Archiwum kategorii ‘Polityka’

Wszyscy chcą przekupywać wyborców

środa, 29 maja, 2019

Czytam narzekania, że PiS wygrało kolejne wybory dlatego, że zwyczajnie przekupiło kolejne grupy wyborców pieniędzmi. Rozszerzeniem „500+” na każde dziecko i „trzynastką” dla emerytów. I tak sobie myślę: na kogo w takim razie mają głosować ludzie, którym to się nie podoba? Których może być całkiem dużo, bo takich, którzy nie dostają ani „500+”, ani emerytur jest wśród uprawnionych do głosowania, o ile dobrze liczę, ponad 10 milionów.
Na Koalicję Europejską? Posłowie tak klubu PO-KO, jak i PSL-UED głosowali prawie jednomyślnie zarówno za rozszerzeniem „500+”, jak i „trzynastkami” dla emerytów (w tym drugim przypadku wstrzymał się jedynie Stefan Niesiołowski). Zresztą pomysł rozszerzenia „500+” na każde dziecko wyszedł wcześniej właśnie od polityków Platformy Obywatelskiej.
Na Kukiz’15? W obu przypadkach również ogromna większość tego klubu głosowała „za”. Przeciwny w obu przypadkach był jedynie Paweł Skutecki, w przypadku rozszerzenia „500+” wstrzymało się ośmiu posłów, a w przypadku „trzynastek” dla emerytów – czterech.
Na Konfederację? W przypadku rozszerzenia „500+” dwóch jej posłów (Marek Jakubiak i Piotr Liroy-Marzec) głosowało „za”, przeciwny był tylko Jakub Kulesza, dwóch pozostałych nie głosowało. W przypadku „trzynastek” dla emerytów cała piątka nie pojawiła się na głosowaniu. A Ruch Narodowy, wchodzący w skład Konfederacji, rozszerzenie „500+” na każde dziecko od dawna miał w programie, choć jego poseł Robert Winnicki akurat w głosowaniu w tej sprawie nie brał udziału.
Wychodziłoby na to, że na Wiosnę. Bo kandydująca z list Wiosny posłanka Joanna Scheuring-Wielgus z koła „Teraz!” głosowała w obu przypadkach przeciwko. A Robert Biedroń stwierdził, że rozszerzanie „500+” na każde dziecko to przekupstwo. Ale w programie Wiosny też jest jak byk rozszerzenie „500+” na każde dziecko.
Wygląda więc na to, że ktoś, komu nie podoba się, że zabierane mu podatki idą na rozszerzone „500+” oraz „trzynastki” dla emerytów, a nie na coś, z czego i on może skorzystać, nie ma na kogo głosować. Za to beneficjentom tych świadczeń powinno być w zasadzie wszystko jedno.
A zwolennicy wymienionych wyżej ugrupowań, krytykujący PiS za przekupywanie wyborców, niech najpierw wezmą się za krytykę ich samych i ich liderów.

Żeby Polska była Polin

niedziela, 19 maja, 2019

Hasło modne ostatnio w kręgach nacjonalistyczno-korwinistycznej prawicy: „Tu jest Polska, a nie Polin” nie znaczy wcale, jak pewnie wielu myśli, że „tu jest kraj rządzony przez Polaków, a nie przez Żydów”. Znaczy „tu jest kraj nieprzyjazny Żydom”. Bo „Polin” to po prostu nazwa Polski w języku jidysz, kojarzona przez samych Żydów z hebrajskimi słowami oznaczającymi „tutaj spocznij”, co z kolei wiązane było z panującą w Polsce tolerancją. Żydzi nigdy nie rządzili w „Polin”, po prostu tu mieszkali, ciesząc się względnym spokojem. Hasło „Tu jest Polska, a nie Polin” jest więc sprzeczne z kilkusetletnią polską tradycją tolerancji i jest po prostu deklaracją antysemityzmu, takim bardziej zawoalowanym „Żydzi precz”.
Z czym zresztą współgra „Nie chcemy Żydów” z tzw. „piątki Konfederacji” oraz posługiwanie się kipą jako rekwizytem mającym wyrazić pogardę dla kontrkandydata w wyborach.
To jest jeden (choć nie jedyny) z powodów, dla których nie mogę utożsamiać się z tym środowiskiem. Bo ja nie jestem antysemitą. Choćby tacy ludzie jak Israel Katz czy Gilad Sharon twierdzili, że wszyscy Polacy wyssali antysemityzm z mlekiem matki, czy że Polacy jako naród chorują na antysemityzm.
Oceniam ludzi indywidualnie, a nie przez pryzmat ich narodowości. A ponadto uważam, że większość Żydów nie jest wroga Polakom, tak jak większość Polaków nie jest wroga Żydom. Świadczy o tym choćby coraz większa liczba izraelskich turystów w Polsce i polskich w Izraelu. Ci ludzie mają w większości gdzieś stare uprzedzenia i spory nakręcane przez polityków.
I właśnie chcę, by Polska była, tak jak kiedyś, „Polin” – czyli krajem tolerancyjnym i przyjaznym, nie tylko dla Żydów, ale dla ludzi wszystkich narodowości i wyznań. Nie chcę rozniecania grupowej nienawiści. Co do roszczeń do mienia zagarniętego po wojnie przez komunistyczne państwo – chcę ich sprawiedliwego potraktowania, czyli wypłacenia rekompensat z majątku Skarbu Państwa prawowitym spadkobiercom (bez względu na narodowość i obywatelstwo) i odrzucenia ewentualnych żądań odnoszących się do „mienia bezspadkowego”. „Nie” dla Lapidów, Katzów i Sharonów, „nie” dla Braunów, Mentzenów i Berkowiczów.

Pedofilia jako pałka w walce politycznej

niedziela, 12 maja, 2019

Jednym z głównych wątków w obecnej debacie politycznej w Polsce stało się wzajemne wyzywanie się od zboczeńców i pedofilów. Prawica za kozła ofiarnego upatrzyła sobie tu „środowiska LGBT”, a lewica Kościół. Słuchając wypowiedzi z obu stron ma się wrażenie, że co drugi ksiądz to pedofil kryty przez biskupów i polityków prawicy (takich jak np. Stanisław Piotrowicz uzasadniający jako prokurator umorzenie śledztwa wobec proboszcza parafii w Tylawie oskarżonego i potem skazanego za molestowanie seksualne dzieci), a geje, lesbijki i transseksualiści tylko czyhają, by zdeprawować i wykorzystać polskie dzieci pod pretekstem lekcji tolerancji i edukacji seksualnej wciskanych w tym celu do szkół przez polityków Platformy Obywatelskiej.
Okazuje się jednak, że kozły ofiarne przestają wystarczać i pałką pedofilii zaczyna atakować się bezpośrednio polityków biorących udział w wyborach. Dzisiaj redakcja „OKO.press” złożyła doniesienie do prokuratury o „pochwalanie i zachęcanie do czynów pedofilnych” przez Janusza Korwin-Mikkego, jednego z liderów KWW Konfederacja. Dziwnym trafem zbiegło się to akurat z premierą filmu Tomasza Sekielskiego o pedofilii wśród księży.
Jak chyba większość moich czytelników wie, nie zgadzam się z Januszem Korwin-Mikkem w wielu sprawach i często go krytykuję. Nie podobały mi się i nie podobają między innymi niektóre wypowiedzi przytaczane przez OKO.press jako przykład rzekomego pochwalania przez niego pedofilii – np. ta o Korze, z której być może bez molestowania „wyrosłaby przeciętniaczka” czy ta o nastolatkach, które będą się masowo pchały księżom do łóżek po wyroku nakazującym zapłacenie wysokiego odszkodowania przez zakon kobiecie gwałconej przez księdza. Uważam je za obraźliwe i krzywdzące dla ofiar molestowania seksualnego. Jednak donos do prokuratury złożony na niego przez redakcję OKO.press (pod tekstem to oznajmiającym podpisał się Przemysław Witkowski, któremu też notabene zdarzały się obraźliwe wypowiedzi, takie jak ta o zmarłym na chorobę neurodegeneracyjną Alfiem Evansie: „biedny bezmózg”) uważam za obrzydliwy cios poniżej pasa. Dlaczego?
Po pierwsze dlatego, że te wypowiedzi JKM, choćby obraźliwe i kontrowersyjne, nie są propagowaniem ani pochwalaniem pedofilii, a co najwyżej bagatelizowaniem pewnych zachowań uznawanych za molestowanie dzieci lub uznawaniem ich za mniej szkodliwe od innych zachowań, i już w 2014 roku prokuratura umorzyła postępowanie wszczęte wskutek podobnego doniesienia skierowanego przeciw niemu – o czym zresztą OKO.press wspomina. Po drugie dlatego, że akurat teraz liderowi Konfederacji podobna wypowiedź się nie zdarzyła – doniesienie oparte jest na jego starych wypowiedziach, czasami sprzed wielu lat, a złożenie go właśnie dzisiaj dowodzi tego, że celem nie jest bynajmniej troska o dzieci czy praworządność, a chęć dołożenia przeciwnikowi podczas kampanii wyborczej, i to w starannie wybranym momencie, gdy wskutek premiery filmu „Tylko nie mów nikomu” uwaga wielu Polaków zostanie zwrócona znowu ku tematowi pedofilii. A po trzecie dlatego, że sam artykuł 200b kodeksu karnego, penalizujący „publiczne propagowanie lub pochwalanie zachowań o charakterze pedofilskim”, obowiązujący notabene dopiero od czerwca 2010 r., uważam za kolejne ograniczenie wolności słowa, które nie tylko może kneblować zupełnie poważną debatę o np. „wieku przyzwolenia”, ale i – jak widać – mogące być wykorzystane jako pretekst do zwalczania przeciwnika politycznego. A ograniczaniu wolności słowa i karaniu za wypowiedzi jestem przeciwny.

Katolicy i palenie Judasza

środa, 8 maja, 2019

Trochę mnie rozbawiła interpelacja posła Roberta Winnickiego o wpisanie tradycji palenia i topienia Judasza na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Bowiem zwyczaj ten, w wersji praktykowanej od kilkuset lat w Skoczowie na Śląsku Cieszyńskim („wodzenie Judosza”) został potępiony przez kilku miejscowych księży, a nieco ponad 10 lat temu miejscowi działacze katoliccy (m. in. z Ligi Polskich Rodzin) nazywali go „gusłem i zabobonem”, „okultystycznym zwyczajem, który godzi w wartości chrześcijańskie” oraz grozili, że złożą na jego organizatorów doniesienie o obrazę uczuć religijnych. Przeciwko wodzeniu Judosza wypowiadał się też egzorcysta.
No a teraz poseł z partii mającej stać się m. in. „katolicką alternatywą dla dominujących sił politycznych” broni tego (w wersji skoczowskiej całkiem sympatycznego) zwyczaju i domaga się uznania go za część dziedzictwa kulturowego wartą wyjątkowej międzynarodowej ochrony.

Ulepszanie polskiego „bonu oświatowego”

niedziela, 14 kwietnia, 2019

Niektórzy politycy i publicyści upatrują receptę na niedomagania polskiej oświaty w tzw. bonie edukacyjnym, to znaczy systemie, w którym kwota środków publicznych przypadających na danego ucznia przydzielana jest szkole, która zostanie wybrana dla niego przez rodziców / opiekunów (czy też jego samego, jeśli jest pełnoletni) – czy to publicznej, czy prywatnej. Zgodnie z tą koncepcją, państwo wyposaża uczniów w bony, którymi oni lub ich rodzice / opiekunowie płacą szkołom, a następnie wykupuje te bony od szkół. Szkoły prywatne mogą, choć nie muszą, żądać dodatkowego czesnego.
Według zwolenników tej koncepcji, spowodowałoby to realną konkurencję o uczniów między szkołami (również publicznymi i prywatnymi), co podniosłoby jakość kształcenia. Zwiększyłoby również swobodę wyboru szkół przez uczniów i ich rodziców lub opiekunów, ponieważ duża część (jeśli nie całość) czesnego w szkołach prywatnych byłaby pokrywana z „bonu”.
Taki system proponowali już wiele lat temu politycy AWS czy (początkowo) PO, teraz proponują go m. in. Jacek Wilk, Konrad Berkowicz czy Robert Gwiazdowski. Bon edukacyjny znajduje się również w programie Ruchu Narodowego. Z publicystów pomysł ten popierają np. Łukasz Adamski czy Bartosz Bartczak.
Mało kto jednak uzmysławia sobie, że taki system – choć bez fizycznych bonów – już, w większej części, od wielu lat w Polsce istnieje.
Subwencja oświatowa z budżetu państwa, którą otrzymują samorządy, jest ostatecznie rozdzielana w dotacjach na szkoły (publiczne i niepubliczne) proporcjonalnie do liczby uczniów. Publiczne i niepubliczne szkoły tego samego typu (np. podstawowe) na ucznia tego samego typu (np. nie niepełnosprawnego) dostają pośrednio z budżetu państwa tyle samo (nie dotyczy to szkół prowadzonych bezpośrednio przez państwo, ale ich nie jest dużo). Pieniądze z budżetu państwa więc „idą za uczniem” dokładnie tak jak w przypadku proponowanego „bonu edukacyjnego”.
Resztę dopłacają w przypadku szkół prywatnych rodzice uczniów w czesnym, a w przypadku szkół publicznych oraz niepublicznych należących do podmiotów będących własnością samorządów (np. samorządowych spółek) samorządy ze środków „własnych” (tzn. niepochodzących z subwencji oświatowej). Z „mapy wydatków państwa” za rok 2016 wynika, że wydatki samorządów na szkoły wynosiły ok. 63 mld zł. Subwencja oświatowa w tym samym roku wynosiła ok. 41,5 mld zł. Oznacza to, że subwencja oświatowa pokrywa średnio mniej więcej 2/3 kosztów funkcjonowania szkół i w tym zakresie funkcjonuje, można powiedzieć, „wirtualny bon oświatowy”.
Jednak „środki własne” przeznaczane na szkoły przez samorządy to też środki publiczne, pochodzące z podatków. Oznacza to, że szkoły publiczne (i niepubliczne będące własnością podmiotów samorządowych) otrzymują większe dofinansowanie ze środków publicznych niż prywatne. „Wirtualny bon” z założenia nie pokrywa (średnio) kosztów utrzymania szkół, więc czesne w szkołach prywatnych jest wyższe, niż gdyby mogło być w przypadku otrzymywania przez nich dofinansowania takiego, jakie otrzymują szkoły publiczne i niepubliczne samorządowe. Rodzice posyłający dziecko do szkoły prywatnej i tak muszą dopłacać w podatkach do szkół publicznych, będąc jednocześnie zmuszonymi płacić to samo w czesnym. W efekcie konkurencja jest zaburzona, wielu ludzi nie stać na płacenie wysokiego (zwykle kilkaset złotych miesięcznie lub więcej) czesnego, a szkoła prywatna musi zaoferować różnicę w jakości kształcenia wycenianą przez „klienta” na co najmniej wartość tego czesnego.
Tak naprawdę realizacja postulatu wprowadzenia „bonu edukacyjnego” sprowadzałaby się w tej sytuacji do przeznaczenia dla szkół prywatnych dodatkowych środków publicznych w wysokości równej tym, jakie dodatkowo poza subwencją oświatową otrzymują obecnie szkoły publiczne oraz niepubliczne należące do podmiotów samorządowych – bądź też „obcięcia” tych dodatkowych środków tym ostatnim. To drugie rozwiązanie oznaczałoby zmuszenie do płacenia dość wysokiego czesnego również w szkołach publicznych i (pomijając niezgodność z obecną Konstytucją) byłoby, w warunkach obowiązku szkolnego, dodatkowym podatkiem narzuconym na rodziny uczniów. Nieakceptowalność społeczna tego rozwiązania jest raczej oczywista. Praktycznie pozostaje więc rozwiązanie pierwsze, które można zrealizować albo ze środków samorządowych (pozostawiając samorządom wolną rękę bądź im to nakazując – należy tu jednak zwrócić uwagę, że zmuszenie samorządów do równego dotowania uczniów we wszystkich szkołach ze środków własnych naruszałoby ich autonomię i mogłoby być uznane za niekonstytucyjne), albo ze środków budżetu państwa. W tym drugim przypadku nie można jednak faworyzować szkół prywatnych (tzn. doprowadzić do sytuacji, w której podobna kwota dofinansowania na ucznia w przypadku szkoły prywatnej pokrywana jest w całości ze środków budżetu państwa, a w przypadku szkoły samorządowej częściowo ze środków budżetu państwa, a częściowo ze środków samorządu). Oznacza to, że subwencja oświatowa musiałaby być zwiększona nie tylko o dodatkowe środki dla szkół prywatnych, ale i o te środki, które obecnie na szkoły przeznaczają samorządy – łącznie o jakieś dwadzieścia kilka miliardów złotych. Jeżeli nie chce się zwiększać deficytu budżetowego ani zwiększać podatków, to środki te trzeba byłoby komuś zabrać – samorządom (które nie będą już musiały dopłacać ze środków własnych do szkół) lub innym dziedzinom finansowanym z budżetu centralnego. Okazuje się więc, że wprowadzenie pełnego „bonu edukacyjnego” wymagałoby zarazem reform w dziedzinie finansów publicznych.
Pytanie też, czemu równemu finansowaniu ze środków publicznych nie miałaby podlegać również edukacja domowa? Obecnie jest ona dozwolona i traktowana jako szczególny przypadek edukacji szkolnej (za zezwoleniem dyrektora szkoły), a dofinansowanie otrzymuje szkoła, do której formalnie jest zapisany uczeń, a nie jego rodzice / opiekunowie na zakup podręczników lub pomocy edukacyjnych czy zatrudnianie nauczycieli / korepetytorów. Jeżeli edukacja domowa ma być realną alternatywą dla edukacji szkolnej, to dofinansowanie z subwencji oświatowej / „bonu” powinno być przeznaczane na faktyczne koszty kształcenia ucznia w domu.
Należy w końcu zauważyć, że konkurencja między szkołami nie będzie pełną konkurencją nawet w przypadku równego finansowania szkół publicznych i prywatnych ze środków publicznych, dopóki będą musiały one realizować podobny, narzucany przez państwo program. Owszem, szkoły mają w tym zakresie pewną autonomię, ale jednak podstawa programowa obowiązuje wszystkie. „Poluzowanie” podstawy programowej lub całkowite odejście do niej na rzecz swobodnego ustalania programu przez same szkoły pozwoliłoby na większe dopasowanie oferty edukacyjnej do zapotrzebowania i predyspozycji uczniów, i wprowadziło rynkową konkurencję również na poziomie programowym. Jeśli „bon” (fizyczny czy wirtualny) ma spełniać swoją funkcję, to powinien służyć finansowaniu każdej edukacji wybranej przez ucznia czy jego rodziców, a nie tylko tej wg ścisłych wytycznych urzędników.

Rafał Ziemkiewicz i taksówkarstwo

sobota, 13 kwietnia, 2019

„To nie jest wolny rynek, że sprowadza się człowieka z Pakistanu, który nie wiadomo, czy w ogóle ma jakieś prawo jazdy” – stwierdził publicysta Rafał Ziemkiewicz, wyśmiewając w telewizyjnym studio ludzi, którzy postanowili na ulicy zaprotestować przeciwko taksówkarstwu. Taksówkarstwu – to znaczy lobby taksówkarskich związkowców, domagających się już nie tylko wprowadzenia licencji na działalność Ubera i podobnych mu firm w celu zrównania warunków konkurencji, ale – w obliczu rządowego projektu ustawy te warunki w jakiś sposób zrównującego – natychmiastowego zablokowania dostępu do internetowych aplikacji tych firm oraz utrzymania egzaminów z topografii dla taksówkarzy (które ten projekt likwiduje, z słusznym uzasadnieniem, że „zniesienie obowiązkowych szkoleń i egzaminów ułatwi zainteresowanym podmiotom dostęp do zawodu taksówkarza”). Padły też słowa o zagranicznych korporacjach „wyciskających z Polski ogromną kasę”.
Otóż, panie Ziemkiewicz, wolny rynek jest właśnie wtedy, gdy konsumentowi wolno kupić towar lub usługę – w tym przypadku przewóz i ewentualnie pośrednictwo w jego uzyskaniu – od kogo chce: czy to Polaka, czy Pakistańczyka, czy korporacji polskiej, czy zagranicznej, bez konieczności uzyskiwania przez oferującego ten towar i usługę specjalnego pozwolenia od państwa. Jeśli nie wolno, to rynek – czyli przestrzeń zawierania umów sprzedaży i wymiany między ludźmi – nie jest wolny.
Prawo jazdy nie ma tu nic do rzeczy, bo prawo jazdy jest ogólnym wymogiem dotyczącym kierujących pojazdami na drogach publicznych, a nie świadczenia usługi przewozu. I taki Uber wymaga od swoich kierowców posiadania prawa jazdy, i to ważnego minimum od roku (a także – swoją drogą – zaświadczenia o niekaralności, co jest wymogiem bardziej restrykcyjnym niż wymóg na licencję taksówkarską, gdzie wymaga się jedynie, by taksówkarze nie byli skazani za przestępstwa przeciwko życiu i zdrowiu oraz przeciwko wolności seksualnej i obyczajności – jak widać państwowa licencja nie zabezpiecza przed tym, że za kierownicą taksówki nie będzie siedział skazany złodziej).
Zagraniczne korporacje, takie jak Uber czy Taxify, tworzą w tym przypadku w Polsce dodatkowe bogactwo, oferując usługi łączenia potencjalnych przewoźników i klientów. Klienci płacą im za wymierną korzyść w postaci tańszego lub lepszej jakości (np. z koniecznością krótszego czekania) przejazdu, a wielu kierowców może dzięki nim zarabiać, mając dostęp do zleceń. Zresztą, są już na rynku ich polskie odpowiedniki – takie jak EkoTaxi czy Number One. I taksówkarstwo domaga się zablokowania dostępu również do ich aplikacji. Żeby ludzie nie mogli zamawiać przewozów przez Internet i byli skazani na taksówkarstwo. Które wtedy będzie mogło narzucić wyższą cenę, od czasu do czasu oszukać (bo żadna aplikacja nie pokaże najkrótszej drogi i nie oszacuje ceny), kazać klientowi poczekać, lub w ogóle do niego nie przyjechać (jak mi zdarzyło się w noc sylwestrową z 2016 na 2017 r.) i nie ponieść tego konsekwencji.
Taksówkarstwo chce rękami władzy państwowej odciąć Polaków od bogactwa tworzonego dzięki technologii, przez przedsiębiorców tak zagranicznych, jak i polskich. Ograniczyć im dostęp do lepszych z ich punktu widzenia usług. A innym Polakom chce utrudnić zarabianie, tak by więcej zarabiało samo taksówkarstwo.
Rafał Ziemkiewicz, stając po stronie taksówkarstwa, opowiedział się jednoznacznie nie tylko przeciw wolnemu rynkowi, ale i przeciwko interesom milionów Polaków. Milionów, bo sam Uber już ponad rok temu miał półtora miliona użytkowników w Polsce. A jeszcze jest Taxify, Mytaxi, EkoTaxi…
Wyszedł po prostu na zamordystę ukrywającego się pod nacjonalistycznymi sloganami i udającego dalej wolnorynkowca, którym kiedyś może i był.

Całkowita delegalizacja Ubera i BlaBlaCara?

czwartek, 4 kwietnia, 2019

Rząd przyjął projekt zmiany ustawy o transporcie drogowym oraz niektórych innych ustaw, mający uregulować działalność Ubera i podobnych mu firm w Polsce. Wprowadzono pojęcie „pośrednictwa przy przewozie osób” („działalność gospodarcza polegająca na przekazywaniu zleceń przewozu osób samochodem osobowym, pojazdem samochodowym przeznaczonym konstrukcyjnie do przewozu powyżej 7 i nie więcej niż 9 osób łącznie z kierowcą lub taksówką oraz:
a) zawieraniu umowy przewozu w imieniu klienta lub przedsiębiorcy
wykonującego przewóz osób lub
b) pobieraniu opłaty za przewóz osób, lub
c) umożliwianiu zawarcia umowy przewozu lub umożliwianiu uregulowania opłaty za przewóz osób
– samochodem osobowym, pojazdem samochodowym przeznaczonym konstrukcyjnie do przewozu powyżej 7 i nie więcej niż 9 osób łącznie z kierowcą lub taksówką za pośrednictwem dostarczonych lub udostępnionych do tych celów środków komunikacji elektronicznej, domen internetowych, aplikacji mobilnych, programów komputerowych, systemów teleinformatycznych lub innych środków przekazu informacji”), które będzie wymagało uzyskania licencji i spełnienia określonych wymogów (m. in. wpisu do polskiego CEIDG lub KRS, prowadzenia rejestru zleceń oraz obowiązku zlecania przewozu osób wyłącznie przedsiębiorcom posiadającym odpowiednią licencję). Wygląda więc na to, że kierowcy Ubera będą musieli prowadzić zarejestrowaną działalność gospodarczą, a Uber będzie musiał prowadzić działalność w Polsce przez polską spółkę-córkę. I nadal będzie można korzystać z usług Ubera.
Ale czy aby na pewno?
Bo oto projekt wprowadza do ustawy o transporcie drogowym artykuł 5e:
„Zabrania się prowadzenia pośrednictwa przy przewozie osób w przewozach okazjonalnych wykonywanych pojazdem samochodowym przeznaczonym konstrukcyjnie do przewozu nie więcej niż 7 osób łącznie z kierowcą”.
Zgodnie z definicją w ww. ustawie, „przewóz okazjonalny” to „przewóz osób, który nie stanowi przewozu regularnego, przewozu regularnego specjalnego albo przewozu wahadłowego”. Czyli wszelki przewóz osób, który nie jest przewozem osób w określonych odstępach czasu i określonymi trasami lub wielokrotnym przewozem zorganizowanych grup tam i z powrotem. Nie ma wyjątku wyłączającego spod tego pojęcia przewozy taksówką czy tym bardziej przewozy osób przez kierowców Ubera. (Choć w samej ustawie stosowane jest ono niekonsekwentnie, np. w art. 18, ust. 5 zdaje się ono być ono rozumiane jako coś różnego od przewozu taksówką).
Żeby nie było wątpliwości – samochód osobowy jest jak najbardziej pojazdem samochodowym przeznaczonym konstrukcyjnie do przewozu nie więcej niż 7 osób łącznie z kierowcą.
Tak więc wychodzi na to, że wszelkie pośrednictwo przy przewozach osób taksówkami lub o podobnym charakterze – nieregularnych – ma być po prostu zabronione. W tym Uber.
I nie tylko Uber, bo np. BlaBlaCar też można podciągnąć pod wyżej wymienioną definicję pośrednictwa przy przewozie osób. Bo przekazuje zlecenia przewozu i umożliwia zawarcie umowy przewozu samochodem osobowym, za pośrednictwem środków komunikacji elektronicznej. Kierowcy składają na ich stronie oferty przewozu i potencjalni pasażerowie mogą za pośrednictwem tej strony się z nimi skontaktować i zawrzeć umowę. To, że nie są to umowy o charakterze komercyjnym (od pasażera można żądać jedynie partycypacji w kosztach) nie ma tu znaczenia, bo sam BlaBlaCar prowadzi działalność gospodarczą i zarabia.
Tak, że nawet, jeśli zamiarem autorów projektu nie jest pełna delegalizacja Ubera i przewozy świadczone przez przedsiębiorców mających licencję na przewóz osób taksówką lub samochodem osobowym w trakcie prac w Sejmie wyjmie się spod pojęcia „przewozów okazjonalnych”, to nadal będzie groziła delegalizacja BlaBlaCara.
A przecież można prościej – znieść licencje na przewóz osób taksówką, samochodem osobowym i pojazdem samochodowym przeznaczonym konstrukcyjnie do przewozu 9 osób. I nie wprowadzać licencji na pośrednictwo.
No ale to nie jest w interesie urzędników ani taksówkarzy.

Jakub Bierzyński mija się z prawdą

wtorek, 2 kwietnia, 2019

Jakub Bierzyński, doradca Roberta Biedronia i prezes domu mediowego OMD – stwierdził, że dyrektywa o prawach autorskich na jednolitym rynku cyfrowym (popularnie zwana „ACTA2”) nie tylko nie nakazuje cenzury w portalach społecznościowych (jak twierdzą jej przeciwnicy, m. in. ja), ale wręcz przed nią chroni. „Pozbawia platformy prawa do cenzury”napisał na Twitterze, a w opinii zamieszczonej na wp.pl wyjaśnił dlaczego. Otóż jego zdaniem wynika to z art. 17, pkt 7 dyrektywy:
„Współpraca między dostawcami usług udostępniania treści internetowych a podmiotami uprawnionymi nie może prowadzić do uniemożliwiania dostępności utworów lub innych przedmiotów objętych ochroną zamieszczanych przez użytkowników, które nie naruszają prawa autorskiego i praw pokrewnych”.
Niestety, nie wynika.
Bo z tego, że „do uniemożliwiania dostępności utworów lub innych przedmiotów objętych ochroną zamieszczanych przez użytkowników, które nie naruszają prawa autorskiego i praw pokrewnych” nie może prowadzić „współpraca między dostawcami usług udostępniania treści internetowych a podmiotami uprawnionymi” nie wynika, że „dostawcy usług udostępniania treści internetowych a podmiotami uprawnionymi” nie mogą uniemożliwiać tej dostępności na własną rękę, z powodów zupełnie niezwiązanych z prawem autorskich (np. dlatego, że treści te naruszają ich wewnętrzny regulamin).
Ten punkt mówi tylko tyle, że działania podjęte przez tych dostawców (np. Facebooka) w ramach współpracy z „podmiotami uprawnionymi” (właścicielami praw autorskich lub organizacjami zbiorowego zarządzania takimi prawami, np. ZAiKS) – wymagane przez dyrektywę! – nie mogą skutkować blokowaniem dostępności treści, które praw autorskich nie naruszają. Czyli Facebook blokując (zgodnie z nakazem dyrektywy – art. 17, pkt 4 b i c) treści objęte prawem autorskim, na które nie wykupił licencji nie może tego zrobić w sposób blokujący również inne treści, które niczyich praw autorskich nie naruszają – na przykład zbiorowo usuwając wszystkie zdjęcia w albumie, który zamieścił użytkownik, jeśli prawa autorskie narusza tylko jedno z nich.
Ten punkt natomiast nie mówi nic o tym, czy Facebook może bądź nie usuwać treści niezgodne z jego wewnętrzną polityką – np. przedstawiające „mowę nienawiści”, „nadmierną przemoc” czy „nacechowane seksualnie”. Bo to robi Facebook z własnej inicjatywy, a nie w wyniku współpracy z „podmiotami uprawnionymi” w rozumieniu dyrektywy. Dyrektywa w ogóle nie zajmuje się kwestiami innymi niż prawa autorskie i pokrewne. Tak więc zablokowanie profilu np. Jacka Międlara dlatego, że Facebook (czy Youtube) uzna, że zamieszczone na nim treści to „mowa nienawiści” nadal będzie możliwe, wbrew temu co w swoim tekście napisał p. Bierzyński.
Okazuje się więc, że Robert Biedroń ma doradcę, który albo nie potrafi czytać ze zrozumieniem, albo świadomie manipuluje – zarzucając jednocześnie manipulację przeciwnikom „ACTA2”.
I jakoś wiedząc o tym, że p. Bierzyński jest wytrawnym specjalistą od marketingu, trudniej jest mi uwierzyć w to pierwsze…
(Co istotne, art. 17 pkt. 7 dyrektywy wcale nie zapobiegnie też do końca blokowaniu treści nienaruszających prawa autorskiego w wyniku filtrowania narzuconego samą dyrektywą. Bo takie coś będzie zdarzało się omyłkowo. Do sprawdzania, czy treści zamieszczane przez użytkowników nie naruszają czyichś praw autorskich będą musiało być wykorzystane oprogramowanie – nie jest możliwe, by ludzie sprawdzali miliardy wpisów, komentarzy, zdjęć i filmów dziennie – i nie ma mocnych, by to oprogramowanie się tu nie myliło, tak jak myli się obecnie Content ID na Youtube. Oczywiście będzie tu droga odwoławcza, co zresztą p. Bierzyński z triumfem w swoim tekście zauważył i uznał za dowód na to, że wcale nie jest prawdą, iż w wyniku dyrektywy „automaty zablokują ludzi”. Ale co z tego, skoro na rozpatrzenie odwołania przez człowieka trzeba będzie czekać – może i kilka albo kilkanaście dni (dyrektywa nakazuje rozpatrywać takie skargi „bez zbędnej zwłoki”, co tak naprawdę nie oznacza konkretnie nic)? Wpis na Twitterze czy Facebooku często ma sens w danym momencie, a po kilku czy kilkunastu dniach się dezaktualizuje. A na samo złożenie skargi też trzeba poświęcić czas. Z punktu widzenia użytkownika możliwość przywrócenia zamieszczonych przez niego treści po złożeniu skargi i odczekaniu jakiegoś czasu niewiele różni się od zablokowania ich na stałe i bardzo obniża atrakcyjność usługi).

Puste strony starych gazet

poniedziałek, 25 marca, 2019

Ogólnopolskie dzienniki, takie jak np. „Rzeczpospolita”, „Fakt”, „Gazeta Wyborcza” czy „Dziennik Gazeta Prawna” ukazały się dziś z pustymi stronami tytułowymi. Dlaczego? Bo domagają się, by polscy europosłowie poparli w głosowaniu (które będzie prawdopodobnie za dwa dni) projekt dyrektywy o prawach autorskich na jednolitym rynku cyfrowym, czyli tzw. „ACTA2”.
Projekt, który w aktualnym kształcie zmusza portale społecznościowe do sprawdzania i cenzurowania wszystkich treści zamieszczanych przez ich użytkowników, w celu uniknięcia odpowiedzialności za ewentualne zamieszczenie przez któregoś z nich treści naruszającej czyjeś (np. właśnie tych dzienników) prawa autorskie.
Łączna jednorazowa sprzedaż wszystkich ogólnopolskich dzienników (w formie zarówno papierowej, jak i elektronicznej) to obecnie nieco ponad 600 tysięcy (a wraz z regionalnymi nieco ponad 800 tysięcy) egzemplarzy (dane można sprawdzić tu). I stopniowo spada – jeszcze kilkanaście lat temu było to ponad półtora miliona.
Dla porównania, liczba polskich użytkowników Facebooka czy Youtube to ok. 20 milionów. Z serwisów polskich – Wykop ma 9,5 mln użytkowników, CDA.pl – 5 milionów użytkowników, Chomikuj.pl – 3,5 mln, Demotywatory.pl – ok. 2 milionów, Joemonster.org – 1,5 mln, a Kwejk – ok. miliona.
Czyli biznes zarabiający na dostarczaniu informacji kilku procentom Polaków (nawet jeśli przyjąć, że jeden egzemplarz czytają średnio trzy osoby, to nie jest to więcej niż 5-6%) chce, by cenzurowano aktywność internetową większości Polaków. A oprócz tego – większości mieszkańców Unii Europejskiej.
Politycy – czyj interes będzie dla was ważniejszy? Większości Polaków korzystających z serwisów społecznościowych, czy odchodzącej powoli w niebyt branży?

Konfederacja, czyli wolność to niewola

wtorek, 19 marca, 2019

„Ja dzisiaj opowiadam się za penalizacją aktywności homoseksualnej jako takiej. (…) Wystąpię z takim wnioskiem, zobaczymy, jak zostanie on przyjęty na forum Parlamentu Europejskiego” – to słowa Grzegorza Brauna, lidera jednego z ugrupowań tworzących komitet wyborczy Konfederacja Korwin Braun Liroy Narodowcy, w wywiadzie dla internetowej telewizji wRealu24 (fragment od minuty 7. do 10.).
Inaczej mówiąc, pan Braun domaga się karania ludzi przez państwo po prostu za to, że uprawiają seks z osobami tej samej płci. Tak, jak było za Stalina, Chruszczowa i Breżniewa w ZSRR (gdzie homoseksualiści siedzieli w więzieniach i obozach koncentracyjnych), za Hitlera w Niemczech (tak samo) czy w Wielkiej Brytanii jeszcze niedługo po II wojnie światowej, gdy skazano i w efekcie doprowadzono do samobójstwa wybitnego (i zasłużonego dla wysiłku wojennego przez wkład w łamanie niemieckich szyfrów) matematyka Alana Turinga.
(Przy okazji – coś takiego jest sprzeczne z polską tradycją, nawet w przypadku Polski przedrozbiorowej udokumentowane przypadki skazywania za homoseksualizm są bardzo rzadkie, a po odzyskaniu niepodległości karalność homoseksualizmu jako takiego istniała jedynie dopóty, dopóki obowiązywały kodeksy karne zaborców – i nie była specjalnie egzekwowana poza przypadkami prostytucji).
Wymieniony wyżej komitet wyborczy nazywany jest przez wielu jego zwolenników i niektórych liderów „wolnościowym” czy „koalicją wolnościowców”. Jak widać, słowo „wolność” nabiera tu powoli nowego znaczenia i postulat karania za stosunki homoseksualne jako takie jest, oprócz protekcjonizmu gospodarczego (zawartego wprost w programie Ruchu Narodowego), walki z imigracją, sprzeciwu wobec zwrotu mienia zagrabionego przez PRL osobom pochodzenia żydowskiego oraz żartobliwie rzuconego postulatu wprowadzenia „bykowego”, ważnym elementem tworzącym tę nową wolność.
„Wolność to niewola. Ignorancja to siła”.