Archiwum kategorii ‘Polityka’

Przyciągnijmy internetowych gigantów

środa, 4 września, 2019

Wygląda na to, że polski rząd wycofał się z pomysłu wprowadzenia podatku od usług cyfrowych, który miałby objąć przychody ze świadczenia usług społeczeństwa informacyjnego użytkownikom w Polsce, również, a może nawet głównie przez usługodawców zagranicznych, takich jak Google, Facebook czy Amazon. Był on przewidywany jeszcze w założeniach projektu budżetu państwa na 2020 r., ale wiceprezydent USA Mike Pence podczas swojej wizyty w Polsce dwa dni temu powiedział, że „Stany Zjednoczone są głęboko wdzięczne za odrzucenie propozycji podatku od usług cyfrowych, który utrudniłby wymianę handlową”.
Osobiście byłbym zadowolony z niewprowadzania tego podatku, który we Francji już np. skutkuje podniesieniem opłat przez Amazona dla francuskich przedsiębiorców chcących korzystać z jego usług, choć nie chciałbym przy tym, by spodziewane z niego wpływy (ok. miliarda złotych) rząd uzupełnił nieplanowanym wcześniej wprowadzeniem lub podwyższeniem jakiegoś innego podatku. Na razie jednak nic na ten temat nie słychać.
Pojawiło się jednak sporo narzekań na to, że „internetowi giganci” i inni zagraniczni przedsiębiorcy świadczące usługi przez Internet nie będą musieli płacić w Polsce podatku. Bo jakże to, taki przedsiębiorca siedzi sobie w państwie, gdzie podatki są niższe, a jego polski konkurent ma płacić wyższe? I z jakiej racji w ogóle ma być tak, że można świadczyć usługi użytkownikowi w Polsce nie płacąc przy tym doli polskiemu rządowi, może nawet siedząc bezczelnie w tak zwanym raju podatkowym?
No cóż, dzisiejsza gospodarka w coraz większym stopniu wygląda tak, że coraz więcej usług można świadczyć na odległość przez Internet, i usługodawca może sobie siedzieć po drugiej stronie kuli ziemskiej. To normalne, że w takiej sytuacji będzie chciał siedzieć tam, gdzie ma najlepsze warunki do prowadzenia biznesu, wśród których jednym z istotnych elementów są niskie obciążenia podatkowe. Państwa, gdzie podatki są wysokie na tym tracą. Zamiast jednak próbować rekompensować sobie te straty dodatkowym podatkiem, który może odbić się na usługobiorcach, czyli pośrednio na nas wszystkich, dlaczego na przykład nie zlikwidować CIT i nie spróbować przyciągnąć w ten sposób do Polski usługodawców z zagranicy? Firmę świadczącą usługi cyfrowe znacznie łatwiej przenieść niż fabrykę przemysłową. Żeby przy tym zrównoważyć budżet, wystarczyłoby praktycznie zlikwidować program 500+ (41,2 mld oszczędności wg założeń budżetowych na 2020 r.) i np. Urzędy Pracy (ok. 4 mld oszczędności), lub też państwową telewizję (ok. 2,5 mld oszczędności) i państwowe dofinansowanie do katechezy w szkołach (ok. 1,5 mld oszczędności). Bo sumaryczne wpływy z CIT wynosiły w zeszłym roku 44,3 mld zł. A jak ktoś się upiera, by „500+” nie ruszać, to można np. pomyśleć o obcięciu w całości lub prawie w całości publicznych wydatków na gospodarkę, które w 2017 r. wynosiły ponad 16,5 mld zł (likwidacja CIT znacznie bardziej powinna tę gospodarkę rozruszać niż państwowe urzędy i dotacje), sport i turystykę (w 2017 r. ponad 6,5 mld zł – to powinno być hobby finansowane wyłącznie z prywatnych środków), kulturę i media (w 2017 r. ponad 8,8 mld zł – jak wyżej), a także o zmniejszeniu o powiedzmy choćby 10% zatrudnienia w „sferze budżetowej” (patrząc na budżet państwa na 2019 r. byłoby to ok. 7 mld zł oszczędności).
Oczywiście, niskie podatki to tylko jeden z elementów przyciągających cyfrowy biznes. Ale można by też postarać się o inne elementy. Na przykład zniesienie obowiązku ogólnego zatrzymywania danych telekomunikacyjnych do ewentualnego wykorzystania przez policję, służby czy prokuraturę (już parę lat temu uznał to za niedopuszczalne Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej) – napisałem tu nawet przy wsparciu Stowarzyszenia Libertariańskiego projekt ustawy. Wzmocnienie gwarancji wolności słowa – zniesienie odpowiedzialności karnej za zniesławianie, znieważanie prezydenta RP czy konstytucyjnego organu państwa (też jest projekt ustawy), obrazę uczuć religijnych, „kłamstwo oświęcimskie”, nawoływanie do nienawiści – wiele rzeczy, za które przedsiębiorcy świadczący usługi drogą elektroniczną mogą współodpowiadać, jeśli odpowiednio nie zareagują na donos. Jak najdłuższe odwlekanie implementacji dyrektywy w sprawie praw autorskich na jednolitym rynku cyfrowym („ACTA2”), czyniącej „dostawców treści współdzielonych online” odpowiedzialnymi za treści użytkowników naruszające prawa autorskie i zmuszającej do aktywnego ich filtrowania. Wprowadzenie „e-rezydencji” (jak w Estonii), by podmiotom nawet z zagranicy można było łatwo zakładać działalność gospodarczą w Polsce, również w formie osób prawnych.
Dlaczego „internetowi giganci” (i mniejsi przedsiębiorcy internetowi też) nie mieliby przenieść się do Polski?

Ofer Aderet pisze nieprawdę

wtorek, 3 września, 2019

Izraelski dziennikarz Ofer Aderet (współpracujący m. in. z „Tygodnikiem Powszechnym”) napisał w „Haaretz”, że „w obchodach 80.lecia nazistowskiej inwazji na Polskę, która rozpoczęła wojnę, nad ludobójstwem Żydów przeszło się do porządku dziennego, jakby się nigdy nie wydarzyło” i że „Żydzi – grupa, która podczas II wojny światowej zapłaciła najwyższą cenę – byli prawie całkowicie nieobecni w przemówieniach, zgromadzeniach, ceremoniach i marszach”. Według Adereta „prezydent Duda wspomniał w jednym zdaniu, że żydowscy obywatele Polski byli więzieni w gettach i wysyłani do obozów koncentracyjnych – ale powiedział, że była to część „terroru”, który był udziałem „całego” polskiego narodu”. Ostateczna konkluzja dziennikarza „Haaretz” jest taka, że „przeprowadzenie sponsorowanego przez państwo zgromadzenia, z udziałem międzynarodowym, na temat zdarzenia o wielkości II wojny światowej bez odniesienia się do jego żydowskich ofiar, jest wypaczeniem historycznym”.
Prawda jest jednak taka, że prezydent Duda wspomniał zagładę Żydów w swoich dwóch przemówieniach (w Warszawie i Wieluniu) kilkakrotnie:
„Polscy obywatele narodowości żydowskiej zostali zamknięci w gettach. Zostali oznakowani, byli traktowani jak nie-ludzie, byli mordowani, głodzeni, i w końcu poddano ich absolutnej, zbiorowej eksterminacji”.
„Takim najbardziej znanym z obozów zagłady był obóz Auschwitz-Birkenau. Obóz, w którym w czasie II wojny światowej zamordowano milion sto tysięcy Żydów z całej Europy, przede wszystkim z Polski”.
„Największa hekatomba w dziejach ludzkości! Straszliwa dla Polski – zniszczonej – która straciła 6 mln swoich obywateli, w tym 3 mln pochodzenia żydowskiego bestialsko zamordowanych w obozach zagłady w wielu miejscach”.
„Cała II wojna światowa była jedną wielką zbrodnią wywołaną przez szalone pożądanie władzy, szalone ambicje imperialne, ale przede wszystkim wywołaną przez pogardę wobec innych narodów – poprzez uważanie innych za podludzi albo właśnie w ogóle nie za ludzi, za podmioty zupełnie innej kategorii, które należy całkowicie zniszczyć, jak całkowicie miał być zniszczony naród żydowski, albo takie, z których należy uczynić niewolników, jak miało to być z naszym narodem”.
Nie zapomniał także o Żydach zamordowanych w Katyniu:
„Bo myślę tutaj po prostu o obywatelach państwa polskiego, ściśle mówiąc narodowości bardzo różnej: Polakach, Żydach, Ukraińcach, Rusinach – wszyscy byli oficerami Polskiej Armii. Wszystkich ich potraktowano jednakowo, wszystkich ich bestialsko pomordowano”.
Żydzi zostali wspomniani również w przemówieniu prezydenta Niemiec Franka-Waltera Steinmeiera w Wieluniu:
„Za terrorem poszły zniszczenia, upokorzenia, poniżanie, prześladowania, tortury i idące w miliony zbrodnie dokonywane na obywatelach polskich, na polskich i europejskich Żydach”.
Jak widać, nie było to tylko jedno zdanie, ale kilka. W żadnym wypadku nie można stwierdzić, że nad ludobójstwem Żydów przeszło się do porządku dziennego, jak gdyby się nie wydarzyło. A to, że o zagładzie polskich Żydów wspomniano w kontekście „poddania całego narodu absolutnemu terrorowi” wynika po prostu z historycznych faktów. Bo w Polsce Niemcy prześladowali i mordowali nie tylko Żydów.
Być może w odczuciu pana Adereta o Żydach wspomniano tym razem zbyt mało. Jednak jest to odczucie subiektywne. Na pewno ich nie pominięto i na pewno nie jest tak, że nie odniesiono się do żydowskich ofiar II wojny światowej. To jest zwyczajna nieprawda.
A dlaczego piszę o artykule jakiegoś tam izraelskiego dziennikarza? Bo skwapliwie cytują go Gazeta.pl, „Rzeczpospolita” oraz Radio Maryja, w ogóle nie wspominając o tym, jak odniesienie się do Żydów i ich zagłady wyglądało w rzeczywistości.

Pierwszy września a aborcja

poniedziałek, 2 września, 2019

Z reguły nie komentuję wypowiedzi hierarchów kościelnych, bo póki nie ma przymusu podporządkowywania się tym hierarchom, mało mnie one obchodzą. Tym razem jednak pojawiła się wypowiedź tak kuriozalna, że zrobię wyjątek.
Otóż przewodniczący Episkopatu Polski w rocznicę wybuchu drugiej wojny światowej stwierdził, że „nasi wrześniowi agresorzy sprzed 80 lat należeli do światowej czołówki aborcyjnej” i że „walcząc z nimi, sami zakaziliśmy się tymi objawami zbrodniczej mentalności naszych okupantów”.
Chciałbym więc przypomnieć, że w ZSRR od 1936 r. do 1955 r. aborcja była zasadniczo zakazana i karalna (karze podlegały także same kobiety poddające się zabiegowi przerwania ciąży), zezwalano jedynie na aborcję ze wskazań medycznych.
Aborcję karano również w Niemczech po dojściu do władzy nazistów, w odniesieniu do kobiet niemieckich. Dopuszczano jedynie aborcję w przypadku obciążenia chorobą dziedziczną i w przypadku ciąży zagrażającej życiu. W 1943 roku za aborcję wprowadzono karę śmierci. Pozwolono natomiast w tym samym roku na przerywanie ciąży na żądanie Polkom i innym przedstawicielkom narodów podbitych.
W obu tych państwach w 1939 r. zakaz aborcji był bardziej restrykcyjny niż w Polsce, gdzie (odwrotnie niż w nazistowskich Niemczech i stalinowskim ZSRR) w 1932 r. zliberalizowano przepisy antyaborcyjne i aborcja była dopuszczalna zarówno ze wskazań medycznych, jak i gdy ciąża zaistniała w wyniku zgwałcenia, kazirodztwa bądź współżycia z nieletnią poniżej lat 15. Po zakończeniu wojny przywrócono te przepisy, a dalsza liberalizacja (zezwolenie na aborcję z powodu trudnych warunków życiowych) nastąpiła dopiero po śmierci Stalina, w 1956 r.
Arcybiskup Gądecki stwierdził też, że przyczyną wojny było „odwrócenie się od chrześcijańskich korzeni Europy”. Jakkolwiek w sensie teologicznym jest prawdą, że zarówno III Rzesza, jak i ZSRR się od tych korzeni odwróciły, to jednak należy tu przypomnieć, że Hitler zdobył władzę dyktatorską dzięki poparciu posłów katolickiej partii Centrum kierowanej przez księdza Kaasa, bo NSDAP po wyborach nawet wraz z koalicjantami oraz po aresztowaniu posłów komunistycznych i części socjaldemokratycznych nie miała większości dwóch trzecich głosów w Reichstagu, potrzebnej do przyznania jego rządowi takich uprawnień.

„ACTA2” naruszeniem Traktatu o funkcjonowaniu UE?

środa, 21 sierpnia, 2019

Dziennik Urzędowy Unii Europejskiej publikuje streszczenie skargi, jaką Rzeczpospolita Polska wniosła do Trybunału Sprawiedliwości UE na art. 17 dyrektywy w sprawie prawa autorskiego i praw pokrewnych na jednolitym rynku cyfrowym („ACTA2”). To ten artykuł, który nakazuje serwisom społecznościowym „zapewniać brak dostępu” do treści zamieszczanych przez ich użytkowników w przypadku braku zezwolenia na publikowanie takich treści oraz zapobiegać przyszłemu zamieszczaniu tych treści. Polski rząd uznaje, że skutkuje to koniecznością wprowadzenia mechanizmów kontroli prewencyjnej i podnosi tu zarzut naruszenia prawa do wolności wypowiedzi i informacji, gwarantowanego przez art. 11 Karty praw podstawowych Unii Europejskiej.
A ja zwrócę uwagę na coś jeszcze. Dyrektywa ta sama w swej treści, a konkretnie w preambule (motyw 2) wskazuje, iż przyczynia się do osiągnięcia „celu Unii, jakim jest poszanowanie i wspieranie różnorodności kulturowej, równocześnie uwydatniając znaczenie wspólnego europejskiego dziedzictwa kulturowego”. Ten cel określony jest w art. 167 ust. 1 Traktatu o funkcjonowaniu Unii Europejskiej. Dodatkowo przywołuje wprost art. 167 ust. 4 Traktatu o funkcjonowaniu Unii Europejskiej, który zobowiązuje Unię do uwzględniania w swoim działaniu aspektów kulturalnych.
A w art. 167 TfUE jest jeszcze ust. 5, który stanowi, iż „aby przyczynić się do osiągnięcia celów określonych w niniejszym artykule, Parlament Europejski i Rada, stanowiąc zgodnie ze zwykłą procedurą ustawodawczą i po konsultacji z Komitetem Regionów, przyjmują środki zachęcające, z wyłączeniem jakiejkolwiek harmonizacji przepisów ustawowych i wykonawczych Państw Członkowskich”.
Powtórzę: środki zachęcające, z wyłączeniem jakiejkolwiek harmonizacji przepisów ustawowych i wykonawczych Państw Członkowskich. Nie dyrektywy, które te przepisy harmonizują.
Powyższy cel wymieniony w motywie 2 preambuły dyrektywy w sprawie prawa autorskiego i praw pokrewnych na jednolitym rynku cyfrowym nie może więc być osiągany przez uchwalanie dyrektyw.
Tak samo nie może być w taki sposób osiągany cel, jakim jest wspieranie twórczości artystycznej i literackiej, włącznie z sektorem audiowizualnym (wskazany w art. 167 ust. 2 TfUE).
To prawda, że art. 118 TfUE upoważnia Unię do ustanawiania „środków dotyczących tworzenia europejskich praw własności intelektualnej w celu zapewnienia jednolitej ochrony praw własności intelektualnej w Unii oraz utworzenia scentralizowanych na poziomie Unii systemów zezwoleń, koordynacji i nadzoru”. Ale w świetle art. 167 powinno się przyjąć, że art. 118 dotyczy jedynie praw własności przemysłowej, a nie prawa autorskiego. Bo prawo autorskie dotyczy kultury, a w dziedzinie kultury Unia ma kompetencje jedynie do prowadzenia działań mających na celu wspieranie, koordynowanie lub uzupełnianie działań Państw Członkowskich (art. 6 TfUE). Można wprawdzie wskazać, że prawo autorskie dotyczy również rynku wewnętrznego, ale zgodnie z art. 4 ust. 1 TfUE tylko kompetencje, które nie dotyczą dziedzin określonych w art. 6 (a więc m. in. kultury) mogą być współdzielone między Unią a państwami członkowskimi. Jeśli więc jakiś obszar zalicza się zarówno do rynku wewnętrznego, jak i do kultury, to w tym obszarze Unia nie ma kompetencji współdzielonych, a jedynie te określone w art. 6.
Tak więc można podnieść zarzut, że dyrektywa w sprawie prawa autorskiego i praw pokrewnych na jednolitym rynku cyfrowym, jak i wszystkie inne dyrektywy dotyczące prawa autorskiego są sprzeczne z Traktatem o funkcjonowaniu Unii Europejskiej i stanowią wykroczenie Unii poza jej kompetencje.

Komuniści zagrabili, Konfederacja nie chce oddawać

wtorek, 20 sierpnia, 2019

Partia Konfederacja oświadczyła, że „nigdy nie pozwoli na realizację skandalicznych i bezpodstawnych roszczeń żydowskich”, komentując stanowisko Światowej Organizacji Restytucji Mienia Żydowskiego, która…
…nie, bynajmniej nie zażądała przekazania jej „bezspadkowego” mienia pozostałego po polskich Żydach zgładzonych przez Niemców podczas wojny. Ani rekompensat za nie. Po prostu ustami swojego skarbnika Gideona Taylora poparła list amerykańskich senatorów wzywający sekretarza stanu Mike’a Pompeo do podjęcia dalszych działań na rzecz tego, do czego wezwał on Polskę w lutym br. – „podjęcia kroków na rzecz restytucji prywatnego majątku należącego do ofiar Holokaustu, ich rodzin i innych, którym ten majątek skonfiskowano w czasach komunistycznych” – oraz przypominający, że Polska „nie spełniła jeszcze swoich obietnic danych ocalałym z Holokaustu i innym, którym skonfiskowano mienie”. Sam Taylor stwierdził, że „Polska powinna uwzględnić ten donośny apel Senatu USA o sprawiedliwość dla ocalałych z Holokaustu i ich rodzin. Ocaleni z Holokaustu, a także inni Żydzi i nie-Żydzi, zbyt długo czekali na to, aż Polska uchwali prawo dotyczące mienia najpierw zabranego przez nazistów, a potem znacjonalizowanego przez polski reżim komunistyczny”.
Konfederacja w swoim wpisie na Facebooku cytuje część tych wypowiedzi, oddając ich sens, choć mieszając w jedno to, co napisali amerykańscy senatorowie i to, co powiedział Gideon Taylor (tak to jest, jak się korzysta ze źródeł z tzw. drugiej ręki). Wygląda więc na to, że „skandaliczne i bezpodstawne roszczenia” to dla nich wcale nie tylko ewentualne wyciągnięcie ręki po „mienie bezspadkowe”, ale po prostu samo domaganie się, by ofiarom komunistycznej grabieży i ich rodzinom – nie tylko Żydom! – zwrócić lub zrekompensować to, co zostało im ukradzione.
Innymi słowy, partia Konfederacja broni efektów tej grabieży, w sporze między prywatnymi osobami i państwem, które ich okradło stając po stronie tego państwa. Zupełnie inaczej niż partia, z której wywodzi się część jej polityków – stara Unia Polityki Realnej z lat 90. Wtedy to poseł Lech Pruchno-Wróblewski mówił z trybuny sejmowej: „Problem przezwyciężenia systemu komunistycznego to problem restytucji. (…) W sferze ekonomicznej restytucja oznacza przywrócenie konkretnym ludziom mienia, z którego zostali przed laty wyzuci. (…) Jeśli chcemy, by to przezwyciężenie było całkowite, to restytucja praw musi być też całkowita, musi być pełna. Jeśli potępiamy rabunek, to konsekwencją tego potępienia musi być zwrot tego, co zostało zrabowane. Jeśli zawahamy się w tej konsekwencji, to żadne, najbardziej uroczyste zapewnienia, że wyrzekamy się rabunku jako metody działania naszego państwa, nikogo nie przekonają”.
A dlaczego? Przypuszczam, że dlatego, iż potencjalnych wyborców mających słuszne roszczenia do polskiego państwa o zagrabione mienie jest jednak mniej niż tych, w których można wzbudzić obawę o to, że państwo w celu zaspokojenia tych roszczeń będzie grabić z kolei ich. I tych, którym się wydaje, że z mienia w rękach państwa mają większe korzyści niż z tego w rękach prywatnych. I tych nienawidzących fabrykantów, kamieniczników, arystokratów, burżujów, a zwłaszcza Żydów.

Co chroni wolność zgromadzeń w Polsce

wtorek, 13 sierpnia, 2019

Jarosław Kaczyński, zapytany podczas Pikniku Rodzinnego w Zbuczynie o „marsze równości”, powiedział: „Gdyby to ode mnie zależało, no to by było jasne. Mój brat świętej pamięci, warszawiak, gdy był prezydentem Warszawy to zakazał. Natomiast, no tu jest sprawa przepisów UE. No, uchylą nam takie zakazy. Sądy zresztą też uchylą, bo są całkowicie pod wpływem tej ideologii”. Czyli sprawa jest jasna – przywódca rządzącej partii ma gdzieś wolność zgromadzeń i najchętniej zakazałby tych, które mu się nie podobają. Jedyne, co go przed tym powstrzymuje, to Unia Europejska i nadal niezależne od władzy ustawodawczej i wykonawczej sądy.
Pamiętam, jak PiS protestowało, gdy Bronisław Komorowski i Platforma Obywatelska w 2012 r. wprowadzali przepisy ułatwiające zakazywanie zgromadzeń m. in. z uwagi na zgłoszenie w tym samym czasie i miejscu innych zgromadzeń. W 2013 r. sam brałem udział w zorganizowanym przez PiS posiedzeniu Obywatelskiej Komisji Legislacyjnej przy Parlamentarnym Zespole ds. Obrony Demokratycznego Państwa Prawa, która miała przygotować projekt nowego prawa o zgromadzeniach i jak pamiętam posłowie PiS (w tym obecny prezydent Andrzej Duda, Krzysztof Szczerski, a nawet Krystyna Pawłowicz) odnosili się przychylnie do zgłoszonych przez przedstawicieli organizacji społecznych (m. in. przeze mnie) propozycji zwiększających swobodę organizowania zgromadzeń. Okazuje się jednak, że dzisiaj dla Jarosława Kaczyńskiego stawanie przez sądy w obronie wolności zgromadzeń to wpływ „ideologii LGBT”. Jakoś prezes PiS nie zauważył, że sądy uchylały również zakazy odbywania innych zgromadzeń, np. manifestacji Ruchu Narodowego w Katowicach czy Marszu Niepodległości. A może zauważył, ale uważa, że lesbijkom, gejom i osobom ich popierającym wolność zgromadzeń nie przysługuje.
Jak widać, moralność Kalego nadal ma się dobrze wśród polityków, a znienawidzone przez wielu „nadzwyczajna kasta” i Unia Europejska (choć skądinąd nierzadko same przyczyniające się do cenzury) są jedynymi przeszkodami stającymi na drodze zakusom rządzącej partii do zakazywania głoszenia na ulicy poglądów, z którymi się nie zgadza – jak za czasów komunistycznych lub w putinowskiej Rosji.

O seksie przed osiemnastką tylko źle?

środa, 7 sierpnia, 2019

Komitet Inicjatywy Ustawodawczej „Stop pedofilii” wniósł do Sejmu obywatelski projekt zmiany kodeksu karnego przewidujący wprowadzenie kar pozbawienia wolności za „publiczne propagowanie lub pochwalanie podejmowania przez małoletniego obcowania płciowego”.
Małoletnim jest zasadniczo osoba poniżej 18 lat, chyba że zawarła małżeństwo. Obcowanie płciowe z małoletnim powyżej 15 lat nie jest karalne. Średni wiek odbywania pierwszego stosunku seksualnego (dane z 2016 r.) to 17 lat i 4 miesiące, i praktycznie co najmniej od końca XIX w., gdy zaczęto przeprowadzać takie badania, około 45-50% Polaków doświadcza inicjacji seksualnej przed ukończeniem 18 lat.
Czyli autorzy wymienionego wyżej projektu zamierzają karać za publiczne wygłaszanie pozytywnych opinii na temat zupełnie legalnych i już od ponad stu lat całkiem powszechnych zachowań. Jeśli na przykład jakiś chłopak napisze na Facebooku, że jest zadowolony z tego, iż po raz pierwszy przespał się z dziewczyną mając 17 lat, to będzie to publiczne pochwalanie podejmowania przez małoletniego obcowania płciowego, w dodatku za pomocą środków masowego komunikowania, i będzie można wsadzić go za kratki nawet na 3 lata. Tak samo, jeśli ktoś zamieści pod tym komentarz, że jego zdaniem uprawianie seksu przez takie osoby nikomu nie szkodzi i powinno być akceptowane.
Karalne ma być też „propagowanie lub pochwalanie podejmowania przez małoletniego obcowania płciowego” niekoniecznie publiczne, ale przez osobę „działającą na terenie szkoły lub (…) innej placówki oświatowo-wychowawczej lub opiekuńczej”. Czyli pedagog szkolny lub nauczyciel nie będzie mógł już powiedzieć nawet w prywatnej rozmowie siedemnastoletniemu uczniowi, że to, iż uprawia seks ze swoją dziewczyną jest w gruncie rzeczy czymś normalnym (patrz podane wyżej dane) i nie jest niczym szczególnie złym, o ile się drugą osobę kocha i dba o bezpieczeństwo. Ba, powstaje pytanie, czy w świetle proponowanych przepisów nie powinni być karani sami uczniowie, jeśli będą wypowiadali się w szkole w pozytywnym tonie o doświadczeniach seksualnych swoich lub swoich kolegów i koleżanek. No bo przecież uczeń też „działa na terenie szkoły”.
W jaki sposób miałoby to zapobiec pedofilii – nie wiadomo. W kodeksie karnym od 2010 r. istnieje już artykuł 200b przewidujący kary za publiczne propagowanie lub pochwalanie „zachowań o charakterze pedofilskim” i nie wpłynął on na zmniejszenie liczby czynów pedofilskich w Polsce, a liczba stwierdzonych tego rodzaju przestępstw jest znikoma. Wygląda jednak na to, że ludzie z Komitetu Inicjatywy Ustawodawczej „Stop pedofilii” uważają, że pedofilię można ograniczyć dopiero przez karanie propagowania lub pochwalania zachowań nie tylko o charakterze pedofilskim, ale również o charakterze niepedofilskim.
Nie podają jednak za tym żadnego argumentu.
A może w ogóle nie chodzi o pedofilię? W uzasadnieniu projektu mowa o konieczności „ochrony prawnej dzieci i młodzieży przed deprawacją seksualną i demoralizacją”. Wobec tego, dlaczego autorzy projektu nie domagają się zakazania w ogóle seksu z osobami w wieku 15-18 lat? Wszak jeśli przyjąć, że słuchanie i czytanie pozytywnych opinii o seksie w tym wieku demoralizuje, to sam seks z pewnością demoralizuje jeszcze bardziej.
No ale to, tak jak pisałem parę miesięcy temu, oznaczałoby groźbę więzienia dla setek tysięcy młodych Polaków.

Nienawiść, przywileje i wolność słowa

czwartek, 25 lipca, 2019

Europosłanka Sylwia Spurek z partii Wiosna domaga się „wpisania do kodeksu karnego przestępstw z nienawiści wobec LGBTI”. Bo jej zdaniem chuligański atak na Marsz Równości w Białymstoku to nie incydent, a norma.
Moim zdaniem to (jeszcze?) nie jest norma. Bo wiele innych „marszów równości” w różnych miastach, mimo iż spotykało się z protestami różnych grup, przeszło spokojnie i nie było obiektem ataków. No, ale nawet jakby była to norma, to remedium na to jest po prostu konsekwentne zwalczanie fizycznej agresji. Bez względu na to, czym motywowanej. Przekładając to na prawo karne – ostrzejsze kary oraz zasądzanie większego zadośćuczynienia finansowego dla ofiar pobicia czy spowodowania uszczerbku na zdrowiu. Do tego nie trzeba tworzyć w kodeksie karnym specjalnej kategorii „przestępstw z nienawiści wobec LGBTI” i drażnić ludzi stwarzaniem wrażenia, że tworzy się kolejną kategorię uprzywilejowanych cieszących się specjalną ochroną.
W szczególności remedium na to nie jest rozszerzanie zakresu wspomnianego przez panią Spurek art. 256 kk, przewidującego karalność „nawoływania do nienawiści na tle różnic narodowościowych, etnicznych, rasowych, wyznaniowych albo ze względu na bezwyznaniowość” na „nawoływanie do nienawiści” na tle różnic w skłonnościach seksualnych (?) czy też „wobec LGBTI”. Jeśli ktoś myśli, że spowoduje to ograniczenie nienawiści do takich osób, uzewnętrzniającej się czasami w fizycznej przemocy, to się grubo myli. Zamykanie ust nienawistnikom nie spowoduje, że będą nienawidzić mniej i będą mniej skłonni do przemocy – w Unii Europejskiej, gdzie powszechnie karane jest „nawoływanie do nienawiści” wobec różnych grup liczba aktów przemocy wzrasta, a w USA, gdzie kar za coś takiego nie ma maleje (i liczba rasistowskich przestępstw w samych Niemczech i Holandii jest większa niż ogólna liczba „przestępstw z nienawiści” w USA). Spowoduje jedynie, że odczują to – i słusznie – jako zamykanie przemocą ust i ograniczanie wolności słowa, co ich jeszcze bardziej rozjuszy. I tak, faktycznie będzie to ograniczanie wolności słowa. Chrześcijański fundamentalista, przytaczający fragmenty Biblii potępiające homoseksualistów będzie mógł być już nie tylko zwolniony z pracy przez pracodawcę, który akurat tego nie lubi, ale wsadzony do więzienia. Za coś, w co – niezależnie od tego, jak komuś może się to wydawać nienawistne – być może naprawdę szczerze wierzy. Choćby nikomu nie chciał wyrządzić fizycznej krzywdy. Ale ryzyko oskarżenia i skazania będzie grozić też choćby ludziom wystarczająco dosadnie krytykującym np. w Internecie „parady równości”, udział transseksualistów w zawodach sportowych kobiet czy adoptowanie dzieci przez homoseksualistów – a może nawet tym nazywającym Annę Grodzką Krzysztofem Bęgowskim? Pojęcie „nawoływania do nienawiści” nie jest ostre i łatwo może być rozciągnięte poza granice, które sobie dzisiaj wyobrażamy.
Wspomnę tu, że europosłanka Spurek powtórzyła jedynie postulat od dawna figurujący wśród postulatów Parady Równości – tej warszawskiej i tej białostockiej: „Żądamy regulacji prawnych w sprawie przestępstw motywowanych nienawiścią i nienawiści wobec osób LGBTQ. Postulujemy rozszerzenie przepisów dotyczących mowy nienawiści o kwestie dotyczące tożsamości płciowej i orientacji seksualnej oraz skuteczne egzekwowanie już istniejących regulacji”. Jak widać, postulat ten nie pojawił się jako reakcja na ataki chuliganów w Białymstoku. I, choć nie powiem, że ataki chuliganów pojawiły się w odpowiedzi na ten postulat – bo doskonale zdaję sobie sprawę, że pewne grupy nienawidzą „LGBT” po prostu za to, kim ci są – to jednak takie żądanie wpisuje się w narrację o „homoterrorze” i cenzurze jakie wedle niektórych mają zaprowadzić „ideolodzy LGBT”, gdy już dojdą do władzy. I jakaś część ludzi, którym osoby homo i trans inaczej byłyby obojętne, zaczyna się ich bać.
Na koniec jeszcze jedno. Mecenas Nikodem Bernaciak z Ordo Iuris, komentując wypowiedź pani Spurek, słusznie zauważył, że „polski kodeks karny już obecnie chroni przed zniewagą w artykule 216. Chroni także przed nawoływaniem do popełnienia przestępstwa także wobec osób z dowolnego środowiska w artykule 255” i że nie ma w związku z tym potrzeby wprowadzania dodatkowych przepisów. Zgadzam się z tym, pójdę jednak dalej. Nie tylko nie należy karać specjalnie za przestępstwa wobec osób LGBTI, ale należy również znieść przepisy przewidujące specjalne traktowanie przestępstw z nienawiści na tle przynależności narodowej, etnicznej, rasowej, politycznej, wyznaniowej lub z powodu bezwyznaniowości, w pierwszym rzędzie karalność „nawoływania do nienawiści” na tym tle. Mówię całkiem serio. Równość wobec prawa – surowo karana powinna być przemoc z dowolnego powodu, a nie tylko na tle wybranej nienawiści – i wolność słowa, a dosadna krytyka czy nawet irracjonalna słowna nienawiść bez obawy o konsekwencje karne tak samo jak homoseksualistów ma prawo dotyczyć też np. katolików czy Polaków. Oczywiście z prawem do odpowiedzenia tym samym. Człowiek ma prawo myśleć co chce, mówić co chce, pisać co chce – tak, jak napisał Aleister Crowley.

Kosztowne obietnice Schetyny

niedziela, 14 lipca, 2019

Grzegorz Schetyna naobiecywał, a teraz zobaczmy, ile to by kosztowało.
1. Wyeliminowanie węgla w energetyce do 2040 r. – propozycja bardzo podobna do tego, co obiecywał wcześniej Robert Biedroń i jego Wiosna – niemal 22 mld zł rocznie w przypadku, jeśli elektrownie węglowe będą zastępowane elektrowniami wiatrowymi (potrzeba w tym przypadku ok. 67 GW mocy – szczegółowe wyliczenia w analizie programu Wiosny – koszt 1 MW to ok. 6 mln zł czyli łącznie 402 mld zł, do tego ok. 15 mld zł na likwidację elektrowni i elektrociepłowni węglowych, łącznie 417 mld przez 20 lat). W przypadku chęci zastąpienia węgla energią jądrową wyjdzie jeszcze drożej, bo tu koszt 1 MW to ok. 15 mln zł.
2. Wzrost dochodu na rękę zarabiających płacę minimalną o 600 zł miesięcznie – ponad 12 mld zł rocznie. Wynagrodzenie minimalne w Polsce zarabia 13,7% pracowników (str. 23), a pracowników najemnych w Polsce jest ok. 13 mln (dane na koniec ub. r.).
3. Premia od państwa „za aktywność i za pracę” dla zarabiających mniej niż 4,5 tys. zł brutto – trudno dokładnie policzyć, bo Schetyna nie podał, ile ma wynosić, ale przyjmując, że byłoby to średnio 100 zł miesięcznie, to koszt wyniósłby tu ok. 7,7 mld zł rocznie (4,5 tys. zł brutto to mniej więcej mediana dochodów w Polsce, pracujących w Polsce było pod koniec 2018 r. ok. 16,4 mln, a więc mniej niż 4,5 tys. brutto zarabia ok. 8,2 mln. Odejmując tych z płacą minimalną – policzonych już wyżej osobno – otrzymujemy ok. 6,4 mln uprawnionych do „premii”). Jeśli „premia” ma wynosić więcej, to koszt oczywiście będzie wyższy. (Edit: z dalszych informacji wydaje się wynikać, że „premia” ta z jednej strony ma być ograniczona do osób zatrudnionych na umowie o pracę, ale z drugiej wynosić średnio w okolicach 200-300 zł, więc koszty byłyby raczej bliższe 15-20 mld).
4. Podwyżki dla nauczycieli – Schetyna nie powiedział o ile, ale jeśli byłyby to takie podwyżki, jakich żądał ZNP, to będzie to ok. 10 mld rocznie.
Kosztu realizacji skrócenia kolejek do lekarza do 21 dni i kolejek na SOR do 60 minut oraz zwiększenia wyleczalności raka do poziomu Europy Zachodniej nie podejmę się nawet szacować, bo to bardziej tzw. obiecanki-cacanki. W każdym razie wymagałoby to zatrudnienia dziesiątek, a może setek tysięcy dodatkowych lekarzy, oczywiście z dużo wyższymi zarobkami niż obecnie, bo inaczej nie zgodzą się pracować w publicznej „służbie zdrowia”. Czyli kolejne co najmniej kilkanaście miliardów rocznie.
No i to wszystko oczywiście przy utrzymaniu wszystkich wydatków socjalnych wprowadzonych przez PiS – „trzynastej emerytury” (Schetyna wprost zapowiedział jej utrzymanie) czy programu 500+ (tego tematu nie poruszył, ale przecież posłowie PO głosowali za rozszerzeniem tego programu na pierwsze dziecko i była to zresztą obietnica PO.
Obietnic cięć jakichkolwiek wydatków publicznych – brak.
W przypadku wygrania wyborów przez PO te kilkadziesiąt dodatkowych miliardów będzie musiało być zatem pokryte z większych podatków lub ze zwiększonego deficytu – który ostatecznie też będzie musiał być pokryty albo z większych podatków, albo przez zwiększoną inflację. Zapłacimy za to wszyscy, choć niektóre grupy – takie jak zarabiający poniżej mediany czy nauczyciele – mogą (choć nie muszą) ostatecznie wyjść na plus.
Ale ja nie zaliczam się do żadnej z tych grup, więc to, co obiecuje PO jest dla mnie jeszcze bardziej zniechęcające niż to, co robi PiS. I nie zmieni tego obietnica przywrócenia handlu w niedziele.

Federalizm i autonomia: polska tradycja

sobota, 6 lipca, 2019

„Polska ze względu na swoje tradycje historyczne, ze względu na swoje położenie geopolityczne, także ze względu na swoją konstytucję jest i pozostanie państwem unitarnym”powiedział wicepremier Jarosław Gowin na konwencji PiS w Katowicach. Dodał też, że propozycje federalizacji „są zabójczo niebezpieczne dla Polski”.
Pan Gowin najwyraźniej słabo zna historię. Przez ponad 200 lat Polska wraz z Wielkim Księstwem Litewskim tworzyła (jedno z pierwszych w Europie) państwo federalne – Rzeczpospolitą – z jednym królem i sejmem, ale z dwoma rządami, armiami i strukturami sądowniczymi. Przy czym poszczególne ziemie miały autonomię znacznie większą niż obecnie, np. przez pewien okres o podatkach, zaciągu żołnierzy i organizowaniu pospolitego ruszenia decydowały w praktyce sejmiki ziemskie, specjalną autonomię w różnym stopniu miały także niektóre miasta (np. Gdańsk), Księstwo Kurlandii (lenno Rzeczypospolitej jako całości), Prusy Książęce (lenno Polski), biskupie Księstwo Warmińskie, Księstwo Inflanckie (wspólne województwo Rzeczypospolitej), powiat piltyński, a także Żydzi, zorganizowani we własne gminy (kahały), rządzące się własnymi prawami i wysyłające przedstawicieli na tzw. Sejm Czterech Ziem. Istniejące do 1790 r. Księstwo Siewierskie pod władzą kolejnych biskupów krakowskich było natomiast nie tylko faktycznie, ale i formalnie państwem niezależnym od Rzeczypospolitej, choć jego władcy zasiadali w jej senacie i byli na stanowisko biskupa krakowskiego zatwierdzani przez polskiego króla.
W 1658 roku podjęto nawet próbę przekształcenia tej federacji w federację trójczłonową – miało zostać wyodrębnione osobne Księstwo Ruskie, do czego ostatecznie jednak nie doszło. Być może właśnie fakt, że nie zrobiono tego wcześniej, zaważył na tym, że Rzeczpospolita ostatecznie została wymazana z mapy świata. Bo Kozacy nie mając autonomii zażądali pełnej niezależności, doprowadziło to do wojen, zagarnięcia części Ukrainy przez rosnącą w potęgę Rosję i ogólnego osłabienia państwa.
Wcześniej Polska też nie była państwem całkiem unitarnym, bo autonomię miały np. Prusy Królewskie jako całość czy Mazowsze (jako osobne księstwo pozostające w zależności lennej od króla Polski aż do 1526 r.). O okresie rozbicia dzielnicowego nie wspomnę.
A później? II Rzeczpospolita była już państwem unitarnym, ale specjalną autonomią cieszyła się przyłączona do Polski w 1922 r. część Górnego Śląska – województwo śląskie, z własną „konstytucją” (Statutem Organicznym), sejmem i skarbem. Przyznano ją już w 1919 r. właśnie po to, by skłonić Ślązaków za opowiedzeniem się za przyłączeniem do Polski. A zniesiono formalnie dopiero w 1945 r. ustawą komunistycznej Krajowej Rady Narodowej, niezgodną z ówczesnym porządkiem konstytucyjnym.
Co do położenia, to warto wspomnieć, że akurat w Europie Środkowej federalizm jest dość popularny – obecnie państwami federalnymi są Niemcy (z długą tradycją federalizmu sięgającą czasów Świętego Cesarstwa Rzymskiego) i Austria, a do 1992 r. takim państwem była też Czechosłowacja. Państwem federalnym jest też Rosja, z którą Polska ma kawałek wspólnej granicy. I jakoś nikomu nie grożą tam z tego powodu żadne zabójcze niebezpieczeństwa. Czechy i Słowacja, zamieszkałe przez dwa narody o odmiennej historii i mówiące różnymi językami, rozstały się pokojowo i prosperują nie gorzej niż Polska. Na rozpad Niemiec, Austrii czy Rosji nic nie wskazuje. A gdyby nawet np. Bawaria czy inne landy odłączyły się od Niemiec, to co takiego zabójczo niebezpiecznego by się stało?
Jeśli federalizm jest zabójczo niebezpieczny, to dla polityków kierujących rządem centralnym. Bo ogranicza ich władzę. Zrozumiałe więc, że politycy PiS go nie chcą w sytuacji, gdy połową województw rządzi opozycja. Ale z tego samego powodu nie będą go realnie chcieli i politycy obecnych głównych partii opozycyjnych. Cokolwiek mówią. Gdy przez wiele lat rządzili, to przecież nie wprowadzili żadnej decentralizacji ani tym bardziej ustroju federalnego. Wicepremier Gowin i jego koalicyjni koledzy mogą spać spokojnie.