Koronacja księdza Bolesława

18 kwietnia, 2021

18 kwietnia 1025 roku to możliwa i dość prawdopodobna data koronacji Bolesława Chrobrego (w ten dzień wypadała Wielkanoc), choć brane pod uwagę są i inne daty. Bolesław był pierwszym koronowanym władcą państwa nazywanego dziś Polską i z tego powodu tytułowany jest królem, podczas gdy jego poprzednik Mieszko nazywany jest księciem. Czy jednak jego poddani tytułowali go inaczej przed i po koronacji, czy widzieli różnicę i czy używali określenia „król”?
Polskie „książę” i ruskie „kniaź” (pochodzące od starosłowiańskiego „kъnędzь”) ma taką samą etymologię, co angielskie „king” czy niemieckie „König” (pochodzące od starogermańskiego „kuningaz”). „Kъnędzь” i „kuningaz” są słowami spokrewnionymi i oznaczają to samo: reprezentanta rodu (ang. „kin”), przywódcę plemienia, o charakterze początkowo tak politycznym, jak religijnym (stąd polskie „ksiądz” i litewskie „kunigas”). Czyli to samo, co łacińskie „rex” (również oznaczające tak władców, jak i kapłanów), hinduskie „radżan” czy „radża” czy gockie „reiks” (u Gotów reiks przewodził kuni – rodowi, a w szczególnych sytuacjach wybierano najwyższego przywódcę wszystkich plemion – kindins).
Staropolski „książę” (a tym bardziej „ksiądz”) oznaczał dla jego poddanych władcę tej samej rangi, co ówczesny staroniemiecki „kuning” czy anglosaski „cyning”. Jeszcze w „Kronice Wielkopolskiej” (pochodzącej z XIII w.) napisano: „”Ksiądz” (xandz) zaś jest większy niż pan, jakby władca lub wyższy król (superior rex)”, a także „duces  vero  exercitus  woyeuody  nominantur” – czyli za równoważny łacińskiemu „dux” (wódz, obecnie tłumaczonemu jako „książę”) uznano termin „wojewoda”. Jednak na zachód od Słowiańszczyzny coraz niechętniej określano słowiańskich władców tytułem „rex”, zamiast tego stosując często właśnie termin „dux” lub „princeps”. Wynikało to z powiązania tytułu „rex” z obrzędem koronacji, który mniej więcej od X wieku stał się powszechny dla suwerennych władców chrześcijańskiej Europy. Władcy niekoronowani postrzegani byli jako władcy niższej rangi. Koronacja Bolesława Chrobrego w 1025 r., a częściowo też wcześniejsze nałożenie mu korony cesarskiej (diademu) przez Ottona III w 1000 r. oznaczały oficjalne uznanie go za „rexa” w oczach Zachodu oraz być może chrześcijańskiej „inteligencji”, natomiast nic nie wskazuje, by wówczas zmieniła się jego powszechnie używana tytulatura wewnętrzna. Całkiem możliwe, że brzmiała ona „ksiądz” lub podobnie.
Termin „król”, „kral”, „korol” pojawił się w dotrwałych do dziś pismach dopiero od XI wieku i pierwszym władcą, jaki został tak w nich określony („kral” w tekście zapisanym w języku greckim) był św. Stefan węgierski około 1019 r. Nie jest wykluczone, że to Węgrzy jako pierwsi zaczęli oficjalnie używać tego terminu, przed Słowianami, choć słowo wydaje się zapożyczone (uległo potem przekształceniu w języku węgierskim do „kiraly”). Pierwszy zapis dotyczący władcy słowiańskiego tak nazwanego („kral”) to odnosząca się do władcy Chorwacji Zwonimira inskrypcja z Baszki, spisana głagolicą i pochodząca z początku XII w. A w przypadku władcy Polski najstarsze utrwalone w piśmie określenie „król” („krol Polski”) pochodzi najwcześniej z przełomu XII i XIII wieku, odnosi się do Mieszka Starego (obecnie nie określanego królem) i napisane jest alfabetem hebrajskim na monetach wybijanych ówcześnie przez Żydów.
Stefana i Zwonimira określano w łacińskich pismach tytułem „rex”. Nie wiadomo, czy określali się terminem „kral” przed ich ceremoniami koronacji. Gejzę, jednego z następców Stefana, basileus Michał VII Dukas tytułował „krales Turkias” (taki napis jest na plakietce stanowiącej część korony przesłanej przez niego węgierskiemu władcy, obecnie część korony św. Stefana) i z wizerunków na koronie wynika, że „krales” jest niższy rangą od basileusa. Z kolei Mieszko Stary określany był także jako „dux”, jak również hebrajskim terminem „melech” (suwerenny władca, dziś tłumaczony jako „król”) przez Żydów.
Można postawić hipotezę, że o ile św. Stefan przyjął tytuł „kral” (wg najpowszechniejszej opinii pochodzące od imienia Karola Wielkiego) w miejsce wcześniejszego słowa określającego naczelnego wodza węgierskich plemion (nagyfejedelem; tytuł ten, tłumaczony obecnie jako „wielki książę” etymologicznie miał znaczenie takie, jak po łacinie „capitaneus magnus”, bo węgierskie „fej”, podobnie jak łacińskie „caput”, znaczy „głowa”) z chęci umocnienia swojej władzy przez danie jej innej legitymizacji niż dotychczas (Stefan został nagyfejedelem niezgodnie z przyjętą tradycją i musiał stoczyć wojnę o władzę ze swoim krewniakiem) o tyle na Słowiańszczyźnie, w tym w Polsce, upowszechniał się on stopniowo (być może za przykładem węgierskim), funkcjonując najpierw zamiennie z tytułem księcia/księdza, a potem w końcu wypierając go w określeniu suwerennego najwyższego władcy, zaś „książę” zaczął znaczyć w końcu to, co łaciński „dux”, angielski „duke” czy niemiecki „Herzog”, a także łaciński „princeps”, angielski „prince” i niemiecki „Prinz”.

Kto zastąpi Rzecznika?

16 kwietnia, 2021

Wrzucę swoje trzy grosze w sprawie Rzecznika Praw Obywatelskich.
Jak wiadomo, Trybunał Konstytucyjny orzekł wczoraj, że przepis ustawy o Rzeczniku Praw Obywatelskich, stanowiący, iż „dotychczasowy Rzecznik pełni swoje obowiązki do czasu objęcia stanowiska przez nowego Rzecznika” jest niezgodny z Konstytucją i utraci moc obowiązującą w ciągu trzech miesięcy od chwili ogłoszenia wyroku w Dzienniku Ustaw. W związku z tym powstaje pytanie, co, jeśli w tym czasie Sejm i Senat nie zdołają wybrać nowego Rzecznika?
Uzasadnienie wyroku nie zostało jeszcze opublikowane, jednak skoro uznano, że sprzeczne z Konstytucją jest to, że wybrany zgodnie z nią Rzecznik pełni swoje obowiązki po upływie kadencji, to rozważana przez niektórych możliwość zmiany ustawy tak, by obowiązki te tymczasowo mogła pełnić inna osoba (wybrana np. przez Sejm lub mianowana przez Prezydenta RP) jest tym bardziej sprzeczna z Konstytucją.
Ale jest inna, legalna, niezakwestionowana przez Trybunał Konstytucyjny i ugruntowana już praktyką możliwość.
Ustawa o Rzeczniku Praw Obywatelskich w art. 20 przewiduje od dawna instytucję jego zastępców, których powołuje, odwołuje i których zakres zadań określa sam Rzecznik. W 2010 roku, po śmierci Janusza Kochanowskiego w Smoleńsku, obowiązki Rzecznika zaczęli pełnić właśnie jego zastępcy, Stanisław Trociuk (który przejął kierowanie Biurem RPO) i Marek Zubik. Podstawą prawną do tego było zarządzenie nr 7/2007 Rzecznika Praw Obywatelskich z 31 października 2007 r., określające zakres zadań tych dwóch zastępców oraz przewidujące, że są oni upoważnieni do wnoszenia prawnych środków zaskarżenia oraz występowania z wnioskami, o których mowa w art. 14 i art. 16 ustawy o RPO.
Na stronie internetowej Rzecznika Praw Obywatelskich można przeczytać, że przez ponad trzy miesiące, do chwili objęcia stanowiska przez Irenę Lipowicz (co nastąpiło 21 lipca 2010 r.), zastępcy Rzecznika występowali, powołując się na ustawę o RPO, z oficjalnymi wnioskami do premiera, ministrów czy komisji sejmowych, m. in. o wyjaśnienia czy podjęcie działań legislacyjnych.
Tak więc tryb określania, kto pełni obowiązki Rzecznika Praw Obywatelskich oraz zakresu tych obowiązków w przypadku jego nieobecności (w tym również opróżnienia tego urzędu) jest od dawna znany i niebudzący dotąd wątpliwości. Nie trzeba w tym celu poprawiać ustawy, a Senat nie musi za wszelką cenę godzić się na każdego, kogo na stanowisko RPO wybierze Sejm, pod groźbą tego, że Rzecznika nie będzie.

Kniaź, który mógł zmienić losy Europy

15 kwietnia, 2021

Dzisiaj wypada 540. rocznica niedoszłego zamachu na króla Kazimierza Jagiellończyka, planowanego przez jego krewnych Iwana Holszańskiego (prawnuka Iwana Olgimuntowica Holszańskiego, dziadka matki Kazimierza) oraz Michała Olelkowicza i Fiodora Bielskiego (prawnuków wielkiego księcia Olgierda, dziadka Kazimierza). Spiskowcy zamierzali zamordować króla w Niedzielę Palmową w 1481 roku, na weselu Bielskiego w Kobryniu, na którym miał być gościem. Wraz z królem mieli zginąć także jego synowie, co mogłoby obalić dynastię Jagiellonów i zmienić losy Litwy, Polski, a nawet Europy. Michał Olelkowicz miał zostać kolejnym wielkim księciem litewskim. Jednak Kazimierz dowiedział się jakoś o spisku (podobno służący dekorujący salę balową odkrył zgromadzoną broń) i Holszański z Olelkowiczem zostali schwytani, a następnie ścięci jeszcze 30 sierpnia tego samego roku (Bielski uciekł do Moskwy).
Po niedoszłym wielkim księciu Michale Olelkowiczu, który wcześniej przez kilka miesięcy rezydował w Nowogrodzie Wielkim, pozostał jeszcze jeden spadek mogący potencjalnie zmienić losy Europy: herezja Żydowinów (жидовствующих), którą zapoczątkował przywieziony przez niego do stolicy Republiki Nowogrodzkiej Żyd czy też Karaim Zachariasz Skara zwany Scharią (wg niektórych historyków Zachariasz ben Aaron ha-Kohen z Kijowa). Nauka Zachariasza, bliska judaizmowi (Żydowini nie wierzyli w Trójcę Świętą, boskość i zmartwychwstanie Jezusa, odrzucali sakramenty i celibat, uznawali prawo mojżeszowe), szybko zyskała poparcie u wpływowych duchownych i arystokratów w Nowogrodzie, a potem w Moskwie (między innymi u synowej wielkiego księcia Iwana i zarazem siostrzenicy Michała Olelkowicza, Heleny, matki następcy tronu) i w 1490 roku metropolitą moskiewskim został sprzyjający heretykom Zosima Brodaty. Jednak Żydowinom nie udało się opanować od środka cerkwi prawosławnej. Zosima został zmuszony do ustąpienia, a przywódców herezji oraz jej najważniejszych zwolenników spalono, uwięziono lub wygnano. Do jej tradycji odwoływała się potem część rosyjskich subbotników w XVIII w. i później. Niewykluczone, że istniał między nimi faktyczny związek – według Karola Dębińskiego niedobitki Żydowinów schroniły się do Litwy i Polski, gdzie przetrwały do XIX wieku, a następnie przesiedlono ich z powrotem do Rosji i „około 1840 r. namiestnik hr. Woroncow pozwolił im zamieszkać we wsi Jelenowce, razem z mołokanami w kraju zakaukazkim” (Jelenowka to obecne miasto Sewan w Armenii). Być może więc jacyś potomkowie sekty zapoczątkowanej w XV wieku w Nowogrodzie Wielkim przez członka świty kniazia-zdrajcy żyją dziś w Izraelu, dokąd wyemigrowało wielu subbotników.

Ryzyko w czasie epidemii

13 kwietnia, 2021

Wg danych zebranych do 11 kwietnia 2021 r. przez stowarzyszenie „STOP NOP” po szczepieniu na COVID-19 zmarło w Polsce 121 osób. Dodatkowo, z Ministerstwa Zdrowia uzyskano informację, że 1670 zaszczepionych przynajmniej jedną dawką osób zmarło w wyniku zakażenia wirusem SARS-CoV-2.
Do 12 kwietnia 2021 r. w Polsce wykonano 7687617 szczepień przeciwko COVID-19. Oznacza to, że ryzyko śmierci w związku ze szczepieniem lub w wyniku zakażenia wirusem pomimo niego wynosi 1791/7687617 = ok. 0,023%.
Z drugiej strony do dzisiejszego dnia w Polsce zarejestrowano 2599850 przypadków zakażeń SARS-CoV-2 i 59126 zgonów w związku z tymi zakażeniami. Ryzyko śmierci w związku ze stwierdzonym zakażeniem SARS-CoV-2 wynosi więc ok. 2,27%. Przyjmijmy jednak, że przypadku zakażeń jest w rzeczywistości dziesięciokrotnie więcej (wg. prof. Grzegorza Gieleraka liczba zakażonych jest 6-10 razy większa od oficjalnej), więc ryzyko śmierci w przypadku faktycznego zakażenia może wynosić ok. 0,227%
Czyli szczepienie zmniejsza to ryzyko statystycznie co najmniej mniej więcej dziesięciokrotnie. A prawdopodobnie dużo bardziej, ponieważ jak na razie szczepieniom poddawane były głównie osoby z grup zwiększonego ryzyka.
Oczywiście w indywidualnych przypadkach wygląda to inaczej i na przykład młoda, zdrowa osoba, która już przeszła zakażenie bez żadnych objawów może racjonalnie kalkulować, że szczepienie się jednak zwiększa w jej przypadku ryzyko – bo istnieje jakieś tam prawdopodobieństwo wystąpienia alergii z nieprzewidzianymi skutkami.
Można też kalkulować, że uniknie się zakażenia, izolując się i przeczekując jakoś do momentu, aż wirus przestanie się rozprzestrzeniać.
Ja jednak oceniam, że ryzyko poważnych konsekwencji po zakażeniu SARS-CoV-2 jest w moim przypadku dużo wyższe od średniej, a całkowite uniknięcie zakażenia jest mało prawdopodobne – chyba, że pozostałbym w izolacji przez lata, może do końca życia. Więc mimo tego, że mam obawy, poddam się szczepieniu.

Gorzko

31 marca, 2021

Wprowadzenie „podatku cukrowego” spowodowało zmniejszenie ilości napojów słodzonych kupowanych w Polsce o 14%, w tym gazowanych o 16%. Nie jest to niespodzianką – doświadczenia innych państw (np. Węgier) pokazują, że można się spodziewać spadku o ok. 20%.
Część ludzi rezygnuje z kupna napojów, które uważa za smaczne. Część mimo podatku płaci więcej. W obu przypadkach mają oni – z ich własnego punktu widzenia – gorzej.
A co to oznacza z punktu widzenia ogólnego spożycia cukru przez przeciętnego mieszkańca Polski? Jeśli taki spadek będzie trwały i będzie dotyczył wyłącznie napojów z najwyższą zawartością cukru (a nie np. słodzonych słodzikami), będzie to oznaczało, że spożyje on rocznie około 43,35 kilograma cukru zamiast 44,5 kg. Lekarze zalecają od 11 kg rocznie (NHS) do 18,25 kg rocznie (WHO).
O ile nie zrekompensuje on sobie tego wypijaniem większej ilości słodkiej herbaty albo kupowaniem większej ilości słodyczy.
Wpływ tego podatku na zdrowie Polaków jest więc znikomy. Ale oczywiście ważniejszy jest przekaz propagandowy, że rząd „coś robi” w celu ratowania tego zdrowia. Oraz wpływy do państwowej kieszeni.

Nie śmiać się z posłanki Żukowskiej!

30 marca, 2021

Widzę, że różni ludzie, zwykle o prawicowych poglądach, nabijają się z wypowiedzi posłanki Lewicy Anny Marii Żukowskiej: „zdarzają się takie sytuacje, że biologiczny, podkreślam, biologiczny mężczyzna – rodzi dziecko”. Krążą nawet zrobione w oparciu o tę wypowiedź memy, na przykład zrobione przez stronę „Prażona Cebula”.
Chciałbym więc powiedzieć, że istnieje zaburzenie zwane zespołem Swyera, polegające na tym, że osoba z kariotypem 46,XY ma ciało kobiece. Przykładem takich osób są na przykład rosyjskie modelki, Sasza i Sonia Komarowe. Ktoś taki z reguły nie może wytwarzać jajeczek, może jednak mieć wszczepiony zarodek będący wynikiem sztucznego zapłodnienia i urodzić dziecko. I nie jest to możliwość tylko teoretyczna – o faktycznym takim przypadku napisano np. w 2016 roku w piśmie naukowym „Case Reports in Women’s Health”.
Dodam, że znany jest też przypadek urodzenia przez taką osobę dziecka wskutek zapłodnienia w sposób naturalny, opublikowany w „The Journal of Clinical Endocrinology & Metabolism” w 2008 roku.
Tak więc, jeśli za „biologicznego mężczyznę” uznać kogoś z układem chromosomów 46,XY, to posłanka Żukowska ma rację.

Wyrównywaczom nie chodzi o wyzysk

29 marca, 2021

Zgodnie z marksizmem, w społeczeństwie kapitalistycznym występuje konflikt klasowy. Występuje on między tymi, którzy mają kapitał, a tymi, którzy go nie mają i są z tego powodu skazani na sprzedawanie swojej siły roboczej. Ci pierwsi, będąc w dużo lepszej pozycji ekonomicznej, przywłaszczają sobie owoce pracy tych drugich. Jest to wyzysk, i dlatego słusznym jest dążenie do ich wywłaszczenia i przejęcia kontroli nad środkami produkcji przez państwo reprezentujące interesy proletariatu. A przynajmniej do przymusowej redystrybucji przywłaszczanego przez kapitalistów bogactwa w celu poprawienia warunków bytu ludzi pracy. Takie jest uzasadnienie, jakie marksizm dostarcza dla rewolucji stosunków własnościowych: chodzi o likwidację wyzysku polegającego na przywłaszczaniu sobie owoców cudzej pracy.
Jednak dzisiaj, w świecie, w którym nie ma już prostego podziału na wyłącznie zamożną burżuazję i wyłącznie biednych robotników, w którym maleje rola pracy fizycznej, w którym coraz liczniejsza grupa pracowników najemnych zarabia stosunkowo dobrze i współtworzy klasę średnią, a z drugiej strony istnieje wielka liczba ludzi zatrudnianych i utrzymywanych przez państwo, coraz wyraźniej widać, że jest to tylko ideologia, która akurat dobrze pasowała sto pięćdziesiąt czy sto lat temu. Dzisiejsi socjaliści nie kryją już tego, że tak naprawdę chodzi nie o to, by pracownik nie był wyzyskiwany przez kapitalistę, ale po prostu o to, by wszyscy mieli bardziej równo. Zabrać należy nie tylko kapitalistom, ale każdemu, kto więcej zarabia. Oficjalnym wrogiem są wprawdzie nadal korporacje i miliarderzy, ale można łatwo policzyć, że jeśli majątek wszystkich miliarderów świata (8 bilionów dolarów) stałby się własnością całej ludzkości, to na każdego mieszkańca Ziemi wypadłoby niewiele ponad tysiąc dolarów kapitału, a dywidenda z tego wynosiłaby kilkadziesiąt dolarów rocznie. I socjaliści, nawet jeśli nie robią takich wyliczeń, dobrze wiedzą, że jeśli beneficjenci redystrybucji mają realnie zyskać, to nie wystarczy zabrać miliarderom, a nawet wszystkim kapitalistom. Trzeba zabrać, a raczej regularnie zabierać, zamożniejszym pracownikom.
To, że chodzi po prostu o zabieranie tym, którzy mają więcej, a nie o żaden brak wyzysku, w zupełnie otwarty sposób wyraził ostatnio publicysta „Krytyki Politycznej” Kamil Fejfer, domagając się, by zarobki Roberta Lewandowskiego dodatkowo opodatkować – tak, by podzielił się nimi z nauczycielami, pielęgniarkami, policjantami czy pracownikami opieki społecznej. Bo jego zdaniem w tym przypadku nie ma „proporcjonalności wkładu do nagrody”, skoro Lewandowski nie pracuje tysiące razy ciężej i dłużej od nauczycieli i pielęgniarek. Bardzo wysokie dochody najlepszego polskiego piłkarza muszą się więc brać z „systemu”, który „zrywa relację wkładu i efektów”.
Tego, że ten „system” – względna swoboda dysponowania swoimi pieniędzmi przez ludzi, którzy chcą oglądać piłkarskie show i jego uczestników oraz kupować reklamowane przez nich produkty – wcale nie zrywa relacji wkładu i efektów, pan Fejfer oczywiście nie dostrzegł. Nie dostrzegł tego, że umiejętności piłkarzy klasy Lewandowskiego są bardzo rzadkie, że w związku z tym chcą ich oglądać miliony ludzi, i że dostarczenie im piłkarskiej rozrywki wymaga zatrudnienia dużo mniejszej liczby tych piłkarzy, niż dostarczenie tym milionom opieki pielęgniarskiej i usług nauczycieli. Co w konsekwencji przesądza o tym, że wkład pracy Lewandowskiego, wyceniany pośrednio przez te miliony ludzi, jest tysiące razy większy niż wkład pracy pojedynczej pielęgniarki czy nauczyciela, choć tak naprawdę na edukację i zdrowie wydaje się znacznie więcej pieniędzy niż na piłkę nożną (rynek profesjonalnej piłki nożnej w całej Europie w 2019 r. był wart ok. 28,9 mld euro, czyli w przeliczeniu po obecnym kursie ok. 130 miliardów złotych, a w tym samym roku publiczne wydatki na zdrowie i edukację w samej Polsce wynosiły ponad 180 miliardów złotych – nie licząc prywatnych). W tekście pana Fejfera można przeczytać, że dysproporcje w zarobkach Lewandowskiego i nauczyciela opierają się „o (…) nie do końca wiadomo, co”. Ta niewiedza jednak nie przeszkodziła mu stwierdzić, że są one „absurdalne”.
Być może za chwilę przyjdzie ktoś, kto twierdzenie, że należy zabrać takim jak Lewandowski i dać „pielęgniarkom i nauczycielom” poprze bardziej spójną i rozbudowaną argumentacją ideologiczną. Tutaj marksizm coraz wyraźniej zastępowany jest nowymi postmarksistowskimi ideologiami, w których rozmaite czynniki wiązane z tym, że ktoś posiada lub zarabia więcej nazywane są przywilejem, a różne kategorie „uprzywilejowanych” są definiowane jako faktyczni wrogowie klasowi, którzy powinni płacić jakąś rekompensatę nieuprzywilejowanym czy też wykluczonym. W zależności od miejsca i czasu mogą to być na przykład osoby o białym kolorze skóry, mężczyźni, osoby wywodzące się z zamożniejszych rodzin lub lepiej wykształcone. W związku z epidemią zaczyna pojawiać się też coraz wyraźniejsze przeciwstawianie pracowników fizycznych umysłowym, którzy mogą w obecnej sytuacji, przynajmniej teoretycznie, pracować zdalnie. Niedawno czytałem wypowiedź jednego z działaczy polskiej radykalnej lewicy, Xaviera Wolińskiego, któremu na określenie tych ostatnich wyrwał się zwrot „państwo z biura” i który podkreślał rolę „roboli” w podtrzymywaniu gospodarki w czasie obecnego kryzysu, sugerując równocześnie wsparcie finansowe dla nich po to, by mogli siedzieć w domu i nie narażać się na zakażenie. A potem w dyskusji z tymi, którzy zarzucali mu tworzenie podziałów w łonie proletariatu podkreślił, że „próba uświadomienia komuś jego przywileju jest procesem bolesnym”, że w „państwach robotniczych” inteligencja pracująca często stawała po stronie biurokracji w sporze o kontrolę nad środkami produkcji i że wprawdzie sojusz między inteligencją a robotnikami jest możliwy, ale pod warunkiem, że ta pierwsza (utożsamiana z „akademikami” – autor zdaje się nie dostrzegać wielomilionowej już rzeszy zwykłych pracowników biurowych i specjalistów pracujących często na szeregowych stanowiskach) będzie „pełnić rolę służebną”.
Linie podziałów klasowych wytyczane są na nowo. I dobrze, by każdy zastanowił się, po której ich stronie może się znaleźć, nawet, jeśli jest zwykłym pracownikiem najemnym.

Serious distress

18 marca, 2021

Nie tylko Polska zmierza w kierunku ograniczania wolności.
W Wielkiej Brytanii przepychana jest właśnie przez parlament ustawa (Police, Crime, Sentencing and Courts Bill), przewidująca między innymi karę do 10 lat więzienia dla osoby popełniającej czyn, wskutek którego ludzie doznają „poważnej przykrości, irytacji, niedogodności lub utraty udogodnień” („serious distress, serious annoyance, serious inconvenience or serious loss of amenity”), lub wskutek którego coś takiego im grozi.
Ta sama ustawa przewiduje możliwość zakazywania zgromadzeń i jednoosobowych protestów w Anglii i Walii, jeśli będą skutkowały hałasem mogącym powodować u ludzi w sąsiedztwie „poważny niepokój, strach lub przykrość” („serious unease, alarm or distress”).
Patrz punkty 54, 59 i 60 projektu, oraz komentarz tutaj.
Innymi słowy – jeśli zrobisz coś, co może zakłócić dobre samopoczucie innym, to możesz trafić na wiele lat za kratki. No i oczywiście nie będziesz mógł manifestować i protestować, jeśli twoje okrzyki mogą spowodować zakłócenie dobrego samopoczucia osób w pobliżu.
A ponieważ właściwie wszystko może powodować u jakichś ludzi przykrość, niepokój czy irytację – każde publiczne działanie będzie obarczone ryzykiem zakazu lub poniesienia kary.
Jakże to wygodne dla władzy.

W rejestrze przestępców seksualnych za SMS

17 marca, 2021

Pięć lat temu pisałem, że do Rejestru Sprawców Przestępstw na Tle Seksualnym (który wówczas dopiero planowano wprowadzić) mogą trafić dzieciaki uprawiające tzw. seksting, na przykład wysyłające sobie nawzajem własne nagie zdjęcia. A dwa dni temu Rzecznik Praw Obywatelskich złożył do sądu wniosek, by wykreślić z tego rejestru dane nastolatka, który mając czternaście lat wysłał swoim koleżankom – w ramach głupiego żartu – SMS z linkiem do pornografii. Sprawa trafiła przed sąd rodzinny, który jedynie zobowiązał go do poprawnego zachowania w stosunku do koleżanek. Ale z mocy prawa chłopak został wpisany do rejestru przestępców seksualnych, z którego w normalnym trybie może zostać usunięty dopiero po ukończeniu 28 lat. Wprawdzie do części z dostępem ograniczonym, ale i to ma swoje konsekwencje – po pierwsze w przypadku ewentualnego starania się przez niego w przyszłości o pracę związaną z wychowaniem, edukacją, wypoczynkiem, leczeniem małoletnich lub opieką nad nimi potencjalny pracodawca znajdzie jego dane w rejestrze w towarzystwie m. in. gwałcicieli, a po drugie musi zgłaszać na policji każdorazową zmianę faktycznego adresu pobytu, łącznie z wyjazdami za granicę.
To nie pierwszy przypadek – w 2019 roku Rzecznik wniósł o wykreślenie z rejestru danych innego chłopca, który mając 15 lat złożył przez Internet „propozycję seksualną” trzynastoletniej dziewczynie, za co sąd rodzinny nakazał mu przepracowanie 10 godzin prac społecznie użytecznych. Ale i tu z automatu dane nastolatka trafiły do rejestru. Po kilku miesiącach sąd uwzględnił wniosek RPO i nakazał ich usunięcie.
A teraz najciekawsze. Ponieważ wpis do rejestru następuje na mocy prawa (chyba, że sąd z własnej inicjatywy uzna, że z powodu „niewspółmiernie surowych skutków dla skazanego” nie należy go dokonywać), nie ma informacji o nim w wyroku. Wpisani dowiadują się o tym dopiero po uprawomocnieniu się orzeczenia, a w postępowaniu w sprawach nieletnich nie przysługuje zwykła skarga kasacyjna. W praktyce jedyną drogą do usunięcia danych z rejestru w tej sytuacji jest wniosek Rzecznika Praw Obywatelskich.
Czy jeśli zostanie nim obecny kandydat partii rządzącej, poseł Bartłomiej Wróblewski, będzie on takie wnioski – w sprawach podobnych jak wyżej – zgłaszał?

Hipsterzy i instagirls, czyli patologie społeczne

12 marca, 2021

Centrum Szkolenia Policji w Legionowie wydało broszurę „Patologie społeczne. Wybrane zagadnienia” mającą służyć do „podniesienia poziomu wyszkolenia policjantów w przedmiotowym zakresie”. Jak wynika z przedmowy, „opracowanie kierowane jest przede wszystkim do policjantów służby prewencyjnej”. I czegóż to chłopcy i dziewczyny z oddziałów prewencji mogą się z niego dowiedzieć?
Ano tego, że do patologii społecznych zaliczają się – oprócz takich zjawisk jak alkoholizm, narkomania (w tym rzecz jasna zażywanie marihuany), destrukcyjne sekty oraz prostytucja – także subkultury młodzieżowe. W tym hipsterzy, fittersi (fani zdrowego stylu życia), foodie (miłośnicy dobrego jedzenia), instagirls (dziewczęta wrzucające zdjęcia na Instagrama), brutaliści („aktywiści miejscy, studenci ASP, znani z warszawskich demonstracji prekariusze czy (…) środowisko LGBTQ to tylko kilka z grup społecznych, jakie się pojawiają na Brutażach (cykl imprez techno)”), a nawet osoby genderfluid, które „zmieniają postrzeganie swojej płci w zależności od indywidualnych potrzeb”. O punkach, emo, gotach, skinheadach, rastafarianach czy metalowcach nie wspominając. Wymienieni są nawet bikiniarze z lat 50. XX wieku.
Policjanci mogą też nabyć informacje o tym, że istniały i istnieją różne rodzaje prostytutek. Że w dawnych czasach były to na przykład hetery, hierodule, kurtyzany, metresy czy kokoty, a dzisiaj gejsze („klasowe prostytutki, dobrze opłacane przy założeniu, że (…) będą osobami o wysokiej kulturze osobistej”), libertynki zwane inaczej technomankami („dziewczęta, dla których to, co moralne i niemoralne straciło sens”), szprychy vel żylety („dziewczyny o dużym temperamencie i seksualnym wyuzdaniu (…) pozują lub są wyemancypowanymi kobietami żądnymi nie tylko kariery w świecie, ale także seksualnego zdobycia jak największej liczby mężczyzn”) czy muzeum („dziewczyny wiekowo nie zawsze zaawansowane”, które „z uwagi na tryb życia i aktywność zawodową szybko degenerują się fizycznie”).
To wszystko poprzedzone jest definicją patologii społecznej: „ten rodzaj zachowań, ten typ instytucji, ten typ funkcjonowania jakiegoś systemu społecznego czy ten rodzaj struktury, który pozostaje w zasadniczej, niedającej się pogodzić sprzeczności ze światopoglądowymi wartościami, które w danej społeczności są akceptowane”.
W broszurze tej nie można za to nic przeczytać o kibolach czy dresiarzach. Być może zdaniem jej autora i wydawcy grupy te – w przeciwieństwie do wymienionych poprzednio – reprezentują zasadniczo światopoglądowe wartości, które są w Polsce akceptowane. Nie wspomina się też o przemocy w rodzinie ze strony tych, którzy nie są alkoholikami, narkomanami, członkami subkultur czy sekt – najwyraźniej z jakichś powodów policjanci na szkoleniu o patologiach społecznych powinni więcej dowiedzieć się o hipsterach niż o mężach bijących systematycznie swe żony.