Proto-feminizm w średniowiecznej Afryce

9 marca, 2021

Wśród ludu Sidama zamieszkującego region o podobnej nazwie położony w południowej Etiopii znana jest legenda o rządach królowej Furry. Jako „królowa kobiet” miała ona przejąć władzę po śmierci swojego męża i zamordowaniu syna, i rządzić przez siedem lat lub dłużej, w XIV lub XV wieku (choć mówi się też o X wieku).
Jak głosi podanie, królowa Furra w obliczu tchórzostwa mężczyzn w bitwach posłała ich do kobiecych zajęć, wysyłając w zamian do walki kobiety. Kobietom powiedziała, żeby nie były posłuszne mężczyznom. Jej nienawiść do mężczyzn była tak duża, że kazała wykonywać im niemożliwe do realizacji zadania, takie jak przyniesienie wody z rzeki w sicie czy dzielenie włosa na sześcioro. W końcu kazała zabić wszystkich starych, niskich oraz łysych mężczyzn, upatrując w nich zagrożenie – według jednej z wersji legendy uratował się tylko jeden, według innej dwóch: niski wynalazca butów na obcasie oraz łysy wynalazca peruki. Kazała zbudować sobie także dom w powietrzu, między ziemią a niebem, ale odstąpiła od tego żądania, gdy wytłumaczono jej, że właścicielem domu jest ten, kto położył fundamenty.
W końcu nakazała znaleźć sobie zwierzę szybsze od konia, na którym mogłaby objeżdżać kraj. Mężczyźni przyprowadzili jej żyrafę i namówili, by dała się do niej przywiązać. Żyrafa popędziła przez kraj i wkrótce ciało królowej rozpadło się na kawałki, od których zostały nazwane niektóre miejscowości.
Mężczyźni Sidama śpiewali (może śpiewają do dziś) piosenkę, że „podczas jej rządów, mężczyźni mełli i gotowali dla kobiet – niech umrze!” i uderzali kijami jej symboliczny grób – miejsce, gdzie według podania upadł ostatni kawałek jej ciała. Za to kobiety ulewały w tym miejscu z szacunkiem mleka i śpiewały w kołysankach: „gdy żyła Furra, mężowie gotowali dla swych żon – może umrze znowu zmartwychwstawszy”.
To legenda. Ale zapewne jest w niej ziarno prawdy, bo skąd by się wzięła i przetrwała setki lat? Prawdopodobnie kiedyś istniała kobieta, która osiągnęła wśród ludu Sidama pozycję wodza. Niewykluczone, że rządziła surowo, jak wielu innych afrykańskich władców. I przypuszczalnie próbowała w jakimś stopniu podważyć ustalony porządek społeczny między płciami, dopuszczając na przykład kobiety do roli wojowniczek czy zezwalając im na nieposłuszeństwo wobec mężczyzn – a może nawet do niego namawiając – co w rezultacie zmusiło mężczyzn do zajmowania się w większym stopniu pracami domowymi. Być może brutalnie stłumiła bunt, a kolejny bunt przyniósł jej śmierć. A podważenie przez nią tradycyjnych ról płci było czymś tak niezwykłym, że potem opowiadano o tym z pokolenia na pokolenie.
Misjonarz Joao dos Santos, który odwiedził Etiopię na początku XVII wieku, zanotował, że „w sąsiedztwie Damute [Damot] jest prowincja, w której kobiety są tak uzależnione od wojny i polowania, że chodzą tam stale uzbrojone (…). Większość kobiet jest bardziej zaznajomiona z wojną niż z zarządzaniem sprawami domowymi, stąd rzadko wychodzą za mąż. (…) Władza tej monarchini jest naprawdę taka, jak gdyby była kolejną królową Saby”. Z kolei wcześniej, w 1523 roku Wenecjanin Alessandro Zorzi uzyskał od jednego z etiopskich mnichów informację, że „za tą prowincją [Damot], graniczącą z oceanem, na południu, znajduje się prowincja Wäǧ, która jest rządzona przez królowe, a nie królów”. Również w XVI wieku portugalski duchowny Francisco Alvares napisał, że „mówi się, iż na końcu tych królestw Damot i Gurage, w stronę południa, jest królestwo Amazonek„.
Te lokalizacje wskazują na, mniej więcej, obecny region Sidama. Wynikałoby z tego, że pewne zwyczaje wprowadzone przez hipotetyczną królową Furrę musiały jednak utrzymać się tam przynajmniej przez kilkadziesiąt, jeśli nie dużo więcej lat.
Co ciekawe, zbliżoną legendę opowiada się w Somalii. Władczyni, która miała przejąć tam władzę, nazywała się według tamtejszego podania Araweelo, Caroweelo lub Ebla Awad. Również i ona miała umożliwić kobietom zajęcie się męskimi zajęciami – takimi jak polowanie – i wezwać je do porzucenia tradycyjnych kobiecych obowiązków domowych, a także stworzyć kobiecą armię. Według niektórych wersji tej legendy mężczyźni pod jej rządami mieli zostać uwięzieni i w większości wykastrowani, i też miał uratować się tylko jeden, który potem – bezpośrednio lub pośrednio – miał stać się przyczyną jej śmierci. Według innej wersji uwięziono jedynie przywódców wrogich klanów, a plotka o kastracji była rozpuszczana przez królową, która w ten sposób przeraziła wrogów i zapewniła sobie spokojne rządy. Znana jest też wersja, według której uwięzionym mężczyznom podawano rozpuszczone w mleku wielbłąda zioła powodujące impotencję.
I choć jej grób ma znajdować się zupełnie gdzie indziej (w północnej Somalii), to też mężczyźni zgodnie z tradycją plują na niego i rzucają na niego kamienie, a kobiety składają kwiaty i leją wodę.
Skąd taka zbieżność? Czy Furra była tą samą osobą, co Araweelo/Caroweelo? Władczynią dość sporego obszaru, rozciągającego się tak na ziemie etnicznie somalijskie (mniej więcej jedna trzecia tych ziem znajduje się obecnie w granicach Etiopii), jak i na tereny zamieszkane przez Sidama? To nie jest niemożliwe – kobiety bywały władczyniami w Afryce od starożytności (Sobekneferu czy Hatszepsut w Egipcie) do czasów nowożytnych (na przykład Ranavalona Okrutna na Madagaskarze, znana z prześladowań chrześcijan, czy cesarzowa Etiopii Zewditu).
W X wieku etiopskie chrześcijańskie królestwo Aksum zostało najechane, według zachowanych przekazów historycznych i tradycji, przez obcą królową, której nadano miano Gudit. Część historyków broni hipotezy, że „Gudit” była pogańską królową z Damot, być może z ludu Sidama. Z drugiej strony np. Abdirachid Ismail z Uniwersytetu Dżibuti tłumaczy imię „Caroweelo” jako „kraj Welo”, czyli byłą etiopską prowincję Wollo i dowodzi, że tak Somalijczycy nazwali najeźdźczynię po tym, jak opanowała Aksum, które rozciągało się też na tereny somalijskie.
A może były dwie władczynie i jedna wzorowała się na drugiej? Albo podobieństwo ich historii wskazuje na jakieś szczególne społeczne konflikty między płciami występujące historycznie w tym rejonie Afryki?
W każdym razie, pomysł podważenia porządku, w którym mężczyźni są władcami i wojownikami, a kobiety im usługują i wykonują prace domowe, nie pochodzi, jak widać, od współczesnych feministek ani „marksistów kulturowych”.

Chłopski los prapradziadka

2 marca, 2021

W „Tabelli wykazującej uposażenie, obowiązki i powinności Rolników po Wsiach i Miastach osiadłych” w kolonii Sokołopol należącej do dóbr Lgota Błotna w okręgu lelowskim (tzw. tabeli prestacyjnej), wydanej w grudniu 1846 roku, wymieniony jest rolnik Stanisław Sierpiński. Jest to najprawdopodobniej – choć stuprocentowego dowodu nie mam – ten sam Stanisław Sierpiński, który według akt z parafii Lelów i Niegowa był później najpierw gajowym w Mełchowie, a potem karczmarzem w Trzebniowie, i któremu w 1866 roku urodził się syn Stefan – mój pradziadek.
Stanisław Sierpiński nie odrabiał, przynajmniej wówczas, pańszczyzny. Podobnie jak inni rolnicy z Sokołopola. Właściciele dóbr Lgota Błotna – Józef i Tekla Sokolscy – byli najwyraźniej nowoczesnymi szlachcicami, którzy podejmowali się eksperymentów takich, jak założenie rolniczej kolonii żydowskiej, a także zamienili swoim chłopom pańszczyznę na czynsz. Czynszu Stanisław – gospodarujący na jedenastu morgach i stu siedemdziesięciu prętach, czyli na około sześciu i pół hektara – płacił rocznie 4 ruble i 70 kopiejek, a ponadto pracował na pańskim 6 dni latem za darmo przy żniwach oraz 12 dni odpłatnie (za 10-12 kopiejek dziennie, tak zwany najem przymusowy) przy „różnych robotach ręcznych”. Rządowi płacił niewiele – 8 kopiejek plus 4 kopiejki dla dyrekcji ubezpieczeń.
Za to w niedalekim Drochlinie pan – niejaki Wincenty Zwiczkowski – był tradycjonalistą. Nieco zamożniejsi chłopi, gospodarujący na 21 morgach (niecałych 12 hektarach), z czego prawie 5 mórg stanowiły łąki, mieli do odrobienia rocznie 104 dni pańszczyzny oraz 104 dni najmu przymusowego (za 6-7 kopiejek dziennie) przy kopaniu pańskich ziemniaków. Ponadto byli zobowiązani do jednego dnia dodatkowych robót, ośmiu kolejnych dni dodatkowych posług dla dworu, tak zwanych „darmoch” lub „gwałtów” (m. in. przy wypasaniu trzody dworskiej), 18 dni podróżowania „dwojga bydłem” w interesach pana do „Żarek, Szczekocin lub innych miejsc” oraz do daniny w naturze – co roku dwóch i pół korca (prawie 200 litrów) owsa, 2/3 mendla (10) jaj, półtora kapłona (koguta tuczonego na mięso), a także 3 sztuk konopi (być może chodziło o tkaniny z konopi). Dodatkowo i tak płacili czynsz, wprawdzie niższy – 60 kopiejek rocznie. Płacili też wyższe podatki dla rządu (3 ruble 80 kopiejek), a także dla duchowieństwa (2 ruble 46 kopiejek).
Chłopi mniej zamożni, gospodarujący na dziesięciu morgach i stu pięćdziesięciu prętach, mieli zobowiązania mniejsze o połowę. A ci, co praktycznie mieli do użytkowania tylko chałupę z ogrodem (też tacy byli) wprawdzie nie płacili daniny w naturze ani opłat dla duchowieństwa, ale za to pracowali na pańskim niemal tyle samo co najzamożniejsi chłopi – tyle, że mieli 156 dni najmu przymusowego (za 5 rubli i 46 kopiejek, z czego prawie rubel rocznie szedł na podatki i czynsz) i 52 dni pańszczyzny.
Dodam, że 1846 rok jest tu pewną granicą – od 7 czerwca tego roku obowiązywał zakaz podwyższania powinności dla gospodarstw powyżej trzech mórg i rugowania z nich chłopów. Wcześniej dziedzic mógł każdemu chłopu zabrać użytkowaną przez niego ziemię (poddaństwo zostało zniesione w 1807 roku) albo zwiększyć powinności związane z jej użytkowaniem.
I tak było aż do 1864 roku, gdy chłopi w Królestwie Polskim stali się w końcu właścicielami uprawianej przez siebie ziemi, a nieco ziemi dostało się także bezrolnym. Ukazy uwłaszczające wydane zostały 2 marca 1864 r. – dziś jest 157. rocznica.

Lewica, podatki, Kościół i państwo

28 lutego, 2021

Lewica na ogół lubi podatki i domaga się, by zwiększyć ilość pieniędzy w nich płaconych, by finansować w ten sposób różne usługi dla społeczeństwa. Ale gdyby ktoś zaproponował, by te podatki płacić Kościołowi, to najprawdopodobniej niemal każdy lewicowiec zareagowałby z oburzeniem. Mimo, że Kościół ma spore doświadczenie w prowadzeniu szkół, szpitali, instytucji dobroczynnych, patronowaniu sztuce, biznesie, a nawet w świadczeniu usług obronnych (zakony rycerskie) czy organizacji gospodarki i społeczności i to na zasadzie ulubionej przez lewicę wspólnoty własności (nie tylko klasztory, ale i np. redukcje misyjne w Ameryce Południowej). I z pewnością mógłby się tym wszystkim zajmować, gdyby miał wystarczające pieniądze z podatków.
Dlaczego lewicowiec nie chciałby, by te podatki płacić Kościołowi? Bo duża część tak zebranych pieniędzy poszłaby na pałace i limuzyny biskupów oraz „dolce vita” duchowieństwa? Ale duża część podatków zbieranych przez państwo idzie na wygodne, a nawet wystawne życie polityków i jakoś lewicowcowi to nie przeszkadza w domaganiu się, by to państwo dostawało więcej podatków.
Bo pieniądze te byłyby używane do propagowania ideologii, z którą lewicowiec się nie zgadza? Ale państwo faktycznie bardzo często używa pieniędzy z podatków na propagowanie różnych ideologii, z którymi lewicowiec się nie zgadza i jakoś mu to nie przeszkadza w domaganiu się, by to państwo dostawało więcej podatków.
Bo nad Kościołem nie ma demokratycznej kontroli? Ale nad państwem też takiej kontroli w większości nie ma. W większości państw demokracja ograniczona jest jedynie do wyboru tego czy innego polityka, lub tej czy innej partii rządzącej, raz na kilka lat. Lewica od zawsze wskazywała na iluzoryczność „burżuazyjnej” demokracji będącej tak naprawdę przykrywką do panowania klasy rządzącej, a radykalne jej odłamy wprost nią pogardzały. A jednak to nie przeszkadza lewicowcowi w domaganiu się, by to państwo dostawało więcej podatków, a Marks i Engels domagali się zwiększenia roli państwa – w tym podwyższenia podatków – już w czasach, gdy jeszcze żadnej demokracji nie było.
Mam wrażenie, że tym, co popycha większość ideowych lewicowców do popierania dużych podatków dla państwa (choć już nie dla Kościoła), jest złudzenie, że będzie się mogło w tym państwie mimo wszystko objąć kierowniczą rolę – czy to w wyniku wyborów, czy w wyniku rewolucji – i zapewnić, że te podatki będą szły na słuszne cele społeczne, a nie do prywatnych kieszeni polityków czy na propagowanie wrogich idei. A w przypadku Kościoła szansa na to, że zostaną papieżami jest jednak znikoma (cokolwiek tradycjonaliści będą mówić o np. Franciszku).
To samo złudzenie każe ideowym lewicowcom popierać system, w którym wszystkie lub prawie wszystkie środki produkcji należą do jednej, monopolistycznej na danym obszarze, korporacji – socjalistycznego państwa – przy jednoczesnym wytykaniu jako wady tego, że w kapitalizmie należą one w większości do kilkudziesięciu czy kilkuset korporacji prywatnych tworzących ich zdaniem oligopole. Szansa na to, że zostaną właścicielami lub choćby prezesami zarządów tych ostatnich jest postrzegana przez nich jako znikomo mała, a szansa na to, że zdobędą władzę w państwie jako mimo wszystko realna. No, a skoro wierzą, że zdobędą władzę, to wierzą też, że korporacja, którą będą rządzić, będzie służyła dobru społecznemu, a nie prywatnym zyskom.

Czy Joe Biden naprawdę zniszczy kobiecy sport?

22 lutego, 2021

Wystarczyło, by nowy prezydent USA wydał rozporządzenie wykonawcze w sprawie zapobiegania i zwalczania dyskryminacji ze względu na tożsamość płciową lub orientację seksualną i napisał w nim, że „dzieci powinny mieć możliwość uczenia się bez martwienia się o to, czy nie odmówi się im dostępu do toalety, szatni lub zajęć sportowych w szkole”, a już Internet zalała fala apokaliptycznych wizji, w których biologiczni mężczyźni identyfikujący się jako kobiety zdominują kobiece zawody sportowe na całym świecie. Zaczęły krążyć memy o transseksualnej zawodniczce MMA kruszącej czaszki przeciwniczkom, transseksualnej koszykarce o głowę lub dwie przerastającej inne zawodniczki w drużynie i transseksualnej zawodniczce w podnoszeniu ciężarów bijącej rzekomo rekordy na mistrzostwach świata – z którymi biologiczne kobiety nie mają szans.
Prawda jednak jest taka, że po pierwsze rozporządzenie prezydenta Bidena dotyczy tylko amerykańskich szkół i nie ma wpływu na zawody sportowe na poziomie mistrzowskim nawet w USA, nie mówiąc już o arenie międzynarodowej, gdzie warunki ewentualnego dopuszczania transseksualnych osób do zawodów kobiet określają międzynarodowe federacje sportowe. A po drugie, wcale nie jest tak, że akurat bohaterkom przytoczonych wyżej memów przyrodzone warunki fizyczne dały jakąś nadzwyczajną przewagę skutkującą wybitnymi wynikami.
Fallon Fox, walcząca w kobiecym MMA w latach 2011-2014, nie zdobyła nigdy żadnego tytułu, a jedną z kilku walk przegrała i to wcale nie z jakąś wybitną zawodniczką, a z Ashlee Evans-Smith, która legitymuje się sześcioma zwycięstwami i pięcioma przegranymi. Gabrielle Ludwig grała w koszykówkę w lidze college’ów w Kalifornii w latach 2012-2013 i mimo 203 cm wzrostu nawet w tej lidze nie wykazała się jakimiś specjalnymi osiągnięciami (nawiasem mówiąc polska mistrzyni Europy i zawodniczka WNBA Małgorzata Dydek była wyższa o 15 cm). A Laurel Hubbard na mistrzostwach świata w podnoszeniu ciężarów w 2019 roku zajęła w rzeczywistości dopiero 6. miejsce z wynikiem 285 kg w dwuboju – wygrała Chinka Wenwen Li z wynikiem 332 kg.
O ile bezwarunkowe dopuszczanie osób transseksualnych do rywalizacji w zawodach kobiet – zawodach, których celem jest danie szans w rywalizacji osobom statystycznie słabszym z powodów biologicznych – może rodzić zastrzeżenia, o tyle nie ma sensu zakładać, że każda osoba urodzona jako mężczyzna będzie miała po tranzycji automatycznie przewagę fizyczną nad biologicznymi kobietami większą niż ta, która występuje naturalnie wśród tych ostatnich. A organizacje sportowe starają się jednak dbać o to, by rywalizacja była sprawiedliwa (bywa, że w sposób kontrowersyjny dla osób uznawanych kobietami od urodzenia – patrz przypadki Ewy Kłobukowskiej czy Caster Semenyi). Wbrew temu, co niektórzy sądzą, decyzja Bidena nie wywróci światowego kobiecego sportu do góry nogami.

Dlaczego lewica powinna popierać reklamę?

11 lutego, 2021

Dziwi mnie postawa osób o poglądach lewicowych (zwłaszcza utożsamiających się z tzw. lewicą społeczną) z entuzjazmem przyjmujących pomysł opodatkowania reklam na „cele społeczne”. Reklamy są bowiem mechanizmem, który umożliwia przeciętnemu, a nawet dość biednemu człowiekowi korzystać za darmo – w rzeczywistości na koszt bogatych, którzy za te reklamy płacą! – z takich usług jak Facebook, Google, Youtube, internetowe portale informacyjne, audycje radiowe czy programy telewizyjne. Bogaci biją się z innymi bogatymi o dostęp do klienta – zwykłego człowieka – finansując przez to średnio zamożnym i biednym dostęp do informacji i rozrywki. Przy czym ci ostatni nie mają obowiązku nic od nich kupować, a nawet oglądać reklam. Mogą sobie na czas reklamy wyciszyć telewizor i pójść zrobić herbatę, a w internetowej przeglądarce zainstalować oprogramowanie blokujące reklamy (choć to nie jest zgodne z intencjami właścicieli witryn internetowych finansowanych z tych reklam), lub po prostu ukryć niepodobającą się reklamę (Twitter, Facebook), pominąć po paru sekundach (Youtube) albo w nią nie kliknąć (Google).
Biedni mają darmowe usługi na koszt bogatych bez żadnego zobowiązania na rzecz tych bogatych – czy to nie jest celem lewicy?
A jednak wielu lewicowców popiera opodatkowanie mechanizmu, który to umożliwia.
Jaki może być efekt takiego opodatkowania? Odwołam się tu do uzasadnienia projektu, jaki politycy Lewicy złożyli kilka miesięcy temu w Sejmie. Dotyczy on między innymi opodatkowania reklam profilowanych w Internecie. Według tego, co tam napisano, przeprowadzono symulację elastyczności popytu i wyszło, że ok. 30% proponowanego podatku zostałoby przerzuconych na sprzedawców i reklamodawców. Czyli można przypuszczać, że opodatkowanie reklamy we wszystkich mediach spowodowałoby tym bardziej wzrost jej ceny.
A skoro tak, to wzrósłby koszt sprzedaży reklamowanych towarów i usług. Część produktów mogłaby podrożeć, część – zwłaszcza małych – producentów i usługodawców mogłaby mieć większy problem z konkurowaniem z większymi oraz dotarciem ze swoimi produktami do klientów. Klienci mieliby mniejszy wybór lub płaciliby więcej. Może tylko trochę, ale jednak.
A co w zamian? Jakiś miliard złotych, który mógłby zostać przeznaczony na „cele społeczne”. Na przykład na stworzenie pozarządowego kanału telewizyjnego, jak to sobie wyobraża Piotr Ikonowicz. Tylko że o tych celach póki co nie decyduje Piotr Ikonowicz ani inny działacz „lewicy społecznej”, a obecnie rządzący politycy. Kto zagwarantuje, że nie pójdzie to na np. dofinansowanie działalności znajomych o podobnych sympatiach politycznych? Przykład Funduszu Sprawiedliwości, który niby ma finansować pomoc dla ofiar przestępstw i byłych więźniów, a tak naprawdę finansuje różne organizacje związane z politykami PiS, antyaborcyjne, walczące z pornografią czy też służy do uznaniowego wspierania różnych instytucji w okręgach, gdzie kandydują partyjni koledzy pana ministra, nie nastraja optymistycznie.
Ale nawet, gdyby ten miliard miałby być faktycznie wydany na „cele społeczne”, można uzyskać go w inny sposób. Na miejscu „lewicy społecznej” postulowałbym sfinansowanie tych celów z pieniędzy, które obecnie przeznaczane są na TVP i inne media tzw. publiczne. Zamiast ponad dwóch i pół miliarda złotych rocznie z obligacji skarbowych i abonamentu za posiadanie odbiornika można by je też finansować z reklam, tak jak telewizje i radia prywatne. Niech płacą na nie bogaci, zamiast biednych windykowanych za niepłacenie abonamentu i całego społeczeństwa w podatkach.

Protest mediów z moralnością Kalego w tle

10 lutego, 2021

Prasa i inne media prywatne protestują przeciwko projektom wprowadzenia „składki” (faktycznie podatku) od reklam, z której dochody miałyby iść częściowo na Narodowy Fundusz Zdrowia, a częściowo na specjalny fundusz zajmujący się finansowaniem kultury oraz na ochronę zabytków.
I słusznie, bo w sytuacji, gdy pieniądze na te wszystkie cele, i to większe, można by uzyskać po prostu nie dofinansowując TVP i innych mediów państwowych co roku sumą prawie 2 miliardów złotych, wygląda to na celowe finansowe osłabianie środków przekazu niezależnych od państwa – być może w celu ich likwidacji lub przejęcia przez podmioty związane z rządem.
Swój sprzeciw wyraziła m. in. Izba Wydawców Prasy.
Chciałbym jednak przypomnieć, że Izba Wydawców Prasy i związane z nią media konsekwentnie popierały i popierają wprowadzenie przymusowych opłat za wykorzystywanie fragmentów treści z prasy internetowej przez biznes taki jak wyszukiwarki czy agregatory treści, co nakazuje art. 15 dyrektywy o prawie autorskim i prawach pokrewnych na jednolitym rynku cyfrowym (znanej w Polsce jako „ACTA2”). Na stronie IWP można znaleźć wielokrotnie wyrażane poparcie dla tej dyrektywy, apele o jej jak najszybsze wdrożenie w Polsce, poparcie dla podobnych przepisów wprowadzanych przez inne państwa oraz potępianie prób np. Google uchylania się od płacenia.
Czyli, jak rozumiem, jeśli państwo zabiera wydawcom prasy część przychodu z reklamy na jakieś tam swoje cele, to źle. Ale jak to samo państwo zmusza biznes cyfrowy do oddawania części przychodu uzyskiwanego faktycznie z reklam tym wydawcom prasy, to dobrze.
Ba, nawet w oświadczeniu zarządu IWP w związku z projektem ustawy o składce z tytułu reklamy oraz w liście otwartym właścicieli mediów jest utyskiwanie, że projekt ten faworyzuje „mega-platformy” czy też „globalnych cyfrowych gigantów”, którzy będą płacić mniej.
Pamiętam czasy, gdy wszystkie legalne środki masowego przekazu w Polsce należały do rządu lub rządzącej partii i przekazywały w zasadzie to samo. Wolę więc, by źródeł informacji było więcej niż mniej. Jestem za swobodą rozpowszechniania informacji. W tym reklamowych. I przeciwko obciążaniu reklamy dodatkowym opłatami – zarówno tej prasowej, radiowej i telewizyjnej, jak i tej internetowej. Nawet bardziej internetowej niż prasowej, bo reklama internetowa daje mi to, że mogę korzystać z wielu podstawowych usług, takich jak wyszukiwarki czy portale społecznościowe, za darmo. A ponadto ta reklama faktycznie dostarcza mi wartościowych informacji – z uwagi na niezbyt duży jej koszt w Google czy na Facebooku reklamują się często małe firmy, o których w innym przypadku bym nie słyszał. Na przykład sklepy z żywnością prosto od rolnika czy ekologiczną. Albo małe knajpy sprzedające na wynos.
Dlatego nie podoba mi się „moralność Kalego” prezentowana przez protestujących, a przynajmniej ich część.

Ustawa o cenzurze treści w internetowych serwisach społecznościowych

31 stycznia, 2021

Projekt ustawy o „ochronie wolności słowa w internetowych serwisach społecznościowych”, lansowany ostatnio przez polityków związanych z Ministerstwem Sprawiedliwości i Solidarną Polską, ujrzał światło dzienne. Nieoficjalnie, z komentarzem prawników z organizacji pozarządowych, bo na stronach Rządowego Centrum Legislacji nadal go nie ma. I co się okazuje?
Po pierwsze, projekt zawiera przepis umożliwiający prokuratorowi nakazanie usługodawcy (czyli dostawcy usług internetowych serwisów społecznościowych, z których korzysta co najmniej milion zarejestrowanych użytkowników – na przykład Facebooka, Twittera czy Youtube) uniemożliwienia dostępu do „treści o charakterze przestępnym” (treści, które pochwalają lub nawołują do popełnienia czynów zabronionych, określonych w artykułach: 117–119, 127–130, 133, 134–135, 137, 140, 148–150, 189–189a, 190a, 194–204, 222–224a, 249–251, 255–258, 343 kodeksu karnego, lub realizują znamiona czynu zabronionego) m. in. w przypadku, gdy „dalszy dostęp do tej publikacji stwarza niebezpieczeństwo wyrządzenia znacznej szkody lub spowodowania trudnych do odwrócenia skutków” (a także, gdy zawierają publikację z treściami pornograficznymi z udziałem małoletniego lub treściami, które pochwalają lub nawołują do popełnienia czynów o charakterze terrorystycznym).
Czyli można wyobrazić sobie sytuację, w której w obecnej sytuacji ludzie zwołują się na Facebooku do protestów (np. #StrajkKobiet) lub obywatelskiego nieposłuszeństwa (np. #otwieraMY), twierdząc, że wcale nie naruszają tym prawa, bo to przepisy zakazujące gromadzenia się czy świadczenia usług w stanie epidemii są bezprawne, i mając nawet na podparcie tych twierdzeń orzeczenia sądów. Ale prokurator uznaje, że jest to publiczne nawoływanie do popełnienia przestępstwa (czyn z art. 255 kk) i wydaje nakaz uniemożliwienia dostępu do tych treści – utrudniającym tym samym organizację protestów.
Można sobie wyobrazić też sytuację, w której ktoś donosi do prokuratury, że np. jakieś treści na Facebooku obrażają jego uczucia religijne, a prokurator subiektywnie uznaje, że może to „wyrządzić znaczną szkodę” i wydaje nakaz uniemożliwienia dostępu do tych treści.
Inaczej mówiąc, projekt wprowadza dodatkowe mechanizmy cenzurowania treści w serwisach społecznościowych przez prokuratora. Istnieje wprawdzie możliwość złożenia zażalenia do sądu, ale nie każdy wie, jak to zrobić, nie każdy zdąży to zrobić w terminie, a i nie zawsze sędzia takie zażalenie rzetelnie rozpatrzy, to wszak nie pełne postępowanie na rozprawie.
Po drugie, projekt wcale nie zakazuje banowania treści niełamiących polskiego prawa, jak to szumnie zapowiadano nawet na oficjalnych stronach rządowych i na twitterowym koncie Zbigniewa Ziobry. Stwarza jedynie specjalną drogę odwołania się od bana (skarga do „Rady Wolności Słowa”, organu powoływanego przez Sejm) i uchylenia go w przypadku, gdy „treść lub profil użytkownika, do których ograniczono dostęp, nie stanowią treści o charakterze bezprawnym”. Ale „treści o charakterze bezprawnym” zgodnie z definicją zawartą w projekcie to także „dezinformacja” lub treści, które „naruszają dobre obyczaje”. Tak więc serwisy społecznościowe nadal będą mogły banować treści naruszające wg nich dobre obyczaje lub stanowiące „fake newsy” – o ile urzędnicy będą mieli na ich temat podobną opinię. W praktyce może oznaczać to, że bany za określenie katolika słowem zaczynającym się na „k” i kończącym na „l” będą przez Radę powołaną przez obecny Sejm akceptowane, za to bany za określenie homoseksualisty słowem zaczynającym się na „p” i kończącym na „ł” – uchylane. A jak się w Polsce zmieni władza, to odwrotnie.
Po trzecie, projekt wprowadza ogólny obowiązek przechowywania danych osobowych i eksploatacyjnych wszystkich usługobiorców przez usługodawców świadczących usługi drogą elektroniczną na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej – w tym zagranicznych. Jest to obowiązek podobny do ogólnego obowiązku przechowywania danych telekomunikacyjnych, który w 2016 r. został uznany za niezgodny z prawem UE przez Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej.
Po czwarte, projekt prowadzi do nieprzewidzianych konsekwencji. Regulacje w nim zawarte obejmą np. kanadyjski serwis Fetlife dla osób o nietypowych upodobaniach seksualnych i fetyszach (ma kilka milionów zarejestrowanych użytkowników i spełnia definicję „internetowego serwisu społecznościowego”). Serwis ten ma w regulaminie zakaz publikowania treści niezwiązanych z jego tematyką. Pomijając już to, że będzie musiał spełnić obowiązki takie jak ustanowienie przedstawiciela w Polsce oraz ustanowienie w języku polskim „skutecznego i zrozumiałego wewnętrznego postępowania kontrolnego w sprawach, których przedmiotem są reklamacje użytkowników”, to jeśli ktoś wpadnie na szerzenie na nim np. propagandy potępiającej perwersje seksualne i zostanie za to zbanowany, będzie mógł się poskarżyć do Rady Wolności Słowa, a ta powinna takiego bana uchylić – wszak nie są to treści bezprawne w rozumieniu projektu.
Oczywiście, pozostaje pytanie, na ile usługodawcy z siedzibami poza Polską zdecydują się podporządkować tym przepisom. Projekt przewiduje za ich nieprzestrzeganie administracyjne kary pieniężne do nawet 50 milionów złotych. Egzekwowanie ich poza granicami Rzeczypospolitej Polskiej w braku odpowiednich umów międzynarodowych może być jednak problematyczne.
W każdym razie, do projektu bardziej pasuje nazwa „ustawa o cenzurze treści w internetowych serwisach społecznościowych”.

Kolejne zagrożenie cenzurą Internetu – c.d.

29 stycznia, 2021

We wrześniu ubiegłego roku ostrzegałem przed projektem ustawy o zmianie ustawy o krajowym systemie cyberbezpieczeństwa oraz ustawy – Prawo zamówień publicznych, dającym możliwość cenzury Internetu przez państwowych urzędników – wydawania „poleceń zabezpieczających” z np. nakazem wprowadzenia „reguły ruchu sieciowego zakazującego połączeń z określonymi adresami IP lub nazwami URL”. W ówczesnej wersji projektu polecenia takie miał móc wydawać w przypadku wystąpienia „incydentu krytycznego” (klasyfikowanego przez jeden z trzech Zespołów Reagowania na Incydenty Bezpieczeństwa Komputerowego: przy MON, przy ABW lub przy NASK, patrz art. 2 pkt 6) obowiązującej ustawy o krajowym systemie cyberbezpieczeństwa) Pełnomocnik Rządu ds. Cyberbezpieczeństwa – przedsiębiorcom o szczególnym znaczeniu gospodarczo-obronnym (m. in. przedsiębiorcom telekomunikacyjnym takim jak Orange Polska, T-Mobile Polska, Netia, Polkomtel, Telefonia Dialog, EmiTel, Exatel, Multimedia Polska, TTcomm, TK Telekom) lub podmiotom, o których mowa w art. 4 pkt 1-16 ustawy o krajowym systemie cyberbezpieczeństwa (m. in. dostawcom usług cyfrowych).
W obecnej wersji to nieco zmodyfikowano, i takie polecenie zgodnie z projektowanym art. 67b ma móc wydawać „minister właściwy do spraw informatyzacji”, którym jest obecnie sam premier. Za to ma móc je wydawać również dowolnym innym przedsiębiorcom telekomunikacyjnym. Z natychmiastową wykonalnością. Czyli można sobie wyobrazić sytuację, że zespół przy ABW, MON lub państwowym NASK sklasyfikuje „incydent krytyczny” i Mateusz Morawiecki (albo jego następca) wyda wszystkim dostawcom Internetu w Polsce polecenie zablokowania np. strony opozycyjnej organizacji nawołującej do masowych protestów przeciwko rządowi (wszak łatwo to podciągnąć pod incydent skutkujący „znaczną szkodą dla porządku publicznego”, czyli właśnie „incydent krytyczny”). Albo Twittera, Facebooka czy komunikatorów, za pośrednictwem których zwołują się przeciwnicy rządu.
13 stycznia premier Morawiecki na Twitterze napisał, że „nie ma i nie może być zgody na cenzurę”. Czy w świetle przygotowywanych regulacji można mu wierzyć?

Nie udawajcie, że jesteście przeciwko cenzurze

28 stycznia, 2021

Eurodeputowany Patryk Jaki, promujący 14 stycznia na Twitterze projekt swoich partyjnych kolegów z rządu słowami: „Jutro MS przedstawi jedną z najważniejszych ustaw w ostatnim czasie. Projekt zapobiegający cenzurze w Internecie. #UstawaWolnościowa sprawi, że znów Polska podniesie sztandar WOLNOŚCI w czasach szalejącej na świecie cenzury”, zaledwie trzy dni wcześniej głosował w komisji LIBE Parlamentu Europejskiego (patrz str. 42) za projektem rozporządzenia #TERREG mającej na celu zapobieżenie „rozpowszechnianiu treści terrorystycznych online”. Zgodnie z tym projektem „właściwy organ” (niekoniecznie sąd) z dowolnego państwa Unii Europejskiej będzie mógł nakazać serwisom internetowym (dostawcom treści lub dostawcom hostingu) działającym na terenie Unii zablokowanie dostępu do treści, które uzna za „terrorystyczne”. Duże serwisy mają mieć na to godzinę.
Czyli „odpowiedni organ” z Polski będzie mógł wysłać Facebookowi (mającemu europejską siedzibę w Irlandii) nakaz zbanowania określonej treści, uznanej za „terrorystyczną”. Owszem, projekt rozporządzenia (przez odwołanie do innych przepisów) definiuje, co taką treścią jest (tak na marginesie, ma być nią między innymi „podżeganie” do działań mogących zaburzyć funkcjonowanie systemów informatycznych, np. ataków na strony rządowe, które w 2012 roku zapoczątkowały w Polsce bunt przeciwko porozumieniu ACTA), ale co zabroni „właściwemu organowi” wydać nakaz zbanowania czegoś innego*? Odmiennie niż propagowania przez Jakiego „ustawa wolnościowa”, będzie miało to za sobą prawo całej Unii Europejskiej wdrożone przez wszystkie państwa członkowskie. Nakaz będzie musiał być wykonany w ciągu godziny, a potem dopiero Facebook (nie autor treści) będzie mógł się odwoływać od niego do sądu, w tym przypadku polskiego. Co więcej, serwisy będą musiały same dbać o to, by treści „terrorystyczne” się w nich nie pojawiały, co może oznaczać faktyczne zmuszenie ich do korzystania z automatycznych filtrów je wykrywających. A w konsekwencji do jeszcze większej ilości niesłusznych banów niż teraz.
Oczywiście Patryk Jaki nie jest wyjątkiem. Za dyrektywą głosowali także inni polscy eurodeputowani: Joachim Brudziński i Jadwiga Wiśniewska z PiS, Magdalena Adamowicz i Andrzej Halicki rekomendowani przez Platformę Obywatelską oraz Łukasz Kohut z Wiosny. Żaden z Polaków nie głosował przeciwko.
Jak widać, wszystkie główne polskie siły polityczne są za cenzurą Internetu – na czele z tymi, którzy najgłośniej krzyczą o walce z tą cenzurą.

*Żeby zrozumieć, jak to może być groźne:
1) projekt rozporządzenia (najświeższa wersja jest tu) definiuje „treść terrorystyczną” jako m. in. „podżeganie” do popełnienia jednego z przestępstw wymienionych w punktach od (a) do (i) artykułu 3(1) dyrektywy 2017/541.
2) punkt (b) artykułu 3(1) dyrektywy 2017/541 mówi o „atakach na integralność fizyczną osoby” (wg punktu 3(2) owej dyrektywy ataki te mają być popełniane w celu m. in. „bezprawnego zmuszenia rządu do podjęcia lub zaniechania jakiegoś działania”).
Teraz wyobraźmy sobie, że w Polsce są manifestacje przeciwko rządowi, podczas których zdarzył się pojedynczy przypadek pobicia kogoś albo atak na policjanta. I już można podciągnąć nawoływanie do brania udziału w tych manifestacjach (zwłaszcza np. do marszu pod dom Kaczyńskiego) jako „podżeganie do ataków na integralność fizyczną osoby w celu bezprawnego zmuszenia rządu do podjęcia lub zaniechania jakiegoś działania”. Takie uzasadnienie „właściwy organ” wpisze w „removal order” i wyśle Facebookowi. A ten będzie musiał go wykonać w ciągu godziny, a potem dopiero ewentualnie (jeśli będzie chciał) odwołać się do polskiego sądu.

Kto dał narzędzie do ścigania bluźnierców?

23 stycznia, 2021

Poseł Koalicji Obywatelskiej Krzysztof Mieszkowski ponownie wystąpił z postulatem usunięcia z Kodeksu Karnego art. 196, przewidującego karę za obrażanie uczuć religijnych, czyli praktycznie za coś, co kiedyś nazywano (a i dziś w wielu krajach się nazywa) bluźnierstwem. W oparciu o ten artykuł od 2008 do 2018 roku policja stwierdziła 562 przestępstwa i wszczęła postępowania w 499 sprawach. Ale w tych samych latach prawomocnie skazano z niego tylko 81 osób (dane z Informatora Statystycznego Wymiaru Sprawiedliwości). Oznacza to, że ogromna większość ludzi, przeciwko którym wszczyna się lub kieruje do sądu postępowanie z tego artykułu, jest niewinna tego przestępstwa, a mimo to nękana przez policję i prokuraturę.
Czyli jest to przede wszystkim narzędzie, dzięki któremu religijni „wrażliwcy” mogą ponękać innych ludzi za wypowiedzi lub zachowania, które im się nie podobają, choćby nawet obiektywnie te wypowiedzi lub zachowania nie stanowiły obrazy uczuć religijnych w rozumieniu tego artykułu.
A jeśli stanowią, to czasami zdarza się, że sprawca zostaje skazany na karę pozbawienia wolności bez zawieszenia. Na tych 81 osób skazano tak 5. W tym cztery w latach 2016-2018 – prawie 14% skazanych wtedy „bluźnierców”.
Co świadczy o tym, że za rządów PiS traktuje się takie osoby ostrzej.
Ale przypomnę, komu ten przepis zawdzięczamy. Projekt kodeksu karnego z tym artykułem wniósł do Sejmu w 1995 r. rząd premiera Oleksego, uchwalono go w 1997 r. za premiera Cimoszewicza, a podpisał go prezydent Aleksander Kwaśniewski.
To Sejm z większością postkomunistycznej koalicji SLD-PSL (plus z 74 posłami z Unii Demokratycznej i 41 z Unii Pracy, najbardziej lewicowy Sejm III Rzeczypospolitej, szeroko rozumiana prawica miała tam tylko 38 posłów – 22 z KPN i 16 z BBWR) wprowadził taki przepis. We wcześniej obowiązującym kodeksie karnym go nie było. [Edit: jednak był, jak zwrócił uwagę Bartłomiej Kozłowski; ale nie wprowadziły go rządy prawicowe, tylko został odziedziczony razem z tym kodeksem po komunistach, którzy podobny przepis wprowadzili już dekretem Rady Państwa o ochronie wolności sumienia i wyznania w 1949 r.].
A kolejne Sejmy, w tym te, w których większość miała SLD z Unią Pracy i Platforma Obywatelska przy prezydencie Kwaśniewskim (2001-2005) oraz SLD, PO i Ruch Palikota przy prezydencie Komorowskim (2011-2015), nie usunęły tego przepisu.
Więc można powiedzieć, że w kwestii karania „bluźnierców” tak zwana lewica i tak zwani „liberałowie” w Polsce do tej pory w większości niczym nie różnili się od konserwatywnych katolików. I to oni dali prokuraturze dowodzonej przez Zbigniewa Ziobrę możliwość ścigania za na przykład plakaty Czarnej Madonny z tęczową aureolą.