Minimalna powierzchnia mieszkania

25 lutego, 2023

Przez kilkanaście pierwszych lat swojego życia mieszkałem z rodzicami w mieszkaniu o powierzchni 34 metrów kwadratowych. To znaczy, że na osobę przypadało tam niecałe 12 metrów. Bezdzietny singiel mieszkający w „miniapartamencie” o powierzchni 18 metrów kwadratowych ma do dyspozycji więcej powierzchni w przeliczeniu na osobę niż moi rodzice i ja wówczas, a nawet więcej, niż moi rodzice przed moim urodzeniem.
Mimo to przepisy dopuszczają budowę i sprzedaż mieszkań takich, w jakim wówczas mieszkałem nawet gdy mają w nich mieszkać dwie lub trzy, a nawet więcej osób. Ale mieszkania poniżej 25 metrów kwadratowych są już z nimi niezgodne, bo – jak głoszą przeciwnicy tzw. patodeweloperki – nie można przecież gnieździć się w klitkach.
A tymczasem często nawet w mieszkaniu o powierzchni ok. 60-70 metrów mieszka kilku współlokatorów – i na każdego z nich przypada mniej powierzchni. I w dodatku muszą dzielić się łazienką, WC, kuchnią i przedpokojem, co bywa przyczyną konfliktów.
No ale przecież „nie można mieszkać w klitkach”.
Tylko, że niedopuszczenie do użytku mieszkań poniżej dozwolonego metrażu nie oznacza automatycznie, że ich potencjalni nabywcy zamieszkają w komforcie w mieszkaniach powyżej tego metrażu. Raczej w ogóle nie zamieszkają w nowych mieszkaniach, tłocząc się nadal ze współlokatorami lub rodzicami, albo mieszkając gdzieś na prowincji. Bo mieszkania powyżej tego metrażu są droższe i będą droższe nawet, jeżeli deweloper wybuduje ich trochę więcej w miejsce tych „miniapartamentów”, i ich cena może być już poza zasięgiem części osób.
No a jeśli zamieszkają, to zapłacą więcej.
Przyczyną, dla której buduje się takie „miniapartamenty” nie jest sama w sobie chciwość deweloperów. Deweloperzy są tak samo chciwi – to znaczy kierujący się własnym zyskiem – jak zawsze. Ale gdyby nie było popytu na „miniapartamenty”, to by ich nie budowali.
A popyt jest dlatego, że po pierwsze w dzisiejszych czasach występuje tendencja do migracji ludności do dużych miast – takich jak Warszawa, Kraków, Wrocław – w których jest coraz mniej miejsca i co za tym idzie mieszkania są coraz droższe. A po drugie jest coraz więcej singli, którzy nie są nimi jedynie tymczasowo i którym „miniapartament” jak najbardziej wystarcza.
Można zastanawiać się, jak przeciwdziałać tym zjawiskom (np. rozpowszechnienie się pracy zdalnej ograniczyłoby w pewnym stopniu migrację ludzi do dużych metropolii – choć praca to nie jedyny powód – i zwolniłoby jednocześnie część powierzchni przeznaczanej pod biura na mieszkania), ale utrudnianie sprzedaży czy wynajmowania „miniapartamentów” pogarsza tylko sytuację ludzi, którzy ten popyt przejawiają.
A tu pod rękę idą Trzaskowski i Morawiecki. Władze Warszawy, które blokują oddanie do użytku 157 takich lokali w Bliska Wola Tower oraz rząd, który zamierza rozszerzyć przepisy o minimalnej powierzchni 25 metrów kwadratowych również na lokale użytkowe.
Politycy obu głównych opcji jak zwykle „wiedzą lepiej”, co jest ludziom potrzebne, niż oni sami.
Może lepiej, by w ogóle nie wtrącali się w to, jak ktoś mieszka – tak samo jak w to, jak się ubiera, co je, pije, pali, z kim żyje i sypia oraz czym się przemieszcza?

Policyjna cenzura Internetu

16 lutego, 2023

Czyli mamy jasność. Żyjemy w państwie, w którym dostęp do każdej strony internetowej i każdego innego zasobu w Internecie może zostać zablokowany po prostu na żądanie policjanta, żandarma, funkcjonariusza ABW, Służby Kontrwywiadu Wojskowego, Straży Granicznej, Służby Ochrony Państwa, CBA, Krajowej Administracji Skarbowej, Biura Nadzoru Wewnętrznego lub Inspektoratu Wewnętrznego Służby Więziennej – i nie jest to martwy przepis ani możliwość tylko teoretyczna.
Bez możliwości odwołania się od tego czy zaskarżenia do sądu. Chyba, że… przedsiębiorca telekomunikacyjny nie posłuchałby takiego żądania i w konsekwencji Prezes Urzędu Komunikacji Elektronicznej nałożyłby na niego karę pieniężną zgodnie z art. 209, ust. 1, pkt 10) Prawa telekomunikacyjnego. Wtedy taki przedsiębiorca mógłby wnieść na tę decyzję skargę do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Warszawie. Ale przypuszczam, że coś takiego się jeszcze nie zdarzyło.
Zwykły internauta nie ma żadnych środków odwoławczych, a nawet przeważnie nie wie, że dostęp do strony, który chce uzyskać, jest blokowany, bo nie jest prowadzony żaden rejestr blokowanych w ten sposób zasobów Internetu, taki jak Rejestr Domen Służących do Oferowania Gier Hazardowych Niezgodnie z Ustawą.
Może tylko próbować obejść blokadę, na przykład korzystając z serwerów DNS spoza Polski (w przypadku blokady nczas.com jest to wystarczające), albo z VPN. Ale do tego trzeba trochę wiedzy na temat działania Internetu – nie każdy ją ma.
Pamiętam czasy, gdy komunistyczna władza zagłuszała przekaz Radia Wolna Europa, Głosu Ameryki czy BBC. Czym różni się obecne blokowanie od tamtego zagłuszania? Tylko środkami technicznymi.
I nie miejmy pretensji tylko do PiS, bo art. 180 Prawa telekomunikacyjnego w tym brzmieniu został uchwalony razem z całą ustawą w 2004 r., gdy prezydentem był Aleksander Kwaśniewski, a premierem Marek Belka. „Za” głosowało wtedy 379 posłów, a przeciwko tylko 6 (w tym – ciekawostka – Antoni Macierewicz). Nikt go potem nie uchylił.
Konstytucja zakazuje cenzury prewencyjnej (art. 54, ust. 2). Trybunał Konstytucyjny w 1994 r. stwierdził w uzasadnieniu uchwały W 3/93, że cenzura prewencyjna to „przyznanie organom państwowym kompetencji do kontrolowania treści wypowiedzi przed ich przekazaniem odbiorcy, a także do uzależnienia przekazania wypowiedzi odbiorcom od uprzedniej zgody organu państwowego”. Czymże jest żądanie blokowania dostępu do strony internetowej skierowane przez „uprawniony podmiot”, jak nie uzależnieniem przekazania wypowiedzi odbiorcom od uprzedniej zgody organu państwowego? Wydaje się oczywiste, że jest cenzurą prewencyjną. I co z tego?
Konstytucja stwierdza, że każdy ma prawo do sprawiedliwego i jawnego rozpatrzenia sprawy bez nieuzasadnionej zwłoki przez właściwy, niezależny, bezstronny i niezawisły sąd (art. 45), a ustawa nie może nikomu zamykać drogi sądowej dochodzenia naruszonych wolności lub praw (art. 77). Zablokowanie dostępu do strony internetowej na żądanie „uprawnionego podmiotu” narusza użytkownikom Internetu wolność pozyskiwania informacji, a podmiotowi, którego strona jest blokowana – wolność rozpowszechniania informacji (art. 54, ust. 1), jednak nie mają oni możliwości zaskarżenia takiej blokady do sądu. I co z tego?
Funkcjonariusz wysyła żądanie, najwięksi dostawcy Internetu w Polsce blokują, poskarżyć się nie można.
Dlatego uczmy się obchodzić blokady, bo za chwilę może przybrać to rozmiary takie jak w Rosji czy Chinach.

Niech się ociepla!

14 lutego, 2023

Dzisiaj głośno o raporcie „Przyszłość miejskiej konsumpcji w świecie 1,5 stopnia Celsjusza” („The Future of Urban Consumption in a 1.5°C World”) stworzonym w 2019 r. przez firmę Arup, University of Leeds oraz C40 Cities Climate Leadership Group – sieć burmistrzów 96 miast świata, wśród których jest i Warszawa (ale i np. Moskwa, Szanghaj, Stambuł, Nowy Jork, Dubaj czy Nowe Delhi).
Raport zawiera m. in. wskazówki, co miasta mogą zrobić w celu ograniczenia emisji gazów cieplarnianych i tym samym powstrzymania ocieplania się klimatu. Wśród nich są wskazówki dotyczące ograniczenia konsumpcji. „Ambitne” cele na 2030 rok zakładają m. in. całkowitą likwidację konsumpcji mięsa i nabiału, spożywanie maksymalnie 2500 Kalorii dziennie, kupowanie najwyżej trzech sztuk ubrań rocznie, brak prywatnych pojazdów oraz używanie pozostałych pojazdów przez 50 lat, jeden lot samolotem na krótki dystans do 1500 km (np. z Warszawy do Paryża) najwyżej raz na trzy lata czy ograniczenie o 20% popytu na nowe budynki. „Progresywne” (mniej ambitne) cele to m. in. ograniczenie spożycia mięsa do 16 kg na osobę rocznie (ale dalej co najwyżej 2500 kalorii dziennie), 190 prywatnych pojazdów na 1000 osób czy osiem sztuk ubrań na osobę rocznie.
Oczywiście raport ten nie jest obowiązującym prawem, a i burmistrzowie nie mają w tym zakresie w większości mocy sprawczej. Tym niemniej widać, że jeśli chce się powstrzymać ocieplanie się klimatu (pytanie, czy skutecznie) trzeba byłoby żyć na niższym poziomie niż w PRL – nie mieć samochodu ani nawet motocykla, jeździć pięćdziesięcioletnimi autobusami, bardzo rzadko kupować nową odzież, nie jeść w ogóle nabiału ani mięsa (a przynajmniej jeść znacznie mniej mięsa niż przypadało nawet za czasów reglamentacji w latach 80.), spożywać o tysiąc Kalorii dziennie mniej (obecnie Polak średnio spożywa dziennie 3500 Kalorii, próg niedożywienia wg WHO to 1800 Kalorii). Należałoby też budować jeszcze mniej mieszkań niż obecnie i nie latać zbyt często samolotem na wakacje, a zamiast tego spędzać je na przykład na Mazurach albo we Władysławowie (rzecz jasna podróżując tam pociągiem lub autobusem, a nie swoim samochodem).
Powiem więc tak – jeśli taka ma być cena za powstrzymanie ocieplania się klimatu, to nie mam zamiaru jej ponosić. Niech się ociepla. Niech się zmienia klimat i przyroda – zmieniały się już w dziejach Ziemi wielokrotnie, a nasza epoka geologiczna nadal jest jedną z chłodniejszych (choć najprawdopodobniej był i czas, gdy cała nasza planeta była pokryta lodem). A jeśli ma to prowadzić do jakichś niekorzystnych skutków dla ludzi (choć przypuszczam, że mogą być i korzystne), to zasoby i energia ludzkiej cywilizacji mogą być przeznaczone w celu przystosowania się do życia w zmienionym klimacie poprzez tworzenie sztucznego środowiska do życia. Lepsze wygodne życie w sztucznych habitatach niż biedowanie w naturalnym środowisku.

Z zaburzeniem do psychiatryka?

4 lutego, 2023

Jeśli przygotowany przez Ministerstwo Zdrowia projekt ustawy o zmianie ustawy o ochronie zdrowia psychicznego wejdzie bez zmian w życie, to będzie można zamknąć przymusowo w szpitalu psychiatrycznym już nie tylko osobę chorą psychicznie (czyli wykazującą zaburzenia psychotyczne), ale i każdą osobę z zaburzeniami psychicznymi – jeśli tylko „jej dotychczasowe zachowanie wskazuje na to, że z powodu tych zaburzeń zagraża bezpośrednio własnemu życiu albo życiu lub zdrowiu innych osób” (o tym decyduje lekarz po zasięgnięciu opinii drugiego lekarza – projekt znosi wymóg, by tym drugim był psychiatra! – lub psychologa), albo jeśli „jej dotychczasowe zachowanie wskazuje na to, że nieprzyjęcie do szpitala spowoduje znaczne pogorszenie stanu jej zdrowia psychicznego” (w tym drugim przypadku orzeka sąd na wniosek np. bliskich krewnych).
Pojęcie zaburzeń psychicznych w ustawie nie jest zdefiniowane. Jest zdefiniowane natomiast (jako „zaburzenia psychiczne, behawioralne i neurorozwojowe”) w Międzynarodowej Klasyfikacji Chorób i Problemów Zdrowotnych. Zgodnie z tą ostatnią takim zaburzeniem jest np. uzależnienie od nikotyny (6C4A.2), od marihuany (6C41.2) i oczywiście od alkoholu (6C40.2). A także od… gier (6C51). Albo parafilie seksualne, w tym również takie z udziałem osób wyrażających zgodę, jak np. oddawanie się praktykom BDSM (6D36), a nawet uporczywa masturbacja czy oglądanie pornografii (6C72 – compulsive sexual behaviour disorder). Do zaburzeń psychicznych, behawioralnych i neurorozwojowych zaliczają się też wszelkie zaburzenia ze spektrum autyzmu oraz zaburzenia osobowości, obsesyjne gromadzenie rzeczy (6B24) czy rozmaite fobie (6B03).
Niby lekarz, niby sąd… ale jednak rozszerzenie furtki do przymusowego zamykania ludzi w psychiatrykach jest w najwyższym stopniu niepokojące. Bo łatwiej będzie znaleźć pretekst do potraktowania tak kogoś, kto podpadł rodzinie czy władzy.

Obrońcy pokoju

1 lutego, 2023

Przekaz propagandy moskiewskiej nie zmienia się od lat i dziwi mnie, że są jeszcze ludzie, którzy mu wierzą.
Przez całe istnienie ZSRR jego władcy twierdzili, że dążą do pokoju i nie wywołują żadnych wojen, a za wszelkie konflikty światowe odpowiadają wyłącznie imperialiści amerykańscy i ich sojusznicy.
Co prawda od 1939 roku wojska sowieckie zdążyły zaatakować Polskę, Finlandię, Litwę, Łotwę, Estonię, Rumunię, Węgry, Czechosłowację, Afganistan, a rząd sowiecki wspierał komunistycznych agresorów w wojnach w Korei i Wietnamie, a także rozmaite grupy wszczynające zbrojne rebelie (jak w zachodnim Omanie), ale w oficjalnym i propagandowym przekazie było to albo działanie w celu ochrony ludności (jak w Polsce w 1939 r.), albo pomoc demokratycznym i postępowym rządom w obronie przed reakcjonistami, imperialistami i kontrrewolucjonistami.
Równocześnie organizowano i wspierano międzynarodowy ruch na rzecz pokoju (tak zwanych Obrońców Pokoju), począwszy od Światowego Kongresu Intelektualistów w Obronie Pokoju we Wrocławiu w 1948 roku. Jego celem było powstrzymywanie zbrojeń państw wrogich ZSRR oraz angażowania się ich w wojny przeciwko ZSRR lub jego sojusznikom.
Na pochodach pierwszomajowych stałym atrybutem, obok flag czerwonych, były błękitne z gołąbkiem pokoju. Zadbano również o alternatywę dla Pokojowej Nagrody Nobla – stała się nią Stalinowska (potem Leninowska) Nagroda Pokoju. Jej laureatami zostali m.in. Nikita Chruszczow, Leonid Breżniew, Fidel Castro i Janos Kadar (ten sam, który poprosił w 1956 r. o zbrojne stłumienie powstania węgierskiego przez armię sowiecką).
Po zmianie szyldu na „Rosję” neo-ZSRR zaatakował chcącą się oderwać Czeczenię, Gruzję oraz dwukrotnie Ukrainę – w 2014 r. (nie licząc „zielonych ludzików”, żołnierze rosyjscy podjęli działania na Krymie zanim jeszcze Rada Najwyższa Republiki Autonomicznej Krymu zagłosowała za przyłączeniem do Federacji Rosyjskiej) oraz ponownie w 2022 r. Oczywiście i tym razem przekaz z Moskwy w przypadku Gruzji i Ukrainy był podobny – pomoc dla Osetii Południowej, Donbasu i Krymu pragnących samostanowienia lub pokojowego przyłączenia się do Rosji czy obrona ludności przed „nazistami”. W przypadku Czeczenii trudno było użyć argumentu o prawie do samostanowienia, więc mówiono o walce z terroryzmem.
Ogólna narracja Moskwy i jej zwolenników nadal jest taka, że „Rosja nigdy nikogo nie zaatakowała” (słowa Dmitrija Pieskowa tuż przed napaścią na Ukrainę w lutym 2022 r.), nikomu nie zagraża, do wojny na Ukrainie (choć oficjalnie to nie wojna, tylko specjalna operacja wojskowa) dążyły i dążą Stany Zjednoczone ze swoimi sojusznikami, i należy jak najszybciej doprowadzić do pokoju zaprzestając zbrojeń – w tym przypadku militarnego wspierania Ukrainy.
I nadal działają „obrońcy pokoju”.

Jeźdźcy purpurowej wypłaty czy powszechna własność robotów?

21 stycznia, 2023

Coraz bardziej prawdopodobny staje się scenariusz, w którym produkcja oraz dostarczanie dóbr i usług nie będzie wymagać w ogóle ludzkiej pracy, albo będzie wymagać jej dużo mniej niż obecnie. Bo coraz więcej czynności niezbędnych do tego będą wykonywać autonomiczne maszyny – sztuczne inteligencje i roboty.
Ci, którzy dostrzegają w tym scenariuszu problem związany z możliwym masowym bezrobociem – co, jeśli będzie potrzebna jedynie praca wąskiej grupy wyspecjalizowanych pracowników, np. robotyków i informatyków? – a także z będącym jego konsekwencją masowym spadkiem popytu, proponują zwykle rozwiązanie polegające na powszechnym wsparciu ludzi ze strony państwa, w formie gwarantowanego zasiłku zwanego „bezwarunkowym dochodem podstawowym” (za czymś takim opowiedział się m. in. Elon Musk). Środki na ten zasiłek mogłyby pochodzić z opodatkowania producentów, z dochodów państwa ze sprzedaży (w przypadku, gdy zautomatyzowana produkcja znalazłaby się bezpośrednio w rękach państwowych) lub być po prostu kreowane. W każdym z tych przypadków byłaby to forma przymusowej redystrybucji dóbr, przy czym państwo określałoby, ile komu „się należy”.
Takie rozwiązanie zostało zaproponowane (możliwe, że po raz pierwszy) już w 1964 roku przez grupę osób określających się jako „Komitet ad hoc do spraw trojakiej rewolucji”, wśród których był m. in. dwukrotny laureat Nagrody Nobla (z chemii i pokojowej) Linus Pauling oraz przyszły laureat Nagrody Nobla z ekonomii Gunnar Myrdal. W ich manifeście, wysłanym do prezydenta Johnsona, można przeczytać: „Bezwarunkowe prawo do dochodu zastąpiłoby mozaikę środków socjalnych – od ubezpieczenia na wypadek bezrobocia po zasiłki – zaprojektowanych w celu zapewnienia, że żaden obywatel ani mieszkaniec Stanów Zjednoczonych nie umrze z głodu”. W tym celu państwo miało nie tylko opodatkować „nadwyżki zysków”, ale także zorganizować masowe roboty publiczne, budować niskokosztowe mieszkania, jak również zająć się planowaniem gospodarczym.
List „komitetu ad hoc do spraw trojakiej rewolucji” skłonił pisarza SF Philipa Jose Farmera do napisania noweli „Riders of The Purple Wage” („Jeźdźcy purpurowej wypłaty”) opisującego społeczeństwo bazujące na takim „bezwarunkowym dochodzie”. Nowela ukazała się w 1967 roku w słynnej antologii „Niebezpieczne wizje” i w 1968 roku zdobyła nagrodę Hugo (jedną z najbardziej cenionych nagród w świecie literatury SF i fantasy). Wizja świata ukazanego w tej noweli jest w gruncie rzeczy dystopijna – większość ludzi pogrążona jest w hedonistycznej konsumpcji, rozwija się wprawdzie sztuka (artyści i krytycy mają status celebrytów), ale często polega ona na zwykłym skandalizowaniu i buncie dla samego buntu, rząd zmusza ludzi do migracji w celu mieszania kultur (żeby lokalne społeczności nie odizolowały się) i nie toleruje niezależnych przedsiębiorców (takich jak dziadek głównego bohatera).
W 1982 roku polski pisarz SF Janusz Andrzej Zajdel opublikował powieść „Limes inferior”, w której też został ukazany rodzaj „dochodu podstawowego”. Świat opisany przez Zajdla nie potrzebuje pracy większości ludzi, toteż wszyscy z nich otrzymują „czerwone punkty”, za które mogą kupić sobie podstawowe dobra. Dodatkowo w zależności od swoich kwalifikacji umysłowych otrzymują różną liczbę „zielonych punktów” – a ci, którzy pracują, wynagradzani są ponadto „punktami żółtymi”. Dobra najbardziej luksusowe można kupić jedynie za te ostatnie.
Ciemną stroną tego systemu jest nie tylko to, że kwitnie nielegalny handel punktami, w którym żółte kupuje się za odpowiednio większą liczbę zielonych lub czerwonych (oficjalnie wszystkie punkty mają tę samą wartość), czy to, że ludzie oszukują przy testach inteligencji, by łatwiej zdobyć pracę dającą „żółte punkty”, ale i to, że do pracy można być powołanym przymusowo – dlatego ci najinteligentniejsi (zarabiający na nielegalnym podwyższaniu wyników testów innych) oszukują w drugą stronę, udając głupszych niż są.
Jakkolwiek zarówno nowela Farmera, jak i powieść Zajdla to fikcja literacka, to można racjonalnie obawiać się, że społeczeństwu, w którym większość ludzi będzie całkowicie uzależniona od „bezwarunkowego dochodu” rozdzielanego przez państwo, a ingerencja tego państwa w gospodarkę będzie taka, by mieć środki do zapewniania takiego dochodu, grozi ograniczanie wolności przez sprawujących władzę. Jeśli państwo będzie dawać jedyne środki do życia, może zechcieć dyktować w większym stopniu styl tego życia, decydować o rodzaju wykonywanych przez ludzi zajęć czy ich miejscu zamieszkania.
Czy jednak w obliczu powszechnej automatyzacji produkcji i dostarczania dóbr oraz usług jesteśmy skazani na bycie na garnuszku państwa? Moim zdaniem są możliwe inne sposoby dystrybucji tych dóbr i usług do osób, których praca stanie się niepotrzebna.
Takim sposobem może być na przykład utrzymywanie się większości ludzi z kapitału. Wyobraźmy sobie sytuację, w której niepracujące osoby mają swoje udziały w przedsiębiorstwach wytwarzających produkty i usługi, lub w funduszach inwestycyjnych będących ich współwłaścicielami. Ich dochód będzie pochodził z dywidend lub z obrotu tymi udziałami. Czy jest możliwe, by większość ludzi docelowo stała się takimi kapitalistami, w miarę postępów automatyzacji i spadku zapotrzebowania na ludzką pracę? Drogą w tym kierunku mogłoby być przekazywanie części udziałów przez właścicieli automatyzujących się przedsiębiorstw zwalnianym pracownikom lub członkom lokalnych społeczności, w celu zapewnienia sobie pokoju społecznego i „dobrej prasy” jako firmy „społecznie odpowiedzialne”. Być może taki postulat mógłby wyjść od samych zagrożonych utratą pracy pracowników i zostać wymuszony protestami i strajkami.
Jest też możliwy bardziej „interwencjonistyczny” scenariusz – np. państwo wymaga od przedsiębiorców przekazania części udziałów do funduszy, w których udziały mają wszyscy obywatele, lub przeznacza na ten cel własne nadwyżki bądź już posiadany przez siebie kapitał. Takie rozwiązanie, pod nazwą „uniwersalnego kapitału podstawowego”, proponuje np. Instytut Berggruena, kierowany przez miliardera Nicolasa Berggruena oraz jego współpracownika Nathana Gardelsa (również w kontekście „własności robotów”).
Można też sobie wyobrazić inną sytuację – pojedyncze osoby, rodziny, albo lokalne społeczności (grupy znajomych, sąsiadów itp.) stają się właścicielami robotów lub sztucznych inteligencji produkujących dobra i usługi bezpośrednio na ich potrzeby lub na wymianę. Tak mogłoby się stać, jeżeli tego typu środki produkcji stałyby się wystarczająco tanie. Byłby to pierwszy krok do społeczności takiej, jak przedstawione w powieściach Isaaca Asimova („Nagie lustro” i „Roboty z planety świtu”).
W obu tych sytuacjach (mogą one występować zresztą równocześnie) ludzie utrzymywaliby się z własnego kapitału, nie musząc pracować. Mogliby go też pomnażać. Interwencja rządu (bądź dobrowolnych organizacji społecznych) mogłaby być wówczas ograniczona tylko do tych, którzy nie potrafiliby takiego kapitału zgromadzić lub utrzymać. I mogłaby polegać nie tyle na ciągłym dawaniu ryby („dochodu podstawowego”), ale i na daniu wędki (np. przekazaniu robotów, co też jest opisane w drugiej z wymienionych wyżej książek Asimova).
Oczywiście oprócz takich drobnych właścicieli kapitału występowaliby też wielcy bogacze i korporacje, ale co z tego? Nie przeszkadzałoby to większości ludzi żyć na w miarę dobrym (z dzisiejszego punktu widzenia) poziomie.
Kolejna możliwość to dostępność produkowanych prywatnie dóbr i usług (przynajmniej w jakimś zakresie, zapewniającym konsumentom przeżycie i normalne funkcjonowanie) za darmo. Koszt wielu produkowanych w zautomatyzowany sposób dóbr mógłby być bardzo mały (wydaje się, że czynnikiem sprzyjającym realizacji tego scenariusza byłoby znaczne zmniejszenie kosztów produkcji i dystrybucji energii) i właścicielom środków produkcji mogłoby się opłacać rozprowadzać je za darmo w celu uniknięcia niepokojów społecznych lub w celach reklamy. Zarabialiby na dobrach luksusowych oraz sprzedawanych biznesowi czy rządowi. Za darmo (publicznie) mogłyby być dostępne nawet same zautomatyzowane środki produkcji, przy pomocy których ludzie mogliby produkować sobie potrzebne rzeczy.
Jest możliwa kombinacja wszystkich powyższych scenariuszy – ktoś mógłby korzystać zarówno z dostępnych za darmo dóbr i usług, jak i posiadać roboty zaopatrujące go w inne dobra i usługi, z których część by sprzedawał, a także mieć udziały w zautomatyzowanych przedsiębiorstwach lub funduszach inwestycyjnych.
Myślę, że „bezwarunkowy dochód” wypłacany przez państwo, a tym bardziej kontrolowanie zautomatyzowanej gospodarki przez państwo (rozdzielające potem dobra „według potrzeb”, o czym marzą komuniści) nie powinny być tym scenariuszem, który jest rozważany jako docelowy w kontekście zastępowania ludzkiej pracy przez maszyny. Dlaczego nie iść raczej w kierunku upowszechnienia dostępu ludzi do kapitału bez pośrednictwa państwa?

Przymusowa retencja danych +

11 stycznia, 2023

W Sejmie procedowany jest rządowy projekt ustawy Prawo komunikacji elektronicznej, która ma zastąpić ustawę Prawo telekomunikacyjne. Projekt nie tylko utrzymuje istniejący obowiązek zatrzymywania i przechowywania przez 12 miesięcy wszystkich danych o połączeniach, ich użytkownikach końcowych oraz lokalizacji telekomunikacyjnych urządzeń końcowych, ale i rozszerza go na wszystkich dostawców usług komunikacji elektronicznej, w tym dostawców poczty elektronicznej, dopisując jednocześnie, że objęte nim są dane „niezbędne do określenia danych jednoznacznie identyfikujących użytkownika w sieci”. Z obowiązku tego będzie mogło zwolnić ewentualnie rozporządzenie ministra właściwego do spraw informatyzacji.
Powszechny i niezróżnicowany obowiązek zatrzymywania i przechowywania wyżej wymienionych danych jest niezgodny z prawem Unii Europejskiej, na co zwrócono uwagę w opinii o zgodności projektu z tym prawem, wydanej z upoważnienia Ministra do spraw Unii Europejskiej.
Chciałbym w związku z tym przypomnieć, że w listopadzie 2017 r. Stowarzyszenie Libertariańskie opublikowało opracowany przeze mnie projekt zmiany ustawy Prawo telekomunikacyjne oraz niektórych innych ustaw, znoszący wspomniany obowiązek.
Może są jacyś posłowie, którzy chcieliby go teraz wykorzystać i zgłosić kontrprojekt do rządowego projektu?

Ławnicy i politycy

8 stycznia, 2023

W sierpniu 2017 roku Stowarzyszenie Libertariańskie zaproponowało napisany przeze mnie wstępny projekt ustawy w istotny sposób zwiększającej rolę ławników w wymiarze sprawiedliwości. Zgodnie z tym projektem, ławnicy mieli orzekać w sprawach, gdzie występowałby spór między prywatnymi osobami a państwem, a także w sprawach dyscyplinarnych sędziów i prokuratorów. Również w Sądzie Najwyższym. Mieli też być losowani do spraw z grona chętnych osób spełniających wymogi.
Celem takiej zmiany miało być oddanie rozstrzygania takich spraw w ręce osób w żaden sposób niezwiązanych z państwem – w szczególności decydującego głosu w osądzaniu samych sędziów, a także prokuratorów, nie mieliby ani ich koledzy, ani politycy.
Projekt ustawy (owszem, na pewno wymagający wielu poprawek), został wysłany do Prezydenta RP.
Oczywiście, ani prezydent, ani nikt inny we władzy nie zwrócił na niego uwagi. Idea ławników biorących udział w rozpatrywaniu spraw w Sądzie Najwyższym – w tym spraw dyscyplinarnych sędziów i prokuratorów – jednak się pojawiła, choć w odmiennej formie. W 2018 r. uchwalono ustawę, zgodnie z którą tacy ławnicy mieli być wybierani przez Senat spośród kandydatów zgłaszanych przez organizacje społeczne i obywateli. I w tym samym roku takich ławników wybrano.
W Senacie wówczas większość miała partia rządząca. Senatorzy opozycji zbojkotowali wybór ławników, twierdząc, że ustawa ich ustanawiająca jest niekonstytucyjna.
Wybieranie ławników Sądu Najwyższego przez Senat skomentowałem wówczas tak:
„w postępowaniach dyscyplinarnych prowadzonych przed Sądem Najwyższym oraz w sprawach ze skarg nadzwyczajnych będą orzekać ławnicy wybierani na czteroletnią kadencję przez Senat – czyli przedstawiciele polityków, a ściśle partii mającej aktualnie większość w Senacie (czyli obecnie PiS, za 4 lata może być to PO).
Zamiast większej kontroli sędziów przez obywateli ma więc być większa kontrola sędziów przez polityków”.
Jakie poglądy polityczne mieli wówczas wybrani ławnicy i jak orzekali – nie wiem. Jednak ich kadencja upłynęła i w zeszłym roku Senat, w którym teraz większość ma opozycja, wybrał – już bez kwestionowania konstytucyjności ustawy – nowych ławników Sądu Najwyższego. W większości osoby rekomendowane przez Komitet Obrony Demokracji.
I okazało się, że Pierwsza Prezes Sądu Najwyższego Małgorzata Manowska odmawia przyjęcia od nich ślubowania, bo oficjalnie ma wątpliwości, czy są „nieskazitelnego charakteru”, co jest ustawowym wymogiem. Przyczyną tych wątpliwości ma być ich „daleko idące zaangażowanie polityczne, które nie daje gwarancji bezstronności”. Tyle, że ustawa o Sądzie Najwyższym ani nie zakazuje zaangażowania politycznego kandydatów na ławników, ani nie daje I Prezesowi SN prawa badania tego wymogu czy legalności wyboru ławnika. Po prostu stwierdza w art. 63, że „Listę wybranych ławników Sądu Najwyższego (…) Marszałek Senatu niezwłocznie przesyła Pierwszemu Prezesowi Sądu Najwyższego”, a „Pierwszy Prezes Sądu Najwyższego wręcza ławnikom Sądu Najwyższego zawiadomienie o wyborze i odbiera od nich ślubowanie”.
Ale w praktyce wygląda to tak, że jeśli prezes Manowska nie przyjmie ślubowania od ławników, którzy jej się nie podobają, to praktycznie nie ma sposobu, by ją do tego zmusić. Chyba, że przez postępowanie dyscyplinarne, które jest bardzo mało prawdopodobne – żądanie musiałoby wyjść od Kolegium SN, Rzecznika Dyscyplinarnego SN, Prokuratora Generalnego lub Prokuratora Krajowego, następnie Rzecznik Dyscyplinarny SN musiałby zdecydować o wszczęciu postępowania, a orzekać miałaby Izba Odpowiedzialności Zawodowej SN – notabene z udziałem ławników, których może w tej sytuacji brakować.
Czyli mamy sytuację, w której opozycyjny Senat wybrał ławników kierując się – tak jak przewidywałem – kryteriami politycznymi, a Pierwsza Prezes Sądu Najwyższego – popierana przez rządzący obóz polityczny i powołana przez Andrzeja Dudę mimo uzyskania dwukrotnie mniejszej liczby głosów na Zgromadzeniu Ogólnym sędziów SN od swojego kontrkandydata – tego wyboru nie chce uznać. I nie ma co udawać, że przyczyną też nie są tu kryteria polityczne.
Tylko, że jeśli nie będzie wystarczającej liczby ławników, to może to zablokować rozpatrywanie nie tylko spraw dyscyplinarnych sędziów i prokuratorów, ale i skarg nadzwyczajnych. Na sporze politycznym znowu ucierpią zwykli ludzie.
A można było ławników losować. No, ale wtedy politycy mieliby mniejszy wpływ na to, kto znajdzie się w składzie orzekającym.

Marsz do woja!

10 grudnia, 2022

Ostatnio głośno o planach powołania w przyszłym roku 200 tysięcy osób na ćwiczenia wojskowe. Przypomnę więc, że zgodnie z ustawą przegłosowaną przy braku choćby jednego głosu sprzeciwu (jedynie pięciu z posłów Konfederacji wstrzymało się od głosu) każdy mający uregulowany stosunek do służby wojskowej (czyli np. przeniesiony do rezerwy od razu po kwalifikacji wojskowej) może być powołany na takie ćwiczenia na okres do 90 dni w roku, aż do ukończenia co najmniej 55 roku życia. Niezależnie od tego, co robi, gdzie pracuje, jakie ma plany życiowe – chyba, że ma kategorię E (niezdolność do służby wojskowej nawet w czasie wojny) lub wywalczył sobie prawo do służby zastępczej.
Aha, na ćwiczenia nie mogą być powołani także posłowie, radni, osoby pełniące funkcję organów jednostek samorządu terytorialnego, kandydaci w trakcie kampanii wyborczej oraz osoby zajmujące kierownicze stanowiska w urzędach administracji rządowej. Bo od zapieprzania na poligonie są zwykli obywatele, a nie ci, którzy nimi rządzą.
Choć w sumie nie musi to być wcale poligon – zgodnie z ustawą odbywanie ćwiczeń wojskowych „może polegać na udziale w zwalczaniu klęsk żywiołowych i likwidacji ich skutków, w akcjach poszukiwawczych oraz ratowaniu życia ludzkiego”. Czyli w razie potrzeby państwo może mieć niewolników do pracy przy wałach przeciwpowodziowych lub w szpitalach (jeśli braknie np. chętnych do pracy za oferowane stawki).
90 dni w roku przez nawet 36 lat – to teoretycznie może być nawet dziewięć lat życia „w kamaszach”. Nikt z uregulowanym stosunkiem do służby wojskowej – zwłaszcza, jeśli ma zawód przydatny armii – nie może być pewny, czy nagle nie dostanie wezwania na ćwiczenia i przez jakiś czas zamiast zarabiać lub odpoczywać na planowanych wakacjach nie będzie musiał mieszkać w koszarach. Chyba, że już takie ćwiczenia w danym roku odbył.
Jeśli ktoś ma umowę o pracę lub kontrakt B2B, to za utracone wynagrodzenie, jeśli jest ono wyższe od żołdu, będzie przysługiwać mu rekompensata. Choć tylko do określonej wysokości. Ale jeśli pracuje w oparciu o umowę zlecenia lub umowę o dzieło, będzie musiał zadowolić się tylko żołdem. Nie jest też wcale pewne, że pracodawca nie zatrudni na jego miejsce kogoś innego (choć zatrudnionego na umowę o pracę nie można zasadniczo zwolnić podczas ćwiczeń). Można przypuszczać, że osoby, których nie można powołać na ćwiczenia (np. te z kategorią E lub te, które nie przeszły kwalifikacji wojskowej) staną się w pewnych przypadkach atrakcyjniejszymi pracownikami. A przedsiębiorcy mogą liczyć się z utratą klientów, a być może nawet pozwami o odszkodowanie za niewykonane w terminie usługi.
Rozumiem, że im więcej przeszkolonych wojskowo obywateli, tym trudniej będzie miał wróg w przypadku wojny. Żołnierz broniący z narażeniem życia mieszkańców swojego kraju przed agresorami zasługuje na najwyższy szacunek. Jednak nie wynika z tego, że należy przymusowo wyrywać ludzi z ich życia, by stali się żołnierzami. Decyzja o byciu żołnierzem czy potencjalnym żołnierzem powinna być dobrowolna. Tak, jak w przypadku np. strażaków – nikt nie przeczy, że są oni potrzebni, ich praca jest szanowana i jednocześnie nikt nie zmusza do bycia strażakiem, narażania się na ogień czy przechodzenia strażackiego treningu. Wystarczają strażacy zawodowi i ochotnicy.
A parlamentarzystów, którzy uchwalili prawo umożliwiające przymusowe powoływanie ludzi na ćwiczenia wojskowe z jednoczesnym wyjątkiem dla samych siebie i innych osób na wysokich stanowiskach powinno się pogonić z parlamentu. Może właśnie na poligon.

Średnio zamożni biednieją, janusze się śmieją

29 listopada, 2022

Przez pisowską, lewicową, a nawet konfederacką część polskiego Internetu przetacza się rechot drwiny z tego, że nieco zamożniejsi Polacy, którzy mogli sobie dotąd pozwolić na trochę więcej niż zaspokojenie podstawowych potrzeb biologicznych, biednieją. Że ktoś zarabiający siedem tysięcy złotych (równowartość mniej więcej 1500 euro, co w Niemczech wynosi mniej, niż tamtejsza płaca minimalna) nie może już pozwolić sobie na długie kąpiele i zmywanie naczyń w zmywarce, a ktoś inny nie może już fundować dziecku zajęć jazdy konnej (godzina jazdy to średnio około 60 złotych).
No bo przecież masa ludzi zarabia dużo mniej i musi jakoś żyć, a ich dzieci i tak nigdy nie mogły pozwolić sobie na patataj.
Mam wrażenie, że nie chodzi nawet o to, że problemy grupy nazywanej „klasą średnią” czy nawet przez niektórych „elitką” (a tak naprawdę składającej się w większości z lepiej zarabiających pracowników najemnych) traktowane są jako wydumane. (Czy słusznie? – moim zdaniem jeśli prawdą jest to, że rezygnuje się z tanich zajęć dla dzieci i oszczędza wodę, to nie, nawet jeśli ktoś zarabia siedem tysięcy. Bo może większość z tego przeznaczać na przykład na spłatę kredytu). Wygląda mi to na januszowską, polaczkowatą satysfakcję z upadku bogatszego sąsiada. Niech, kurła, posmakują „prawdziwego życia”. To znaczy życia w biedzie (lub niemal-biedzie zasilanej ochłapami od państwa), w której i my żyjemy.
Widać, kto stanowi w dużej mierze elektorat PiS, partii lewicowych i Konfederacji.
Ci, których bawi to, że nieco zamożniejszy rodak (nie żaden kapitalista ani członek politycznej elity) biednieje do ich poziomu.
A ja chciałbym Polski (i świata), gdzie przynajmniej część tzw. ludzi pracy – jeśli już nie wszyscy – może żyć godnie, a nawet zamożnie, a nie biednie. Bo w takim otoczeniu ja też mam większą szansę nie być biednym. Dlatego mi z wyżej wymienionymi elektoratami nie po drodze.