Myśl Hilarego Minca nadal żywa

24 sierpnia, 2022

Dzisiaj 117. rocznica urodzin Hilarego Minca. Młodsi mogą nie wiedzieć, kto to taki, więc wyjaśniam: bolszewik i stalinowiec (faktycznie był przed wojną członkiem nie tylko Komunistycznej Partii Polski, ale i bezpośrednio Wszechzwiązkowej Komunistycznej Partii (bolszewików)), po wojnie osoba mająca decydujący wpływ – jako minister przemysłu i handlu, a potem wicepremier – na polską gospodarkę aż do dojścia do władzy Gomułki.
Z inicjatywy Minca pod koniec lat 40. XX w. podjęto między innymi tak zwaną „bitwę o handel”. Za wzrost cen towarów w sklepach obwiniono „elementy spekulanckie” i w celu zapobiegania drożyźnie wprowadzono rozwiązania takie, jak ustalanie wysokości zysku brutto oraz cen maksymalnych (za nieprzestrzeganie czego groziło do pięciu lat więzienia i do pięciu milionów złotych grzywny, a dodatkowo orzekane przez urzędników komisji do walki z nadużyciami i szkodnictwem gospodarczym: konfiskata towarów, zamknięcie przedsiębiorstwa lub skierowanie do pracy przymusowej) przez komisje cennikowe, uznaniowe wymierzanie dodatkowych podatków przez „obywatelskie komisje podatkowe” korzystające z informacji dostarczonych przez płatnych donosicieli zwanych „lustratorami społecznymi”, zezwolenia na prowadzenie prywatnych przedsiębiorstw handlowych, a także powołanie państwowej sieci sklepów „Powszechne Domy Towarowe” oraz przymusowa centralizacja handlu spółdzielczego.
W efekcie „bitwy o handel” liczba prywatnych sklepów w ciągu dwóch lat spadła o połowę, a hurtowni o dwie trzecie – państwo stało się tu niemal monopolistą. Potem ta liczba nadal malała. Zaopatrzenie w towary się pogorszyło.
Ktoś może myśleć, że to dawne dzieje i przekonano się, że to błędna droga.
Jednak nadal są tacy, którzy myślą jak Minc. Kamil Łukaszek, działacz Ruchu Sprawiedliwości Społecznej Piotra Ikonowicza, publikujący od czasu do czasu ma różnych mocno lewicowych portalach, takich jak wPunkt, strajk.eu czy nawet Pracownicza Demokracja, określający się na Twitterze jako „leworęczny lewicowiec z sercem po lewej stronie” i „niepraktykujący filozof”, napisał – w odniesieniu do obecnego wzrostu cen – „że za drożyznę zawsze (celowy duży kwantyfikator) odpowiedzialne są spekulacje cenami przez molochy i brak kontroli nad marżami”. I na dowód tego przytoczył fakt, że UOKiK zamierza ukarać właściciela sieci sklepów Biedronka za wprowadzanie w błąd klientów reklamą promocji „Tarcza Biedronki Antyinflacyjna” (dla tych, co nie wiedzą: chodzi o brak wywieszenia regulaminu promocji w sklepach, brak informowania w reklamie o faktycznych warunkach promocji oraz brak informacji, że zwrot różnicy cen w przypadku zakupu tańszego produktu w innym sklepie będzie w formie nie pieniężnej, a rabatu na zakupy w Biedronce).
Oczywiście „lewicowiec z sercem po lewej stronie” nie zastanowił się, jak to, jest, że mimo iż Biedronka i inne „molochy” działają na polskim rynku od wielu lat, to znaczący wzrost cen pojawił się dopiero w ostatnim roku-dwóch. Skoro wzrost cen zawsze jest spowodowany przez ich spekulacje, to dlaczego nie było go wcześniej? Nie spekulowały? Dlaczego, skoro mamy niby „liberalne państwo”, które nie kontroluje marż, a przed 2015 rokiem rządziła ekipa uważana za takich jak on za skrajnych liberałów?
Nie zastanowił się też, jak Biedronka i inne „molochy” mogą podnosić ceny na rynku bynajmniej nie zmonopolizowanym, na którym udział małych i średnich sklepów wciąż wynosi prawie 40%, a ich liczba wynosi ponad 60 tysięcy. Nie licząc sklepów internetowych sprzedających towary prosto od lokalnych producentów. W jaki sposób podnoszenie cen przez Biedronkę – jawne lub zaciemnione promocjami – miałoby wpłynąć na podnoszenie cen przez małe sklepy? Prędzej można już sobie wyobrazić, że te ostatnie – a także więksi konkurenci Biedronki – spróbują wykorzystać sytuację i pozostaną przy niższych cenach. No, chyba, że nie będą mogły, bo przyczyną wzrostu cen jest ogólny wzrost kosztów.
Wyjątkiem jest oczywiście podnoszenie cen i marż przez molochy takie jak Orlen czy PGNiG, bo tutaj rynek jest mocno zmonopolizowany, a ceny surowców energetycznych przekładają się na wzrost kosztów innej działalności. Ale jakoś towarzysz Łukaszek o nich nie wspomina, bo to wszak firmy z dominującym udziałem Skarbu Państwa, z definicji mocno kontrolowane przez rząd.
„Niepraktykujący filozof” nie zadał sobie chyba też pytania, jakie to „molochy” przyczyniły się do wzrostu cen w podążającej dość mocno w stronę socjalistycznych rozwiązań Wenezueli. Albo w Zimbabwe.
Po co się zastanawiać, jak już od czasów Minca wiadomo, że za drożyznę są odpowiedzialni spekulanci, najlepszym środkiem jest kontrola marż, a państwo ma nie oszczędzać na aparacie kontroli i „kombinatorów typu Jeronimo Martins powinno kosić na równi z murawą”.

Urzędnicy paraliżują inwestycje

19 sierpnia, 2022

Pojemność polskich magazynów gazu to nieco ponad 3 miliardy metrów sześciennych. Wszystkie należą do PGNiG, czyli pośrednio do Skarbu Państwa. Dla porównania pojemność magazynów gazu na Ukrainie to 31 mld metrów sześciennych, w Niemczech – 23 mld, we Francji – ponad 12 mld.
W sytuacji, gdy nie jest już dostarczany gaz z Rosji, a wielkość dostaw przez rurociąg bałtycki stoi pod znakiem zapytania, stosunkowo mała pojemność magazynów zwiększa ryzyko niedoborów gazu, nawet przy całkowitym ich wypełnieniu.
Pojemność ta mogłaby być większa, gdyby państwo nie utrudniało budowy i eksploatacji magazynów gazu innym podmiotom. Niestety to wymaga nie tylko koncesji, ale i uzyskania innych pozytywnych decyzji urzędów. A te, jak się okazuje, mogą przewlekać ich wydanie tak długo, by całkowicie uniemożliwić inwestycję. Postępowania administracyjne w sprawie budowy magazynu gazu w okolicach Milicza trwają już 16 lat (!) – przedsiębiorca Andrzej Brzozowski czekał najpierw sześć lat na koncesję, następnie kolejne trzy lata na jej przedłużenie (w ciągu pierwszych sześciu lat zdezaktualizował się pierwotny termin realizacji inwestycji), następnie próbowano mu odmówić zgody na przedłużenie terminu realizacji inwestycji, zasłaniając się względami „bezpieczeństwa państwa” (uchylił to sąd), a przez ostatnie cztery lata burmistrz Milicza blokuje – naruszając prawo – wydanie decyzji środowiskowej dla budowy gazociągu.
Z oporem urzędników spotykają się też inni przedsiębiorcy usiłujący wejść w tę branżę. A ilu w ogóle nie próbuje, wiedząc, jak wygląda sytuacja?
Takie są skutki państwowej – urzędniczej – kontroli nad gospodarką.
Podejrzewam, że dotyczy to nie tylko branży magazynowania gazu.
Oczywiście przewlekłość postępowań jest formalnie niezgodna z prawem, bo na wydanie decyzji urzędy mają z reguły ustawowe terminy. Ale za ich złamanie nie ponoszą żadnych konsekwencji.
Co, jeżeli urząd – albo, jeszcze lepiej, osobiście urzędnik odpowiedzialny za wydanie decyzji, na przykład burmistrz czy minister – musiałby płacić odszkodowanie za każdy dzień zwłoki w wydaniu decyzji? Z mocy samego prawa.
Jeśli już państwo czy samorządy muszą kontrolować i regulować, to niech przynajmniej działa to sprawnie. Straty będą mniejsze.
Wprowadźmy przepisy o odszkodowaniach za przewlekłość.

Abramowski o szkole

17 sierpnia, 2022

Jedni nie chcą w szkołach nowo wprowadzonego przedmiotu „Historia i teraźniejszość” oraz podręcznika do tego przedmiotu napisanego przez Wojciecha Roszkowskiego. Inni (młodzieżówka Lewicy Razem) domagają się usunięcia ze szkół przedmiotu „Podstawy przedsiębiorczości” i wprowadzenia na ich miejsca zajęć na temat prawa pracy, spółdzielczości i związków zawodowych. Jeszcze inni chcą usunięcia ze szkół nauki religii, podczas gdy ich przeciwnicy najchętniej widzieliby ten przedmiot jako obowiązkowy. Sprzeciw kolejnych budzi nauczanie w szkole o ludzkiej seksualności, ale są i tacy, którzy chcieliby, by edukacja seksualna była obowiązkowa, podobnie jak edukacja „antyprzemocowa”. Ciągłe dyskusje trwają w związku z listą lektur do nauki języka polskiego.
A ja przypomnę, co pisał wybitny polski (choć urodzony w Stepaniwce pod Kijowem) myśliciel Edward Abramowski, którego 154. rocznica urodzin wypada akurat dzisiaj:
„Potrzeba szkoły wolnej,
to znaczy, żeby nauczanie nie było pod wyłączną władzą ani rządu ani gminy, lecz żeby każdy człowiek i każde stowarzyszenie mogło zakładać szkoły, jakie uważa za potrzebne i nauczać według swoich przekonań. Wystąpiliśmy teraz do walki o szkołę gminną polską, o szkołę, któraby od gminy a nie od rządu zależała. I to będzie nasza pierwsza zdobycz na polu wolności nauki. Lecz pamiętajmy, że w kraju prawdziwie wolnym, nietylko rząd ale nawet i gmina nie powinna mieć monopolu nauczania; nie powinna mieć prawa zakazać otwierania innych szkół, ani osobom prywatnym ani towarzystwom. Każdy powinien mieć wolność nauczania, tak samo jak wolność myśli i słowa. Bez wolnej szkoły niema wolności duszy ludzkiej. Szkoła urabia człowieka, urabia jego pojęcia i jego charakter; jest to więc zbyt ważna rzecz, abyśmy ją w ręce rządu jakiegokolwiek oddawać mieli. Szkoła rządowa trzymać się musi ściśle programów nauczania ułożonych przez ministra oświaty i z tego powodu wpaja ona w umysły młodzieży te tylko pojęcia i przekonania, jakie wyznają przedstawiciele rządu. Wszystkie zaś inne pojęcia i uczucia są w szkole rządowej zabronione; wszystko, co myśl ludzka stwarza nowego, wszystko co jest odmiennem od sposobu widzenia ludzi, stojących u steru władzy, chociażby to były rzeczy najbardziej piękne i prawdziwe, wszystko to niema dostępu do szkoły rządowej. I dlatego szkoła, która zostaje pod wyłączną władzą rządu, wypacza umysły młodzieży i tamuje ich rozwój, urabia je wszystkie na jedną modłę i zabija najcenniejszy skarb człowieka — wolność myśli. Dlatego też potrzeba nam szkoły wolnej i wolnego nauczania w jaknajszerszym zakresie”.
I ten postulat Abramowskiego wciąż jest aktualny.

Zapora za 1615 milionów nie powstrzymuje migrantów

10 sierpnia, 2022

30 czerwca br. Straż Graniczna ogłosiła na swojej stronie internetowej zakończenie prac przy budowie bariery fizycznej na granicy polsko-białoruskiej.
Czy wpłynęło to na liczbę cudzoziemców próbujących przedostać się nielegalnie przez tę granicę do Polski?
W kwietniu Straż Graniczna wykryła 1071 przypadków nielegalnego przekroczenia tej granicy (35,7 dziennie). W maju 913 (29,45 dziennie). W czerwcu tylko 593 (19,77 dziennie).
A w lipcu 914 (29,48 dziennie). Natomiast od początku sierpnia do wczoraj już 326 (36,22 dziennie).
(Dane o liczbie przypadków naruszenia granicy:
dane z kwietnia do 27 kwietnia (977 prób);
dane z 28 kwietnia (30 osób);
dane z 29 kwietnia – 1 maja (z tego na 29-30 kwietnia przypadają 64 osoby);
dane z maja (913 prób);
dane z czerwca do 28 czerwca (578 prób);
dane z 29-30 czerwca (15 osób);
dane z lipca do 27 lipca (762 próby);
dane z 28 lipca (27 osób);
dane z 29-31 lipca (125 osób);
dane z sierpnia do 9 sierpnia (326 osób)).
Wygląda na to, że od chwili zbudowania zapory, której planowany koszt wynosił 1615 milionów złotych, funkcjonariusze SG wykrywają więcej przypadków nielegalnego naruszenia granicy, na której ona stoi. Poziom wrócił do poziomu z maja-kwietnia. A skoro tak, to można przypuszczać, że i przypadków niewykrytych jest mniej więcej tyle samo, co w tych miesiącach.
Czyli tak jakby zbudowanie bariery (która tak naprawdę pokrywa niecałe 45% długości granicy Polski z Białorusią) nic nie zmieniło. Zdesperowani ludzie nadal próbują się przedostawać, a Straż Graniczna nadal wyłapuje ich w podobnej liczbie.

Komu zależy na pokoju, ten zawsze cofnie się przed gwałtem

4 sierpnia, 2022

Krytykowanie oporu przed agresją i domaganie się jak najszybszego jego zaprzestania w sytuacji, gdy taki opór przedłuża konflikt skutkujący niszczeniem życia, wolności i własności niewinnych ludzi nie jest wolnościowe, choć może się takie wydawać. „Libertarianie”, którzy stoją na takim stanowisku podważają sam fundament wolnościowej doktryny, jakim jest zasada nieagresji. Zastępują ją zasadą „nie-nadmiernej obrony”.
Zasada nieagresji mówi, że nie wolno stosować przymusu w celu naruszenia wolności osobistej lub własności innej osoby (zostawmy na boku rozważania, czym jest ta wolność i własność), chyba że w obronie przed takim właśnie przymusem. Inaczej mówiąc wolno się bronić – stosować przymus (w tym bezpośrednią przemoc) wobec kogoś, kto jako pierwszy narusza czyjąś wolność osobistą lub własność. Co więcej, w celu skutecznego wprowadzenia zasady nieagresji w życie należy się bronić oraz pomagać tym, którzy się bronią.
Zasada „nie-nadmiernej obrony” mówi co innego: że nie wolno się bronić (stosować przymusu wobec kogoś, kto jako pierwszy narusza czyjąś wolność osobistej lub własność), jeżeli w wyniku tej obrony skala agresywnych naruszeń wolności osobistej (w tym m.in. prawa do życia) lub własności się zwiększy – obojętnie, czy jest to skutek bezpośredni czy pośredni. W celu skutecznego wprowadzenia w życie tej zasady należy się nie bronić oraz nie pomagać tym, którzy się bronią.
Oczywiście, zasada „nie-nadmiernej obrony” prowadzi w praktyce do radykalnie pacyfistycznej zasady „nieobrony w ogóle”, ponieważ w społeczności stosującej się do takiej zasady każdemu agresorowi wystarczy szantaż, że w przypadku jakiejkolwiek obrony zaatakuje kogoś innego.
Innymi słowy, zasada „nie-nadmiernej obrony” uprzywilejowuje agresję, w szczególności agresję na skalę wykraczającą poza konflikty między jednostkami. W świetle tej zasady agresor wojenny, lub choćby grożący wojną, jest nietykalny, ponieważ przeciwstawienie się mu oznacza więcej ofiar, więcej agresywnych naruszeń wolności osobistej lub własności.
Czyli ktoś, kto wyznaje tę zasadę, nie jest żadnym wolnościowcem, tylko zwolennikiem wielkoskalowej agresji, choćby pośrednim. Nawet, jeżeli tego wprost nie deklaruje.
No dobrze, ale przecież nie chodzi o samo w sobie bycie wolnościowcem, tylko o postępowanie w sposób właściwy. Może pokój i ludzkie życie są ważniejszymi wartościami od wolności i Ukraina powinna ustąpić – skapitulować – w obliczu rosyjskiej napaści, zamiast bronić się przedłużając wojnę, w której giną niewinni ludzie i niszczone są całe miasta? A ci, którzy np. wspierają Ukrainę bronią, powinni przestać to robić – tak rządy, jak i osoby prywatne. Zaś Izrael w przypadku rakietowych ataków z Gazy na ludność i obiekty cywilne powinien ograniczyć się do strącania wrogich rakiet, a najlepiej spełnić postulaty Hamasu i samozlikwidować się, zamiast ostrzeliwać i bombardować wroga, z nieuchronnymi w tym przypadku ofiarami cywilnymi w gęsto zaludnionym terenie?
Problem polega na tym, że takie postępowanie, choć na krótką metę może zmniejszyć skalę cywilnych ofiar i zniszczeń, to – konsekwentnie stosowane – prowadzi do tego, że po prostu agresja w wykonaniu państw czy organizacji terrorystycznych dużo bardziej się opłaca. Wystarczy mieć wystarczającą siłę, by atakując nie przegrać błyskawicznie lub by choćby zagrozić licznymi ofiarami i zniszczeniami, których nie da się uniknąć – i już się na takiej postawie zyskuje.
A skoro tak, to przy dominacji takiej postawy agresji w skali globalnej będzie więcej. I choć wojny mogą trwać krócej i być mniej krwawe, to może być ich po pierwsze więcej, a po drugie będą prowadzić do większego zniewolenia podbitej ludności oraz wprowadzenia przez rządzących terroru odpowiedzialności zbiorowej. Bo oczywiście bunt oraz pomaganie buntownikom też przy takiej postawie jest niedozwolone, zwłaszcza, jeśli tyran zagrozi konsekwencjami dla całej społeczności.
Oczywiście rządy będą wtedy bardziej uciskać również „własną” ludność, a nie tylko tę podbitą. Niewykluczone, że będą również częściej przy tym zabijać.
Jak zauważył w swojej piosence „Jałta” Jacek Kaczmarski – „komu zależy na pokoju, ten zawsze cofnie się przed gwałtem; wygra, kto się nie boi wojen”.
Stawianie pokoju – idei niewątpliwie szczytnej i atrakcyjnej – przed wolnością jest w interesie tyranów. Nieprzypadkowo ZSRR szermował hasłem obrony pokoju na świecie, stworzył międzynarodowy ruch Obrońców Pokoju, a na pierwszomajowych pochodach obok flag czerwonych były niebieskie z gołąbkiem pokoju. Obrońcy Pokoju występowali m.in. – oczywiście pod hasłem obrony pokoju – przeciwko „podżegaczom wojennym” stawiającym opór rzeczywistemu agresorowi w wojnie koreańskiej, czyli Korei Północnej. Dzisiaj rolę stalinowskich Obrońców Pokoju przyjmują ci wszyscy, którzy wzywają Ukrainę do zaprzestania walki, a świat do zaprzestania jej wspierania – od lewicowych intelektualistów w Niemczech po „libertarian”.

Tęsknota za PRL-owskim cukrem

24 lipca, 2022

Od kilkunastu dni czytam o jakichś strasznych brakach cukru na polskim rynku oraz ograniczaniu z tego powodu przez niektóre sklepy ilości sprzedawanego cukru do – o zgrozo – 10 kg na jeden paragon. Sam tego nie doświadczyłem, bo odkąd przestałem słodzić herbatę i kawę, cukru praktycznie nie kupuję. No i zdążyłem też już przeczytać, że winny temu stanowi rzeczy jest:
a) wolny rynek i brak kontroli państwa nad gospodarką, bo sieci handlowe celowo ograniczają sprzedaż cukru, aby za jakiś czas sprzedać go drożej;
b) sprzedanie większości polskich cukrowni w ręce Niemców oraz zlikwidowanie innych.
Pragnę więc przypomnieć, że obecnie w Polsce, choć jest mniej cukrowni, to produkuje się więcej cukru niż w czasach PRL. Bo te cukrownie są bardziej wydajne. W bieżącym roku wyprodukowano ponad 2,3 mln ton cukru. W zeszłym – prawie 2 mln ton. W 2020 r. – 2,4 mln ton, a w 2019 r. niecałe 2,2 mln ton.
A w czasach PRL najwięcej wyprodukowano w 1983 r. – 1,982 mln ton. Ale to był wyjątkowo dobry wynik, bo zwykle było to od 1,5 do 1,8 mln ton. A w 1980 r. było to zaledwie 1,067 mln ton.
Przypomnę też, że choć w tym 1983 r. produkcja cukru była tylko nieco niższa niż w 2021 r., to cukier był wówczas towarem reglamentowanym – funkcjonowały tzw. kartki na cukier. Funkcjonowały one ogólnie od sierpnia 1976 r. do października 1985 r. – do 1981 roku miesięcznie przysługiwały 2 kilogramy cukru (więcej można było kupić po cenie tzw. komercyjnej, która była ponad dwukrotnie wyższa i wynosiła 26 zł przy średnim wynagrodzeniu 4281 zł miesięcznie w 1976 r. i 6040 zł miesięcznie w 1980 r.), od marca do września 1981 r. kilogram (i już nie było możliwości kupna po cenie komercyjnej), potem półtora kilograma. Wyższy przydział (2 kg) miały kobiety ciężarne, matki karmiące oraz dzieci i młodzież. Od 1984 roku można było dostać jeszcze dodatkowe półtora kilograma cukru rezygnując z kilograma mięsa lub jego przetworów.
Najwyraźniej kontrolowana przez państwo gospodarka – w tym dystrybucja towarów – radziła sobie z zaopatrzeniem ludności w cukier znacznie gorzej, nawet przy nie tak dużo niższej produkcji.
Dodam jeszcze, bo może nie wszyscy pamiętają, że reglamentacja dotyczyła w latach 1981-1989 także wielu innych towarów. Najszerszy zakres miała w 1983 roku, kiedy oprócz cukru dotyczyła mięsa, przetworów mięsnych, masła, smalcu, innych tłuszczy zwierzęcych i roślinnych, cukierków, wyrobów czekoladowanych, mąki pszennej, mleka, kaszy manny, innych artykułów sypkich (kasz, płatków, ryżu), alkoholu, papierosów, mydła, proszku do prania, waty oraz (na podstawie odrębnych przepisów) paliwa do prywatnych samochodów. Jako ciekawostkę podam fakt, że górnicy mieli wyjątkowo zwiększony przydział mięsa i przetworów mięsnych (7 kg miesięcznie przy standardowym 2,5 kg – inni pracownicy fizyczni, np. hutnicy, a także żołnierze i milicjanci pełniący służbę patrolową mieli prawo do kupna 4 kg), mieszkańcy województwa katowickiego mieli zwiększony przydział mydła (jeden kawałek miesięcznie zamiast co dwa miesiące) oraz – wraz z mieszkańcami Krakowa i Wałbrzycha – zwiększony przydział proszku do prania (0,5 kg zamiast 0,3 kg miesięcznie), przydziałową butelkę alkoholu można było wymienić na pół kilo cukierków lub 100 g kawy, a przydziałowe 12 paczek papierosów na butelkę wina. Od kwietnia 1983 r. reglamentowane towary nie przysługiwały osobom wpisanym do wykazu osób uchylających się od pracy.
Pamiętam tamte czasy i nie chciałbym ponownie się w nich znaleźć.

Przywileje dla palących węglem

20 lipca, 2022

Rząd postanowił zrobić tej zimy prezent ludziom ogrzewającym swoje domy i mieszkania węglem, i na każde ogrzewane tak gospodarstwo dać 3 tysiące złotych. Ogólny koszt tego prezentu wyniesie 11 i pół miliarda złotych – średnio około 670 zł na każdego pracującego mieszkańca Polski.
3 tysiące złotych to więcej niż obecnie kosztuje tona ekogroszku workowanego, sporo więcej niż kosztuje tona ekogroszku czeskiego, niemal dwa razy więcej niż kosztuje tona węgla orzech, nie mówiąc o miale węglowym.
Ponieważ do ogrzania przez zimę średnio docieplonego domu o powierzchni 50 metrów kwadratowych powinno wystarczyć 1,2 tony węgla, a do ogrzania dobrze docieplonego domu o powierzchni 100 metrów kwadratowych – 1,3 tony węgla, to niewykluczone, że całkiem wielu posiadaczy pieców węglowych będzie mogło ogrzać się tej zimy za darmo lub bardzo niewielkim kosztem.
A zaoszczędzone w ten sposób pieniądze wydadzą na coś innego, przyczyniając się w jakimś stopniu do wzrostu inflacji.
Za to ogrzewający swe mieszkania i domy gazem, energią elektryczną, olejem opałowym czy innym sposobem nie tylko, że nie dostaną żadnej dopłaty i zapłacą za ogrzewanie tyle co do tej pory lub – z uwagi na rosnące ceny – więcej, ale będą jeszcze musieli dorzucić się na prezent dla spalaczy węgla. Może nie bezpośrednio – środki mają zostać przeznaczone z Funduszu Przeciwdziałania COVID-19, który może być finansowany m. in. z obligacji – ale na pewno pośrednio.
Ja na przykład mieszkam w ok. czterdziestometrowym mieszkaniu ogrzewanym gazem (nie mój wybór, tak zdecydował właściciel budynku, czyli TBS) i według prognoz mam zapłacić tej zimy ponad 1500 złotych. Prawda, że dochodzi jeszcze kuchenka gazowa i ogrzanie wody w kranie, ale z drugiej strony opłaty mam rozłożone mniej więcej równomiernie na cały rok, więc część kosztów zimowego ogrzewania i tak płacę latem. No i niewykluczone, że z powodu wzrostu cen gazu będę musiał jeszcze coś dopłacić.
W czym jestem gorszy od tych, którzy palą węglem?

W sprawie autonomii regionów

17 lipca, 2022

Nie jestem Ślązakiem i nie mam żadnych śląskich korzeni. Wychowałem się jednak i mieszkałem przez ponad trzydzieści lat w Katowicach. Dziewięć lat temu napisałem dla ówczesnej Partii Libertariańskiej komentarz w sprawie autonomii śląskiej. Dzisiaj, dzień po kolejnym Marszu Autonomii zorganizowanym przez Ruch Autonomii Śląska, chciałbym go (z konieczności w formie lekko skorygowanej) przypomnieć jako swoje stanowisko:
„Autonomia władz regionalnych czy lokalnych, rozumiana jako większa niezależność tych władz od rządu centralnego, nie jest sama w sobie ideałem libertarian. Ideałem tym mogłaby być prędzej dobrowolna przynależność ludzi do wszelkiego typu wspólnot lokalnych czy ponadlokalnych – sytuacja, w której gminy czy regiony, niekoniecznie terytorialne, byłyby dobrowolnymi stowarzyszeniami osób zainteresowanych korzystaniem z ich usług i w której mogłyby istnieć prywatne posiadłości, jurydyki, wolne miasta czy komuny nienależące do żadnego regionu czy gminy.
Jednak decentralizacja państwa, związana z przyznaniem regionom, województwom czy mniejszym jednostkom obecnego samorządu terytorialnego autonomii byłaby z tego punktu widzenia krokiem w dobrym kierunku.
Po pierwsze, stwarzałoby to – ułomną bo ułomną, ale zawsze – konkurencję pomiędzy regionami, województwami czy gminami. Mogłyby ze sobą konkurować różne rozwiązania dotyczące usług publicznych, podatkowe, a nawet częściowo – w ramach wspólnego porządku konstytucyjnego – prawne. Wprawdzie obecnie taka konkurencja zachodzi pomiędzy poszczególnymi państwami, ale o ile łatwiej „zagłosować nogami” i wybrać optymalne dla siebie rozwiązanie przeprowadzając się do sąsiedniego województwa czy nawet gminy, niż do innego państwa, w którym mówi się w innym języku. Co więcej, istniałaby większa szansa dla wprowadzenia – choćby na niewielkim obszarze – rozwiązań wolnościowych. Na przykład niektóre gminy mogłyby zdecydować się na wprowadzenie w życie postulatów libertarianizmu, oddając organizację usług publicznych – takich jak oświata, ochrona zdrowia, drogi czy zapewnianie bezpieczeństwa – w ręce inicjatywy prywatnej lub dobrowolnych stowarzyszeń i redukując do zera podatki lokalne.
Po drugie, pieniądze z podatków zostawałyby w większości w gminie czy regionie. Wprawdzie ludzie nadal musieliby oddawać pod przymusem część swoich pieniędzy władzom, ale byłaby większa szansa na to, że w zamian skorzystają z jakichś usług publicznych tam, gdzie spędzają większość życia, zamiast na to, że pieniądze te zostaną przeznaczone na jakąś inwestycję na drugim końcu Polski.
Po trzecie, władzę będącą „bliżej obywatela” łatwiej jest kontrolować i bardziej liczy się ona ze zdaniem tego obywatela. O ile zdarzają się przypadki odwołania wójtów, prezydentów miast, rad miejskich czy dymisje marszałków województw w trakcie kadencji sejmiku w wyniku nawet niezbyt znaczących lokalnych afer czy dowodów niekompetencji urzędników, o tyle bardzo rzadko zdarza się z tego powodu dymisja premiera rządu centralnego mającego parlamentarną większość w trakcie kadencji Sejmu.
Tak rozumiana autonomia nie oznacza – jak to niektórzy fałszywie rozumieją – tego, że prawo lokalne w całości ma pierwszeństwo przed prawem ogólnokrajowym, a więc faktycznego podziału państwa. Oznacza, że jest tak jedynie w niektórych – ustalonych konstytucyjnie – sferach, w przypadku, jeśli nie wszystkie regiony mają autonomię. Wtedy w takich sferach region autonomiczny może mieć inne przepisy prawne niż reszta kraju. W przypadku, jeśli wszystkie regiony mają jednakową autonomię, po prostu pewne dziedziny należą w całości do właściwości prawa lokalnego, a inne (zwykle polityka zagraniczna, obronność) do prawa ogólnokrajowego.
Ruch Autonomii (de facto Górnego) Śląska jest najbardziej widocznym w Polsce ruchem domagającym się autonomii regionu. Z wyżej wymienionych przyczyn popieram dążenie do takiej autonomii, ale popieram również dążenie do autonomii innych regionów Polski (co zresztą również jest postulatem RAŚ). W tym tych obszarów w ramach obecnego województwa śląskiego, które z różnych przyczyn (np. brak historycznych powiązań ze Śląskiem, poczucie własnej odrębności lokalnej) nie chciałyby być częścią autonomicznego regionu śląskiego lub chciałyby mieć własną autonomię w jego ramach”.

Zrzutka na polskie drony bojowe dla Ukrainy

16 lipca, 2022

Jeśli popierasz obecny rząd – możesz wpłacić i tym samym aktywnie poprzeć jego politykę wobec Ukrainy.
Jeśli go nie popierasz – również możesz wpłacić, bo producent jest przedsiębiorstwem należącym w większości do dwóch prywatnych osób, a nie do spółki Skarbu Państwa.
Jeśli jesteś narodowcem lub gospodarczym patriotą – też możesz wpłacić i tym samym wesprzeć polski przemysł zbrojeniowy.
Jeśli nie lubisz Erdogana i tego, co jego armia wyprawia na północy Syrii i Iraku – możesz wpłacić zamiast wpłacać na Bayraktara.
Jeśli jesteś libertarianinem i nie lubisz podatków – możesz wpłacić i pokazać, że obronę przed zbrojną napaścią można finansować w sposób dobrowolny.
A jeśli jesteś po prostu przyzwoitym człowiekiem i nie podoba ci się, że wojsko agresora regularnie bombarduje obiekty cywilne, domy i zabija zwykłych ludzi na Ukrainie – to możesz wpłacić po to, by ukraińska armia mogła się lepiej przed nimi bronić.
Ja wpłaciłem.

Małe zaufanie do państwowych nadawców

13 lipca, 2022

Jedynie 23% Polaków uznaje państwową telewizję i radio za źródło informacji, któremu można najbardziej ufać (drugi najgorszy wynik w Unii Europejskiej po Węgrzech). Prywatne telewizje i radia za takie uznaje 43% Polaków (drugi najlepszy wynik w UE po Portugalii). Drugim najbardziej wiarygodnym źródłem informacji dla mieszkańców Polski są znajomi i osoby obserwowane w mediach społecznościowych.
To wyniki News & Media Survey 2022 przeprowadzonego przez Eurobarometr.
To znaczy, że wszyscy przymusowo płacimy państwu miliardy na źródło informacji, które jest z punktu widzenia ogółu ludzi w Polsce mniej wiarygodne nie tylko od prywatnej – darmowej lub co najwyżej dobrowolnie płatnej – konkurencji, ale i od tego, co przekazują w Internecie tacy ludzie jak np. ja.
Może czas dać sobie spokój z upieraniem się, że państwowe radio i telewizja realizują jakąś „misję publiczną” i oferują usługi „cechujące się pluralizmem, bezstronnością, wyważeniem i niezależnością oraz innowacyjnością, wysoką jakością i integralnością przekazu”, jak głosi ustawa o radiofonii i telewizji. Może czas na ich likwidację, prywatyzację, przejęcie przez pracowników lub przekształcenie w coś w rodzaju amerykańskiej PBS, tyle, że finansowanej dobrowolnie. I wprowadzenie większego pluralizmu na telewizyjno-radiowym rynku – bez koncesji, których państwowy organ może nie przyznać lub je odebrać.