Sankcje na Ukrainę

17 kwietnia, 2023

W tej chwili sytuacja wygląda tak, że import żywności z Rosji nie jest zakazany, natomiast z Ukrainy nie wolno wwozić większości produktów rolnych – nie tylko zboża, ale i owoców, warzyw, ich przetworów, cukru, win, mięsa, mleka i jego przetworów, jaj czy miodu.
Wygląda na to, że polski rząd nałożył jednostronne sankcje na Ukrainę w formie embarga na żywność. Oczywiście ze szkodą dla polskiego konsumenta.
Również z nagięciem prawa, ponieważ rozporządzenie powołuje się na art. 12 ustawy o administrowaniu obrotem towarowym z zagranicą, która zezwala na wprowadzenie zakazu jedynie zgodnie z określonymi przepisami unijnymi (art. 24 ust. 2 rozporządzenia Rady (WE) nr 3285/94, art. 19 ust. 2 rozporządzenia Rady (WE) nr 519/94 i art. 26 ust. 2 rozporządzenia Rady (WE) nr 517/94), pozwalającymi uzasadnić taki zakaz jedynie „względami moralności, porządku publicznego lub bezpieczeństwa publicznego; ochroną zdrowia i życia ludzi i zwierząt lub ochroną roślin, ochroną narodowych dóbr kultury o wartości artystycznej, historycznej lub archeologicznej, lub ochroną własności przemysłowej i handlowej”. Ciekawe, czy uznano, że import żywności z Ukrainy zagraża bezpieczeństwu publicznemu, czy też zdrowiu i życiu ludzi?
Okazuje się, że w walce o głosy rolników można nawet pójść trochę na rękę Putinowi.

Rolnicy, grupa coraz bardziej uprzywilejowana

15 kwietnia, 2023

Jarosław Kaczyński i Mateusz Morawiecki obiecali rolnikom, że:
– państwo będzie skupować od nich zboże za 1400 zł (obecna cena rynkowa pszenicy to ok. 1000 zł);
– zamknie się dostęp do polskiego rynku dla części towarów rolnych z Ukrainy, żeby nie przegrywali na nim z wysokokonkurencyjnym tamtejszym rolnictwem;
– zwiększona zostanie dopłata do paliwa rolniczego;
– zostaną wprowadzone dopłaty do nawozów.
Czyli cała reszta społeczeństwa dopłaci dodatkowo – w płaconych obecnie lub w przyszłości podatkach, w dodatkowej inflacji wywołanej pojawieniem się na rynku dodatkowego pieniądza z dopłat lub w wyższych cenach żywności wytwarzanej z droższych polskich produktów zamiast z tańszych ukraińskich – do niekonkurencyjnych rolniczych biznesów.
Przypomnę, że rolnicy w porównaniu z innymi ludźmi w Polsce już i tak mają cały szereg innych przywilejów:
– nie płacą składek na ubezpieczenie do ZUS, tylko dużo mniejsze do KRUS (i państwo dopłaca do emerytur rolniczych z podatków ściąganych z całego społeczeństwa w dużo wyższym stopniu niż do innych);
– nie płacą podatku dochodowego ani od nieruchomości w gospodarstwie rolnym, a jedynie niski podatek rolny;
– nie muszą płacić podatku od środków transportu od przyczep i naczep wykorzystywanych w działalności rolniczej;
– mogą budować domy na gruntach rolnych (tzw. zabudowa siedliskowa);
– mają, z niewielkimi wyjątkami, monopol na zakup ziemi rolnej oraz nie muszą płacić podatku od czynności cywilnoprawnych od jej zakupu w przypadku gdy gospodarstwo ma powyżej 11 hektarów;
– są w większym stopniu chronieni niż inni przedsiębiorcy przed egzekucjami komorniczymi;
– korzystają z dopłat bezpośrednich z Unii Europejskiej (oprócz standardowych będą teraz też specjalne dopłaty do pszenicy i kukurydzy w związku z sytuacją wywołaną wojną na Ukrainie).
Fajnie byłoby mieć to wszystko. Ale to wieś jest „fundamentem Polski”.

Zbiednieliśmy

10 kwietnia, 2023

Przeciętny miesięczny dochód rozporządzalny na osobę w roku 2022 wzrósł z 2061,93 zł w 2021 r. do 2249,79 zł, czyli o ok. 9,1%.
Wskaźnik cen towarów i usług konsumpcyjnych w tymże roku wzrósł w stosunku do roku poprzedniego o 14,4% (https://tiny.pl/wjbrr).
Czyli jako konsumenci w ubiegłym roku zbiednieliśmy – mogliśmy sobie pozwolić na zakup mniejszej ilości towarów i usług.
Ale może wzrosła stopa inwestycji? Nie. Spadła z 17% do 16,8%.
Tak się kończy wychwalane przez niektórych „stymulowanie popytu przez państwo” i wiara w to, że sztuczne zalanie rynku pieniędzmi z „tarcz antykryzysowych”, „500+”, trzynastych i czternastych emerytur oraz wydatków na państwowe inwestycje spowoduje wzrost gospodarczy.

Zadośćuczynienie za Wołyń i Jedwabne

6 kwietnia, 2023

Nie zależy mi, by prezydent Ukrainy czy inni urodzeni po drugiej wojnie światowej Ukraińcy przepraszali mnie za zbrodnie UPA. Tak samo sam nie widzę potrzeby przepraszania współcześnie żyjących Żydów za polskich szmalcowników, kolaborantów i morderców z czasów tamtej wojny, a współcześnie żyjących czarnoskórych za czasy niewolnictwa u białych.
Nikt nie ma obowiązku przepraszać za czyny innych ludzi tylko dlatego, że byli to ludzie tej samej narodowości, rasy czy religii. I z mojego punktu widzenia jest to niesprawiedliwe.
A państwa powinny przepraszać i zadośćuczyniać za zbrodnie własne, a nie jednostek i grup działających na własny rachunek – chyba, że zezwoliły na działania tych grup i jednostek. Oczywiście, nie powinny też zabraniać mówienia o zbrodniach jednostek i grup w imię fałszywego poglądu, jakoby godziło to w dobre imię całego narodu. Ani tym bardziej wynosić zbrodniarzy na piedestał.
Ale właściwym adresatem roszczeń zarówno w przypadku ludobójstwa na Wołyniu, jak i działań tych Polaków, którzy pod okupacją hitlerowską zabijali Żydów lub wydawali ich nazistom jest – poza samymi sprawcami lub ich spadkobiercami – państwo niemieckie. Bo to ono wtedy sprawowało na tych terenach władzę. Owszem, Republika Federalna Niemiec nie jest bezpośrednim kontynuatorem Rzeszy, ale przejęła jej majątek i zobowiązania.

Premier, który nie wie

25 marca, 2023

W odpowiedzi na interpelację posła Pawła Szramki w sprawie możliwości blokady domeny internetowej nczas.com w oparciu o art. 180 ustawy Prawo telekomunikacyjne (którą to interpelację pomogłem napisać), sekretarz stanu w kancelarii premiera Janusz Cieszyński stwierdził, że „Minister Cyfryzacji nie posiada informacji na temat zlecenia blokady treści udostępnianych na stronie internetowej nczas.com” oraz że „Minister Cyfryzacji nie posiada informacji na temat blokady strony nczas.com”.
Przypominam, że redakcja portalu nczas.com uzyskała od Netii S.A. informację, że domena została przez tego dostawcę zablokowana właśnie na podstawie art. 180 ustawy Prawo telekomunikacyjne, na żądanie Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Również Orange Polska potwierdziło, że blokada została aktywowana na podstawie tego przepisu, choć bez wskazywania podmiotu, który wystosował żądanie.
Interpelacja została skierowana do Prezesa Rady Ministrów, który aktualnie jest też Ministrem Cyfryzacji. Szef Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego ustawowo podlega Prezesowi Rady Ministrów, będącego też przewodniczącym Kolegium do Spraw Służb Specjalnych, do którego zadań należy m. in. wyrażanie opinii w sprawach „wykonywania przez służby specjalne powierzonych im zadań zgodnie z kierunkami i planami działania tych służb”. Prezes Rady Ministrów zgodnie z ustawą żąda też informacji i opinii od m. in. szefa ABW w odniesieniu do jej działalności, w celu koordynacji działań w dziedzinie ochrony bezpieczeństwa i obronności państwa. Z drugiej strony, szef ABW ma ustawowy obowiązek przekazywania premierowi informacji mogących „mieć istotne znaczenie dla bezpieczeństwa i międzynarodowej pozycji Rzeczypospolitej Polskiej”.
Czyli Mateusz Morawiecki powinien posiadać informację na temat blokady strony nczas.com w przypadku, gdy zablokowania jej zażądała ABW. Albo przynajmniej móc taką informację uzyskać.
Taka, a nie inna odpowiedź na interpelację oznacza, że albo udaje, że takiej informacji nie posiada (czyli kłamie w odpowiedzi), albo rzeczywiście jej nie posiada (bo jej nie zażądał lub też mu jej nie udzielono) – co oznacza (zamierzony lub nie) brak kontroli premiera nad działaniami ABW dotyczącymi blokowania stron internetowych.
No chyba, że Netia odpowiadając redakcji nczas.com przekazała nieprawdę o tym, że to ABW nakazała blokadę – wydaje mi się to jednak najmniej prawdopodobne. Zresztą premier ma prawo żądać informacji również od szefów innych służb oraz ministrów te służby nadzorujących.
Co gorsze – premier udający, że nie wie o cenzorskich działaniach podległych sobie służb, czy premier faktycznie o tych działaniach nie wiedzący?
(Przy okazji przypominam – ustawienie sobie we właściwościach karty sieciowej komputera serwerów DNS spoza Polski – np. 8.8.8.8 i 1.1.1.1 – pozwala blokadę, o której mowa, ominąć).

Bezdzietny – obywatel drugiej kategorii

24 marca, 2023

Donald Tusk ogłosił, że jeśli jego partia wygra wybory, to każda matka, która po urlopie macierzyńskim wróci do pracy, otrzyma od państwa 1500 złotych miesięcznie do chwili ukończenia przez dziecko trzech lat.
Oznacza to, że jeżeli wróci ona do pracy po urlopie rodzicielskim – rok po urodzeniu dziecka – to państwo przeznaczy dla niej oprócz zasiłku macierzyńskiego, becikowego i „500+” dodatkowo 36 tysięcy złotych tak zwanego „babciowego”.
To tak, jakby „500+” zwiększyć o jedną trzecią.
Wprawdzie dostaną je jedynie te matki, które będą pracować, ale połowa z nich i tak pracuje. Oznacza to, że owo świadczenie może pochłonąć praktycznie wszystkie wpływy z podatków i danin płaconych przez pracodawców od zatrudnienia tych matek, które zostaną nim zachęcone do pracy (zakładając, że przeciętne wynagrodzenie kobiet jest o 5% niższe od wynagrodzenia mężczyzn, podatki i daniny płacone od przeciętnego wynagrodzenia kobiety zatrudnionej na umowę o pracę to ok. 3000 zł miesięcznie). Może nawet więcej – wszak więcej zarabia się przeważnie w późniejszym wieku, gdy nie rodzi się już dzieci, a poza tym część ludzi jest zatrudnianych na umowach cywilnoprawnych, od których płaci się państwu mniej.
Poza tym nie jest to tak, że jeśli dzięki „babciowemu” np. sto tysięcy matek więcej wróci szybciej do pracy po urlopie macierzyńskim, to liczba pracujących zwiększy się o te sto tysięcy. Część z tych miejsc pracy zostanie „zabrana” innym ludziom, którzy w przeciwnym razie by je zajęli.
Bezdzietni w jeszcze większym stopniu będą ponosić koszty utrzymania państwa, za to będą mieli trudniej znaleźć pracę.
Jako osoba bezdzietna czuję się coraz bardziej obywatelem drugiej kategorii. Państwo, przymusowo finansowane z podatków wszystkich, przeznacza coraz więcej świadczeń wyłącznie dla osób z dziećmi, a partie obiecują tej grupie wprowadzenie kolejnych.
500+, kosiniakowe, becikowe, bon turystyczny, dopłaty do kredytów mieszkaniowych, a teraz być może proponowane przez lidera Platformy Obywatelskiej babciowe.
Bezdzietnym nikt nic nie obiecuje.
Nie chcesz lub nie możesz mieć dzieci? Masz płacić na wychowanie cudzych.

Karanie za dezinformację?

11 marca, 2023

W kodeksie karnym PRL istniał artykuł 271, który stanowił w paragrafie pierwszym:
„Kto rozpowszechnia fałszywe wiadomości, jeżeli to może wyrządzić poważną szkodę interesom Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3”.
Za dopuszczenie się tego przestępstwa za granicą lub za przekazywanie „fałszywych wiadomości” „obcemu ośrodkowi prowadzącemu działalność przeciwko interesom politycznym Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej” (paragraf drugi tegoż artykułu) groziło nawet 5 lat pozbawienia wolności.
W latach 1970-1989 skazano z tego artykułu ponad 50 osób. Między innymi oskarżano z niego osoby rozpowszechniające książki o zbrodni katyńskiej.
Co ciekawe, ponieważ peerelowski kodeks karny z niewielkimi zmianami obowiązywał aż do 1998 r., sześć osób z tego artykułu skazano jeszcze w latach 1990-1995.
Potem uchwalono nowy kodeks karny i przestępstwo rozpowszechniania fałszywych wiadomości przestało istnieć.
Zanosi się jednak, że może powrócić. Kilka dni temu pełnomocnik rządu ds. bezpieczeństwa przestrzeni informacyjnej RP, sekretarz stanu w KPRM Stanisław Żaryn oświadczył, że „analizowane są różne możliwości penalizowania” działań informacyjnych będących dezinformacją. Na pytanie, czy za dezinformację powinno grozić więzienie, odpowiedział: „Nie wiem, czy takie rozwiązanie będzie najlepsze, ale – jak mówię – rozważamy różne opcje”. „Pewne założenia” mają być opracowane wg niego do wakacji.
Jeśli ktoś uważa, że to dobry pomysł, bo rosyjskie trolle i rosyjska propaganda, to niech sobie uświadomi, do czego podobne przepisy służyły właśnie w czasach PRL. Każda informacja zagrażająca interesom władzy może zostać uznana za dezinformację przez podległych tej władzy prokuratorów. A sądy wcale nie muszą być wolne i niezawisłe, nawet jeśli są takie oficjalnie.

Jak zlikwidować „umowy śmieciowe”, czyli propozycja dla lewicy

7 marca, 2023

Od lat lewicowi działacze narzekają na to, że w wielu firmach pracownicy są zatrudniani na tzw. umowach śmieciowych, czyli cywilnoprawnych (zlecenia lub o dzieło) lub B2B (jako przedsiębiorcy prowadzący jednoosobową działalność gospodarczą, albo nawet spółki z o.o.).
Jest to spowodowane głównie tym, że koszt zatrudnionego w taki sposób pracownika w przypadku takiego samego wynagrodzenia netto jest niższy niż w przypadku umowy o pracę.
Co robi państwo, próbując wyeliminować takie obchodzenie przepisów przez przedsiębiorców?
Zwiększa daniny płacone państwu od umów zlecenia w przypadku, jeśli pracownik nie płaci ich gdzie indziej w przynajmniej minimalnej wysokości. Rozważa zwiększenie danin od umów o dzieło i nakazuje rejestrację takich umów.
Odmawia osobom zatrudnionym wyłącznie na umowę o dzieło prawa do korzystania z bezpłatnej opieki medycznej. Chyba, że taka osoba dobrowolnie zapłaci składkę na NFZ – w przypadku osób mało i średnio zarabiających dużo wyższą niż składka pracownika lub przedsiębiorcy.
Bywa, że ZUS kieruje sprawę o niezapłacone składki do sądu pracy, twierdząc, że tak naprawdę nie było to żadne zlecenie, tylko faktycznie umowa o pracę.
Państwowa Inspekcja Pracy przeprowadza kontrole.
Mimo to nadal wielu pracowników jest zatrudnionych na umowach cywilnoprawnych lub kontraktach B2B. Ci lepiej zarabiający często nawet chętnie wybierają takie umowy, bo wolą więcej dostać do ręki, niż mieć obietnicę wyższej emerytury. Ale w przyszłości na emeryturze mogą dostawać mniej.
Jednak istnieje dość prosty sposób, by to zmienić.
Zauważmy, że obecnie przedsiębiorcy płacą podatki i inne daniny (nazywajmy je dalej zbiorczo podatkami) częściowo od swoich dochodów (PIT, CIT, własne składki na ubezpieczenie społeczne i zdrowotne), a częściowo od… kosztów. Bo wynagrodzenia pracowników są dla nich kosztami, a podatki i inne składki pracownikom płacą faktycznie przedsiębiorcy ich zatrudniający. Jest to prawdą nawet w przypadku pracowników zatrudnionych na kontraktach B2B – bo środki na zapłatę podatków i składek dostają oni od pracodawcy / jedynego kontrahenta.
W ten sposób przedsiębiorca zatrudniający wielu pracowników może przeznaczać na podatki więcej niż przedsiębiorca zatrudniający małą liczbę pracowników – nawet jeśli ma mniejsze zyski, albo nawet straty.
Nawet zachowując obecne wpływy do budżetu państwa, samorządów i innych instytucji zasilanych z podatków, można by to zmienić.
Przedsiębiorca mógłby płacić odpowiednio wyższy podatek od swoich dochodów, za to nie musiałby płacić żadnego podatku czy innej daniny od wynagrodzeń pracowników. Jego kosztem w tym przypadku byłoby wyłącznie wynagrodzenie netto. Od wynagrodzeń osób zatrudnionych na umowach cywilnoprawnych płaciłby mały podatek (np. równowartość obecnego PIT).
Oczywiście nie byłoby podziału na podatek dochodowy, składkę zdrowotną, emerytalną, rentową, chorobową, wypadkową, na Fundusz Pracy i FGŚP. Opieka medyczna, emerytury, renty, zasiłki chorobowe i dla bezrobotnych byłyby finansowane z jednego źródła. Wysokość świadczeń musiałaby być ustalana inaczej niż obecnie.
W takiej sytuacji opłacałoby się zatrudniać pracownika na umowę o pracę, a nie na umowę cywilnoprawną czy tym bardziej na kontrakt B2B. Samozatrudnienie w celu faktycznej pracy na rzecz jednego pracodawcy przestałoby się też opłacać ze strony pracownika. Ale ten będąc zatrudnionym na umowę o pracę za tę samą kwotę brutto dostawałby jeszcze więcej netto.
Przedsiębiorcy zatrudniający wielu pracowników przestaliby być dyskryminowani w stosunku do tych zatrudniających niewielu.
Oczywiście, dla niektórych przedsiębiorców (tych zatrudniających małą liczbę pracowników) byłoby to niekorzystne. Choć można by pomyśleć o zróżnicowaniu stawki podatku w zależności od wielkości przedsiębiorstwa lub jego dochodów (ulgi dla mniejszych).
A w sytuacji równoczesnego radykalnego obniżenia wydatków państwa mogłoby się okazać, że w ogóle nie trzeba zwiększać stawek podatkowych przedsiębiorcom.
Zaznaczam, że nie jestem zwolennikiem zwiększania podatków. W ogóle nie jestem zwolennikiem przymusowych podatków i danin. Uważam, że wydatki państwa powinny być maksymalnie ograniczone. Ale zdaję sobie sprawę, że może być to obecnie lub w najbliższej przyszłości niemożliwe. To jest propozycja pewnej delikatnej reformy dla świata, w którym państwo zabiera tyle, ile dotychczas, lub trochę mniej.
To jest luźna propozycja dla lewicy, która libertariańskich rozwiązań i tak nie zaakceptuje. Faktycznie, ma ona wydźwięk marksistowski: opodatkowane powinny być ewentualnie zyski kapitalistów, a nie praca.
To co, lewico? Podchwycisz?

Jak ograniczyć wojny

3 marca, 2023

Zdaniem papieża Franciszka, skoro świat jest w stanie wojny, to rzeczą, która musi zostać potępiona, jest wielki przemysł zbrojeniowy („En d’autres termes: le monde est effectivement toujours en guerre. Par rapport à cela, il y a une chose qui doit être dénoncée, c’est la grande industrie de l’armement”).
Nie zgadzam się z tym.
Potępieni powinni zostać agresorzy.
Wojny wywołują agresorzy. Gdyby nie agresorzy, przemysł zbrojeniowy nie byłby potrzebny. W ogóle nie byłaby potrzebna broń.
Ale agresorzy istnieją i z tego powodu istnieje też przemysł zbrojeniowy, dostarczający broń zarówno im, jak i napadniętym.
Zniszczenie przemysłu zbrojeniowego nie zlikwiduje wojen, a nawet nie spowoduje, że będą mniej krwawe. W dawnych czasach, gdy nie było nowoczesnej broni, też mordowano ludzi milionami – na przykład podczas podbojów mongolskich czy wojen domowych w Chinach.
A jednostronne zniszczenie przemysłu zbrojeniowego przez tych bardziej moralnych – czyli nie-agresorów – tylko ułatwi podboje i mordowanie agresorom.
Wojny może ograniczyć właśnie konsekwentne przeciwstawianie się agresorom, również zbrojne, z użyciem broni wyprodukowanej przez przemysł zbrojeniowy. Tak, by potencjalny agresor uznawał napaść za nieopłacalną i bał się, że skończy jak Hitler.
A w dalszej perspektywie wojny może ograniczyć likwidacja państw autorytarnych – jak zauważył Rudolf Rummel, demokracje praktycznie nie walczą między sobą – a najlepiej państw w ogóle.

Jeszcze o mieszkaniach

1 marca, 2023

W nawiązaniu do mojego poprzedniego tekstu o „mini-apartamentach” – niektórym zapewne wydaje się, że budowanie i sprzedawanie coraz mniejszych mieszkań – w skrajnym przypadku właśnie „mini-apartamentów” o powierzchni mniejszej od 25 metrów kwadratowych i sprzedawanych jako np. pokoje hotelowe – to jakiś dominujący ostatnio trend wśród deweloperów, którzy w ten sposób chcą zarobić więcej na sprzedaży tej samej powierzchni mieszkalnej.
Nieprawda.
Według danych GUS, przeciętna powierzchnia wybudowanego mieszkania w 2022 r. to 92,5 metra kwadratowego. W czterech poprzednich latach było podobnie – wahało się to od 88,5 do 92,9 metra kwadratowego.
I to są mieszkania budowane w większości właśnie przez deweloperów – w 2022 r. deweloperzy wybudowali o ponad 53 tys. mieszkań więcej niż inwestorzy indywidualni. Notabene, znacząca przewaga mieszkań budowanych przez deweloperów charakteryzuje cały okres obecnych rządów PiS – o ile wcześniej budowali oni co roku mniej więcej tyle samo mieszkań, co inwestorzy indywidualni, o tyle od 2016 r. budują rocznie o kilkadziesiąt tysięcy więcej. Dzięki temu w latach 2016-2022 wybudowano ponad 400 tysięcy mieszkań więcej niż w latach 2009-2015.
Okres rządów PiS to złoty czas deweloperów – ale budują oni głównie duże mieszkania. Czyli najprawdopodobniej głównymi nabywcami są albo rodziny z dziećmi (być może większa zdolność kredytowa dzięki „500+”?), albo inwestorzy kupujący mieszkania jako lokatę kapitału i ewentualny wynajem dla takich rodzin lub grup współlokatorów. (To, że niektórzy inwestorzy wolą zrezygnować z dodatkowego przychodu niż wynająć nowo kupione mieszkanie, i stoi ono z tego powodu puste, to inna sprawa – i każe zastanowić się nad tym, czy przepisy mające chronić lokatorów w rzeczywistości nie odstraszają potencjalnych wynajmujących).
Brakuje mieszkań średnich i małych – najwyraźniej wiele osób samotnych, a nawet par, stać bardziej na wynajęcie pokoju niż mieszkania i dzięki temu opłaca się kupować mieszkania „pod współlokatorów”. Problemem niestety są zarobki. Ale część z takich osób jest pewnie stać na wynajęcie „mini-apartamentu”, który choć nie jest szczytem ich marzeń, to mogą uważać go za lepszy od mieszkania ze współlokatorami. Deweloperzy czasami odpowiadają na taki popyt. Czemu im to utrudniać?