MSWiA: migrantom na Białorusi prześladowania nie grożą

4 lipca, 2022

„Podkreślenia wymaga, że na terytorium Białorusi nie są prowadzone działania wojenne, a przebywający tam migranci nie są zagrożeni prześladowaniem ze względu na rasę, religię, narodowość, poglądy polityczne lub przynależność do określonej grupy społecznej” – stwierdził podsekretarz stanu w MSWiA Bartosz Grodecki, odpowiadając 13 czerwca, z upoważnienia Ministra Spraw Wewnętrznych i Administracji, na oświadczenie senatora Wadima Tyszkiewicza z 24 marca br., którego projekt zdarzyło mi się napisać.
Ta odpowiedź była nie na temat, gdyż senator Tyszkiewicz pytał o co innego: „Czy Białoruś jest uznawana za kraj, w którym prawo tych osób do życia, wolności lub bezpieczeństwa osobistego nie jest zagrożone oraz w którym te osoby nie mogłyby zostać poddane torturom lub poniżającemu traktowaniu albo karaniu?”. Pytał dlatego, że ratyfikowana przez Polskę Konwencja o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności zakazuje tortur lub poniżającego traktowania albo karania i orzecznictwo Europejskiego Trybunału Praw Człowieka już dawno dookreśliło, że należy rozumieć przez to również zakaz wydalania do kraju, w którym coś takiego grozi. A polska ustawa przewiduje w przypadku, gdy wydalenie może nastąpić jedynie do takiego państwa, lub do państwa, w którym zagrożone byłoby jego prawo do życia, wolności i bezpieczeństwa osobistego, możliwość wydania zgody na pobyt ze względów humanitarnych, lub (jeżeli zachodzą przesłanki do odmowy jej wydania) zgody na pobyt tolerowany. Warunkiem zakazu wydalania czy przyznania ww. zgód na pobyt nie jest koniecznie zagrożenie prześladowaniem ze względu na rasę, religię, narodowość, poglądy polityczne lub przynależność do określonej grupy społecznej.
A czy faktycznie na Białorusi migrantom grożą tortury, poniżające traktowanie lub karanie? Zaledwie kilka dni wcześniej organizacja Human Rights Watch opublikowała raport, w którym poinformowała – w oparciu o relacje samych migrantów oraz pomagających im działaczy z organizacji pozarządowych – o licznych przypadkach przemocy wobec migrantów ze strony białoruskich funkcjonariuszy. Takich, jak zmuszanie do przepłynięcia granicznej rzeki (w tym przypadku jeden miał utonąć, a inny zaginąć porwany przez nurt), szczucie psami, gwałty i napastowanie seksualne, pobicia oraz przetrzymywanie zimą w nieogrzewanym obozie przerobionym z magazynu. I według autorów raportu stanowi to okrutne, nieludzkie lub poniżające traktowanie, a może być nawet uznane za tortury. O podobnych przypadkach (bicie, szczucie psami, zmuszanie do przekraczania zamarzających rzek, przetrzymywanie wiele dni w uwięzieniu bez jedzenia albo z minimalną jego ilością) informowała już w grudniu 2021 r. Amnesty International, a Ministerstwo Obrony Narodowej prezentowało nagrania, na których białoruscy strażnicy kopali migrantów oraz strzelali nad ich głowami.
Najwyraźniej jednak pan Grodecki – lub jego zwierzchnik – postanowił uniknąć oficjalnej odpowiedzi na to, czy w państwie Łukaszenki grozi migrantom poniżające traktowanie lub tortury. Bo mogłoby się jeszcze okazać, że działania podejmowane wobec nich w Polsce są nielegalne (ratyfikowana za zgodą Sejmu konwencja międzynarodowa stoi w hierarchii prawa wyżej niż ustawa zezwalająca na „push-backi”).
Odpowiedział za to oficjalnie, że „cudzoziemcy zatrzymani w związku z nielegalnym przekroczeniem granicy, którzy nie wyrażają chęci złożenia wniosku o udzielenie ochrony międzynarodowej na terytorium Polski, są zawracani do linii granicy państwowej”, natomiast „w przypadku wyrażenia przez cudzoziemca chęci złożenia wniosku o udzielenie takiej ochrony funkcjonariusze dokonują czynności przewidzianych w ustawie z dnia 13 czerwca 2003 r. o udzielaniu cudzoziemcom ochrony na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej”. Załączając do tego statystyki, które zdają się potwierdzać, że postanowienie o opuszczeniu RP, skutkujące doprowadzeniem do linii granicy, wydawane jest tylko w stosunku do tych, którzy wniosku o ochronę nie złożyli (choć ustawa zezwala na pozostawienie w takim przypadku wniosku bez rozpatrzenia – jednak nie w sytuacji, gdy cudzoziemiec „przybył bezpośrednio z terytorium, na którym jego życiu lub wolności zagrażało niebezpieczeństwo prześladowania lub ryzyko wyrządzenia poważnej krzywdy”). I że takich wniosków złożono w tym okresie zaledwie 231, przy 1079 postanowieniach o opuszczeniu RP i 2658 „zapobieżeniach przekroczeniu granicy”.
Problem w tym, że Human Rights Watch wspomina o kilkudziesięciu przypadkach, w których migranci wyrażali chęć złożenia wniosku o ochronę, natomiast tego wniosku po prostu nie pozwolono im złożyć. Wygląda więc na to, że ktoś tu nie mówi prawdy. Kto?

Mało popularne żeńskie końcówki

2 lipca, 2022

Pani Agata Komosa-Styczeń, autorka książki o taterniczkach, stwierdziła w wywiadzie dla Gazeta.pl, że „Jak czemuś nadajemy wyraźnie kobiecy charakter, to nagle to słowo zaczyna uwierać. Co ciekawe, dzieje się tak tylko w przypadku zawodów, które wiążą się z prestiżem lub wysokimi zarobkami. Nikogo nie drażni słowo dozorczyni, a kierowczyni, która jest gramatycznie według tego samego wzorca, już tak”.
Pozwolę sobie wyrazić odmienne zdanie. Słowo „kierowczyni” drażni, to znaczy brzmi sztucznie dla naszych uszu, po prostu dlatego, że używane jest rzadko (choć jest najzupełniej poprawne) i nie jesteśmy do niego przyzwyczajeni. A używane jest rzadko najprawdopodobniej dlatego, że zawód kierowcy do dziś jest zawodem praktycznie męskim (zaledwie 2% zawodowych kierowców to kobiety, pierwsza kobieta w Polsce zasiadła zawodowo za kierownicą autobusu dopiero w 1997 r. i to naruszając ówczesne przepisy Kodeksu Pracy), a początkowo również zdecydowana większość kierowców-amatorów była płci męskiej (jeszcze dziś mężczyźni stanowią ok. 60% posiadaczy prawa jazdy w Polsce). I rzadko trafiała się okazja do użycia żeńskiej formy słowa „kierowca”, w konsekwencji czego nie wykształcił się powszechny zwyczaj jej używania.
Nie ma to jednak nic wspólnego z prestiżem ani wysokimi zarobkami, bo zawód kierowcy ani samo prowadzenie pojazdu nie są niczym prestiżowym, a kierowcy nie zarabiają też jakoś wyjątkowo dużo. Ponadto nikogo nie drażni na przykład słowo „władczyni” (bo władczyń zarówno w historii, jak i obecnie jest sporo i jest dużo okazji mówić o nich z zaznaczaniem ich płci), drażnią natomiast (jak przypuszczam) słowa „śmieciarka”, „tragarka” czy „grabarka” oznaczające żeńskie wersje śmieciarza, tragarza czy grabarza. Zawodów jeszcze mniej prestiżowych i jeszcze gorzej płatnych niż kierowca, ba – stojących niemal na samym dnie drabiny społecznej. Z tej samej przyczyny, jaką wskazałem powyżej: nie przyjął się zwyczaj ich używania, bo bardzo niewiele kobiet wykonuje te zawody. Z przyczyn zupełnie innych, niż dążenie mężczyzn do monopolizacji prestiżowych i wysokopłatnych funkcji w społeczeństwie.

Równość płci dwojako rozumiana

24 czerwca, 2022

Te postulaty Parady Równości są wzajemnie sprzeczne. Jeśli zatrudniać i wynagradzać ma się w zależności od wykonywanej pracy i kompetencji, a nie płci, to nie może być parytetu płci w gremiach kierowniczych, strukturach politycznych ani w mediach. Bo parytet płci oznacza, że zatrudnienie na danym stanowisku – np. członka zarządu, ministra czy dziennikarza – jest właśnie w jakimś stopniu zależne od płci. Jeżeli np. gazeta zatrudnia dwudziestu dziennikarzy, z których piętnastu jest kobietami, a pięciu mężczyznami i wchodzi w życie prawo narzucające w mediach parytet płci po połowie, to trzeba albo dziesięć kobiet zwolnić bez względu na ich kompetencje i wykonywaną przez nie pracę, albo zatrudnić dziesięciu dodatkowych mężczyzn – choćby zgłaszały się bardziej kompetentne kandydatki, albo zrobić coś pośredniego, kierując się kryterium płci (np. zwolnić osiem kobiet i zatrudnić dwóch mężczyzn). To samo z zarządem spółki, sekretarzami stanu w ministerstwie czy Radą Ministrów.
Albo jedno, albo drugie. Albo równość płci polega na niekierowaniu się kryterium płci przy zatrudnianiu konkretnej osoby – czyli niedyskryminowaniu jej ze względu na płeć – albo na kierowaniu się tym kryterium w imię wyrównywania liczebności przedstawicieli obu płci (a może i osób niebinarnych) w jakichś grupach i tym samym dyskryminowaniu w pewnych sytuacjach indywidualnych osób ze względu na płeć. Nie da się mieć jednocześnie równości płci w obu znaczeniach.
Przy czym, żeby była jasność: jestem przeciwnikiem parytetów i zwolennikiem niedyskryminowania ze względu na płeć przy zatrudnianiu i wynagradzaniu, ale jeszcze bardziej jestem przeciwny temu, by było to narzucane prawnie – czyli państwowym przymusem – prywatnym podmiotom. Prywatny właściciel (czy to klasyczny kapitalista, czy spółka z rozproszonym akcjonariatem, czy spółka pracownicza, stowarzyszenie lub spółdzielnia) powinien móc w swoim przedsiębiorstwie stosować dowolne kryteria zatrudniania, w tym takie, które naruszają równość płci w obu podanych wyżej znaczeniach. Obojętnie, czy są one kaprysem wynikającym z uprzedzeń – w tym przypadku preferowanie kryterium płci kosztem kompetencji może przynieść zatrudniającemu finansowe straty – czy też ktoś uważa, że w danym przypadku właśnie płeć jest dowodem kompetencji lub kompetencją samą w sobie (np. nie chcąc zatrudniać mężczyzn jako modeli do reklamowania damskich kosmetyków lub odzieży). Bo to jego pieniądze, jego biznes i jego ryzyko. Co nie znaczy, że takie postępowanie nie może być przedmiotem krytyki czy protestów.

Minister Agnieszka Ścigaj

22 czerwca, 2022

Jeżeli mamy ordynację wyborczą, w której:
– głosuje się na listy partyjne lub tworzonych ad hoc komitetów wyborczych wyborców, a niezrzeszeni są faktycznie pozbawieni biernego prawa wyborczego;
– listy, które w skali kraju zdobyły poniżej 5% głosów nie uczestniczą (z wyjątkiem list mniejszości narodowych) w podziale mandatów, nawet jeśli ich kandydaci zdobyli w jakimś okręgu więcej głosów od innych;
– sposób przydzielania mandatów i podział na okręgi dodatkowo premiuje ugrupowania, które zdobyły dużo głosów, przyznając im więcej miejsc w Sejmie niż wynikałoby to z czystej proporcjonalności;
– partie, które uzyskały minimum 3% głosów w wyborach otrzymują subwencję z kieszeni podatników, co stawia je w sytuacji uprzywilejowanej w stosunku do małych lub nowych ugrupowań, a także komitetów wyborców;
– zarejestrowanie list kandydatów w całym kraju uzależnione jest każdorazowo od zebrania w ponad połowie okręgów łącznie prawie (w praktyce) stu tysięcy podpisów pod kandydaturami, składanych metodą wyłącznie tradycyjną, a nie elektroniczną, w sytuacji, gdy ludzie coraz niechętniej podają swoje dane osobowe –
to nie opłaca się być politykiem niezależnym, z małego ugrupowania, trudniej jest tworzyć nowe ugrupowanie czy głosować w Sejmie zgodnie ze swoim sumieniem wbrew woli lidera.
Za to opłaca się być wiernym żołnierzem wodza dużej partii. I łatwo dużej partii, zwłaszcza rządzącej (która ma do zaoferowania nie tylko „biorące” miejsca na listach wyborczych, ale i inne stanowiska) „wyciągać” posłów z mniejszych kół i ugrupowań.
I oficjalnie po to, by zmienić ten stan rzeczy, kandydował w 2015 roku Paweł Kukiz oraz jego komitet Kukiz’15.
Jednak wielu z tych, którzy to mieli zmienić, uznało prędzej czy później, że bardziej opłacalne jest poparcie rządzącej partii.
Ireneusz Zyska jest posłem Klubu Parlamentarnego PiS i sekretarzem stanu w Ministerstwie Klimatu.
Tomasz Rzymkowski jest posłem Klubu Parlamentarnego PiS i sekretarzem stanu w Ministerstwie Edukacji i Nauki.
Norbert Kaczmarczyk jest posłem Klubu Parlamentarnego PiS i sekretarzem stanu w Ministerstwie Rolnictwa i Rozwoju Wsi.
Adam Andruszkiewicz jest posłem Klubu Parlamentarnego PiS i sekretarzem stanu w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów.
Anna Siarkowska jest posłem Klubu Parlamentarnego PiS.
Elżbieta Zielińska jest posłem Klubu Parlamentarnego PiS.
Małgorzata Janowska jest posłem Klubu Parlamentarnego PiS.
Małgorzata Zwiercan do Sejmu z listy PiS się nie dostała, ale jest komendantem głównym Ochotniczych Hufców Pracy.
Sylwester Chruszcz do Sejmu z listy PiS się nie dostał, ale jest dyrektorem Oddziału Elektrownia Dolna Odra PGE GiEK S.A.
Jarosław Porwich kandydował do Sejmu z listy PiS, nie uzyskał mandatu, ale został pełnomocnikiem wojewody lubuskiego ds. rozwoju inwestycji.
Jerzy Kozłowski kandydował do Sejmu z listy PiS, nie uzyskał mandatu.
Kornel Morawiecki kandydował do Senatu z listy PiS, zmarł przed wyborami.
Krzysztof Sitarski w poprzedniej kadencji Sejmu przeszedł do klubu PiS, nie ubiegał się o reelekcję. Jest pełnomocnikiem zarządu ds. rozwoju w Węglokoks S.A., spółce Skarbu Państwa.
Magdalena Błeńska jest wiceprezesem wchodzącej w skład Zjednoczonej Prawicy Partii Republikańskiej Adama Bielana, wcześniej była doradcą Ministra Rozwoju do spraw planowania i zagospodarowania przestrzennego.
Barbara Chrobak jest członkiem Solidarnej Polski oraz Państwowej Komisji do spraw wyjaśniania przypadków czynności skierowanych przeciwko wolności seksualnej i obyczajności wobec małoletniego poniżej lat 15.
Andrzej Kobylarz został przewodniczącym zarządu okręgu Solidarnej Polski w okręgu słupsko-gdyńskim.
Paweł Skutecki został członkiem Solidarnej Polski.
A teraz Agnieszka Ścigaj (która w wyborach do Sejmu w 2015 r., jako „jedynka” na liście Kukiz’15 w okręgu krakowskim pośrednio skorzystała z mojego głosu oddanego w komisji wyborczej w Podlipiu na Krzysztofa Zająca kandydującego z tej samej listy) została ministrem – członkiem Rady Ministrów zajmującym się integracją społeczną.
Nie liczę samego Pawła Kukiza i Jarosława Sachajki z koła Kukiz’15, których poparcie dla projektów PiS w Sejmie ma wynikać z umowy dotyczącej uchwalenia kilku ustaw (których jednak poza „ustawą antykorupcyjną” póki co nie uchwalono), a nie „stołków”. Choć Jarosław Kaczyński stwierdził niedawno, że są ustalenia dotyczące kandydowania Pawła Kukiza z listy PiS.
Jakże łatwo przejść od deklarowanej próby zmiany systemu do próby – często udanej – wpasowania się w niego.

Masajowie i państwowa ochrona przyrody

20 czerwca, 2022

Pod koniec lat 50. XX wieku brytyjskie kolonialne władze Tanganiki wysiedliły lud Masajów z tradycyjnie zamieszkiwanych przez nich ziem na terenie utworzonego kilka lat wcześniej Parku Narodowego Serengeti. Pozwolono im zamieszkać w sąsiednim rejonie Ngorongoro. Ale po kilkudziesięciu latach okazało się, że i tam przeszkadzają, bo – rzecz jasna – należy powstrzymać „degradację środowiska”. Do czego zachęcają urzędnicy ONZ (Ngorongoro, tak jak i Park Narodowy Serengeti, jest obszarem wpisanym na listę światowego dziedzictwa UNESCO).
W chwili obecnej rząd niepodległej Tanzanii używa już nie tylko marchewki, ale i kija w postaci broni palnej, by zmusić niepokornych Masajów do opuszczenia zamieszkiwanych przez nich od lat terenów. Żeby można było na nich lepiej „chronić przyrodę”, urządzając safari i polowania dla turystów.
Starszyzna Masajów napisała do społeczności międzynarodowej list z prośbą o przeciwstawienie się wysiedleniom. Avaaz zbiera poparcie pod petycją.
Pytanie, czy rząd Tanzanii się tym przejmie.
Taki jest skutek nieuznawania i nieszanowania przez rządy naturalnych, wynikłych nie z państwowego nadania, ale wprost z użytkowania / zagospodarowania terenu, praw własności, w imię celów uznanych przez rząd za wyższe – takich jak w tym przypadku ochrona przyrody. Z wątpliwym zresztą skutkiem dla tej ostatniej.

Zyski państwowych spółek, strata obywateli

12 czerwca, 2022

Tę grafikę, pokazującą zyski dziesięciu spółek z dominującym lub wyłącznym udziałem Skarbu Państwa, pewnie wiele osób już widziało. Okazuje się, że spółki te zarobiły netto (czyli już po odliczeniu kosztów, nieważne jak wysokich) w pierwszym kwartale 2022 r. o ponad 100% więcej niż rok wcześniej – o ponad dziewięć miliardów złotych więcej. Gdyby zyski te byłyby podobne jak w pierwszym kwartale 2021 r., to te dziewięć miliardów zostałoby w kieszeniach konsumentów i przedsiębiorców np. kupujących paliwa (Orlen, Lotos), gaz (PGNiG), węgiel (JSW), energię elektryczną (PGE), nawozy sztuczne (Azoty) czy biorących kredyty (PKO BP, Pekao SA). A pośrednio i w innych kieszeniach, bo wysokie koszty nawozów sztucznych mają wpływ na wzrost cen żywności, a wysokie koszty paliw i energii przekładają się na wzrost cen praktycznie wszystkiego.
Jeśli taka tendencja utrzyma się w skali całego roku, to będzie to ponad 35 miliardów. Tylko z tych dziesięciu spółek. A one mają przecież wpływ na inne podmioty konkurujące z nimi na rynku.
Można powiedzieć, że celem prowadzenia działalności gospodarczej jest maksymalizacja zysku. Owszem, tak jest w przypadku podmiotów prywatnych. Ale państwo podobno nie jest przedsięwzięciem nastawionym na zysk, tylko, jak głosi Konstytucja RP, „dobrem wspólnym wszystkich obywateli”. I będąc podmiotem kontrolującym te spółki lub mającym w nich decydujący wpływ, mogło w obliczu inflacyjnego kryzysu zadziałać w interesie tych obywateli – swoich „udziałowców” – i wpłynąć na obniżenie cen sprzedawanych towarów i usług, tak, by te miliardy zostały w ich kieszeniach.
Tak jednak nie zrobiło, co prowadzi do wniosku, że albo państwo ma w nosie swoich obywateli i faktycznie jest podmiotem nastawionym na zysk – tych, którzy nim rządzą i tych, którzy zarabiają w porozumieniu z nim – albo też z jakichś powodów uznało, że w obliczu inflacji należy te miliardy ściągnąć z rynku. Jeśli to drugie, to mamy sytuację, w której nadmiar pieniądza wypuszczonego wcześniej przez to samo państwo w ramach wsparcia z „tarcz” – które to wsparcie trafiło do niektórych – jest ściągany teraz praktycznie od wszystkich. Najgorzej wychodzą na tym ci, którzy żadnego wsparcia nie dostali i nie dostają – czyli przeciętnie i nieco bardziej niż przeciętnie zarabiający ludzie niebędący ani poszkodowanymi przez lockdowny przedsiębiorcami, ani emerytami, ani rodzicami przynajmniej jednego dziecka.

Ropa nadal z Rosji, paliwa droższe

8 czerwca, 2022

Wg „The Economist” Polska zwiększyła od dnia rosyjskiej inwazji na Ukrainę import ropy naftowej z Rosji przez rurociąg „Przyjaźń” – bardziej niż niechętne sankcjom Węgry. Przeciwnie niż Niemcy, które ten import zmniejszyły. Wygląda na to, że najbardziej antyrosyjski kraj na świecie (wg tegorocznego badania Democracy Perception Index 76% Polaków popiera całkowite zerwanie więzi gospodarczych z Rosją, a 87% ocenia Rosję negatywnie) najbardziej przyczynił się do wzrostu eksportu rosyjskiej ropy tą drogą. Oczywiście dzięki swojemu rządowi, bo ta gałąź gospodarki jest w Polsce w praktyce kontrolowana przez rząd i podległe mu spółki.
Jednak nie przeszkodziło to w gwałtownym wzroście cen paliw na polskim rynku – mimo iż cena rosyjskiej ropy jest zbliżona do tej z dnia inwazji (nawet nieco niższa, jeśli liczyć w dolarach). Warto zwrócić uwagę, że modelowa marża rafineryjna Orlenu wzrosła od lutego dziewięciokrotnie (z 2,7% do 24.3%).
Wygląda na to, że Polacy ponoszą koszty wcale nie walki z Putinem, tylko czegoś zupełnie innego.

12355 „unijnych” mieszkań zamiast 70 tysięcy?

5 czerwca, 2022

Pamiętacie, jak to Lewica załatwiła z PiS wepchnięcie do Krajowego Planu Odbudowy budowy mieszkań dla najuboższych, dając w zamian głosy potrzebne do ratyfikacji decyzji Rady Unii Europejskiej w sprawie systemu zasobów własnych Unii Europejskiej (niezbędnej do uruchomienia środków na Fundusz Odbudowy)? Początkowo mówiono o 75 tysiącach mieszkań, w projekcie KPO zapisano, że ma być ich 71700 do III kwartału 2026 – 5 miliardów złotych (1,2 mld euro) miało pójść z części pożyczkowej KPO, 5 miliardów z Funduszu Dopłat BGK (czyli pośrednio z budżetu państwa), a 11,4 mld ze środków własnych – głównie samorządów.
W planie zaakceptowanym przez Komisję Europejską jest tych mieszkań już znacznie skromniejsza liczba, bo do II kwartału 2026 przewiduje się powstanie ich 12355 (cel B31L). Nie jest napisane, jaka suma z części pożyczkowej KPO będzie na to przeznaczona. Ale można wnioskować, że podobna do zakładanej pierwotnie, bo całość wydatków z części pożyczkowej z grubsza odpowiada temu, co zaplanował w KPO polski rząd.
Gdyby zgodnie z pierwotnym planem dofinansowanie z unijnej pożyczki miało pokryć ok. 25% kosztów, to oznaczałoby to, że wybuduje się mieszkania horrendalnie drogie – jedno średnio za ponad 1,7 mln zł. Ale może uznano, że samorządów i państwa nie stać w obecnej sytuacji na dodatkowe wydatki na ten cel i założono, że dofinansowanie pokryje 100%. Wtedy przy obecnym kursie euro jedno mieszkanie będzie kosztowało ok. 450 tys. zł. Jako, że średni koszt budowy metra kwadratowego wynosi obecnie 5252 zł, to powinny być to całkiem spore mieszkania – przeciętnie ok. 85 metrów kwadratowych. No ale możliwe, że będą mniejsze, bo wymogiem jest podwyższona efektywność energetyczna budynków – o 20% wyższa niż obecnie obowiązujący standard budynków „niemal-zeroenergetycznych” (nZEB).
Ponieważ pożyczkę z Funduszu Odbudowy polskie państwo i tak będzie musiało zwrócić, można się zastanowić, czy nie lepiej byłoby już wybudować w tym przypadku większej liczby mieszkań po prostu w standardzie nZEB bezpośrednio z budżetu państwa. Albo taką samą liczbę za mniejsze pieniądze. A jeśli mimo wszystko mają być tu zaangażowane zarówno środki z Funduszu, jak i budżetowe i/lub samorządowe, to mocno zaczyna tu śmierdzieć niegospodarnością.
Tak czy inaczej, z obiecywanych 70 tysięcy mieszkań (taka liczba figuruje nadal na stronie Lewicy) zrobiło się 12 tysięcy. Chyba PiS zrobiło Lewicę nieco w konia.

Zamożni do elektryków, biedniejsi do tramwajów

3 czerwca, 2022

Kamienie milowe zaakceptowanego przez Komisję Europejską Krajowego Planu Odbudowy dla Polski przewidują między innymi wprowadzenie do połowy 2026 r. podatku od posiadania pojazdów z silnikiem spalinowym, uzależnionego od ilości emitowanego przez nie dwutlenku węgla i tlenków azotu. Wcześniej, do końca 2024 r. ma zostać wprowadzona opłata rejestracyjna od takich pojazdów, również uzależniona od ilości emitowanych substancji.
Wpływy z tego podatku i opłaty mają być przeznaczone na „ograniczenie negatywnych efektów zewnętrznych transportu” oraz „rozwój niskoemisyjnego transportu publicznego”. Czyli właściciele pojazdów z silnikiem spalinowym mają płacić za usuwanie efektów zatruwania powietrza przez ich silniki i dodatkowo dokładać się do tego, by mniej zatruwały autobusy.
Tylko, że użytkownicy pojazdów z silnikiem spalinowym już płacą dużo wyższe podatki niż inni. W cenie paliwa jest przecież akcyza oraz opłata paliwowa. Dlaczego wpływy z tych podatków nie mogą iść na cele związane z ochroną środowiska? A jeśli idą, to dlaczego wprowadzać jeszcze kolejną opłatę?
Można się domyślać, że chodzi o zachęcanie ludzi do kupowania pojazdów z silnikami mniej zatruwającymi środowisko. Problem w tym, że Polska to nie Niemcy czy Skandynawia i ludzie jeżdżą pojazdami jak najtańszymi, co oznacza jak najstarsze. Według różnych danych średni wiek samochodu w Polsce to obecnie 14-16 lat. Wielu Polaków nie stać, by kupić nowszy samochód z mniejszą emisją spalin, nie mówiąc już o elektrycznym (co do tych ostatnich, uzgodniono w KPO jako cel 20082 pojazdy elektryczne jako w połowie 2026 r. – wzrost o 100% w stosunku do końca 2020 r.). I właśnie oni zostaną najbardziej obciążeni nowym podatkiem – w dodatku do i tak drastycznie rosnących cen paliwa.
A dodatkowo inny z kamieni milowych KPO narzuca obowiązek wprowadzenia przez wszystkie miasta powyżej 100 tysięcy mieszkańców do wprowadzenia „niskoemisyjnych stref transportu” na wszystkich obszarach, gdzie zanieczyszczenie przekracza unijne progi. To może spowodować, że mniej zamożni mieszkańcy Polski, których nie stać na kupno nowego niskoemisyjnego środka transportu, nie tylko będą ponosić wyższe koszty ich utrzymania swoich pojazdów, ale i nie będą mogli poruszać się nimi w wielu obszarach miejskich. Będą musieli przesiąść się do komunikacji zbiorowej i tracić na dojazd do pracy na przykład dwie godziny zamiast jednej, w dodatku w mniej komfortowych warunkach. Albo zrezygnować z pracy w lokalizacji położonej zbyt daleko lub w „niskoemisyjnej” strefie.
Chyba, że uda się im wynegocjować pracę zdalną. Ale nie każdą pracę można wykonywać zdalnie i nie każdy pracodawca się na to zgodzi.
A co z tymi, których praca lub biznes polega na jeżdżeniu? Mogą musieć zainwestować w nowe środki transportu lub zmienić zajęcie – co może przełożyć się na dodatkowy wzrost cen różnych usług.
Wygląda na to, że pieniądze, czas lub komfort życia zwykłych, przeciętnie lub mniej przeciętnie zarabiających ludzi mają zostać przymusowo złożone na ołtarzu częściowej redukcji jednego, wcale nie najważniejszego czynnika zanieczyszczenia powietrza, jakim są tlenki azotu (transport odpowiada za niecałe 40% ich emisji w Polsce). Nie przełoży się to bynajmniej na likwidację smogu, tworzonego w naszym kraju głównie przez pyły i węglowodory aromatyczne takie jak benzo(a)piren, pochodzące w zdecydowanej większości z innych źródeł. W zamian Unia da m. in. pieniądze na produkcję samochodów elektrycznych dla tych zamożniejszych oraz może na eksport.

Turecki Putin

2 czerwca, 2022

Prezydent Turcji zachowuje się jak Putin – zapowiada napaść na sąsiedni kraj, w celu oczyszczenia go z rzekomych „nazistów”, przepraszam – „terrorystów” i utworzenia w nim kontrolowanej przez jego państwo strefy.
Już po raz kolejny – poprzednim razem zaatakował w 2019 roku.
Ciekawe, czy Polska, inne państwa Unii Europejskiej, Wielka Brytania, USA nałożą po tej napaści na Turcję sankcje? Czy ich parlamenty ogłoszą Erdogana zbrodniarzem wojennym? Czy Autonomiczna Administracja Północnej i Wschodniej Syrii dostanie od nich wsparcie w postaci dodatkowej broni w celu walki z armią turecką? Czy choćby uchodźcy z Rożawy dostaną z mocy prawa tymczasową ochronę w Unii Europejskiej, tak, jak ci z Ukrainy?
Te pytania są niestety retoryczne, bo prawda jest taka, że prawie na pewno nie. Bo Turcja w przeciwieństwie do Rosji nie jest postrzegana jako zagrożenie dla państw Zachodu. Choć od dawna wspiera separatystyczną republikę Cypru Północnego wykrojoną z jej pomocą z terytorium obecnego członka Unii Europejskiej tak samo, jak republiki doniecka i ługańska wykrojone zostały z pomocą Rosji z terytorium Ukrainy, a aktualnie grozi zakwestionowaniem suwerenności Grecji nad wyspami na Morzu Egejskim. A w polityce wewnętrznej – więźniowie polityczni, ściganie przeciwników politycznych za granicą, cenzura – też zbytnio nie odbiega od Rosji.
Ba, nawet postrzega się ją jako sojusznika przeciwko Putinowi. Bo przecież sprzedaje Bayraktary armii ukraińskiej.
Więc w cieniu wojny na Ukrainie armia Erdogana zagarnie kolejny kawałek północnej Syrii, zabije jakąś liczbę ludzi, innych zmusi do ucieczki, może popełni trochę zbrodni wojennych na cywilach.
I prawie nikt tego nie zauważy.