Nienawistnym filmikom rząd mówi „nie”

7 października, 2020

Nowy projekt zmian w ustawie o radiofonii i telewizji przygotowywany przez rząd przewiduje zakaz umieszczania na „platformach udostępniania wideo” treści wideo stworzonych przez użytkowników lub innych przekazów zawierających m. in. nawoływanie do nienawiści wobec grupy osób ze względu na „przekonania, poglądy polityczne lub wszelkie inne poglądy”. W przypadku, jeśli takie treści się na platformie pojawią, Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji będzie mogła jej właściciela wezwać do ich usunięcia, a jeśli ten się do tego nie zastosuje – nałożyć na niego karę pieniężną w wysokości do dwudziestokrotności przeciętnego miesięcznego wynagrodzenia.
Ponieważ KRRiT jest obsadzona obecnie w większości przez osoby związane z partią rządzącą, można się obawiać, że przepis ten może być wykorzystywany do usuwania z Internetu treści wideo z ostrzejszą krytyką owej partii czy rządu. No bo coś takiego można zawsze uznać za nienawiść wobec grupy osób ze względu na poglądy polityczne. Lub inne poglądy.
Na szczęście przepisy te – w obecnym kształcie – mają nie dotyczyć Youtube czy Facebooka, bo ustawa w tym zakresie ma być stosowana tylko do platform udostępniania wideo ustanowionych na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej. Czyli mających siedzibę w RP lub też tych, które w RP mają oddział, nie mając jednocześnie siedziby lub wcześniej założonego oddziału w innym państwie Unii Europejskiej. A usługi Youtube w Polsce świadczy Google Ireland Limited, zaś Facebooka – Facebook Ireland Limited. Obie z siedzibą w Irlandii.
Ale już np. Wykop, Patrz.pl czy Cda.pl będą podlegały tym regulacjom. Pojawi się ustawowy precedens i furtka do ich rozszerzenia. Albo wykorzystania podobnej formuły w innych przepisach, np. karnych. Przez tę czy inną władzę. Już w 2012 r. posłowie Platformy Obywatelskiej chcieli karania nawoływania do nienawiści z powodu m. in. przekonań czy przynależności społecznej lub politycznej.

Biznesowi w sieci też grozi cenzura

30 września, 2020

Po projekcie zmiany ustawy o krajowym systemie cyberbezpieczeństwa pojawił się kolejny projekt umożliwiający urzędnikom cenzurę Internetu. W ustawie o ochronie konkurencji i konsumentów mają pojawić się przepisy umożliwiające Prezesowi UOKiK wydawanie decyzji nakazujących przedsiębiorcom, wobec których wszczęto postępowanie w sprawie praktyk naruszających zbiorowe interesy konsumentów:
– zamieszczenie ostrzeżenia dla konsumentów wchodzących na „interfejs internetowy”,
– usunięcie treści, ograniczenie dostępu lub wyłączenie „interfejsu internetowego”,
– usunięcie domeny internetowej.
Zgodnie z już obowiązującymi przepisami, decyzji takiej może zostać nadany rygor natychmiastowej wykonalności, przed jej wydaniem stronie nie przysługuje prawo do wypowiedzenia się co do zebranych dowodów i materiałów oraz zgłoszonych żądań, o którym mowa w art. 10 kodeksu postępowania administracyjnego, a za każdy dzień opóźnienia w jej wykonaniu może być nałożona kara pieniężna w wysokości do 10000 euro. A jeśli właściciel czy prezes nie wykonają tej decyzji, nawet nieumyślnie, to mogą zostać osobiście obciążeni karą w wysokości do pięćdziesięciokrotności przeciętnego wynagrodzenia.
Owszem, od decyzji takiej będzie można się standardowo odwołać do sądu ochrony konkurencji i konsumentów. Ale na przekazanie akt sprawy do sądu Prezes UOKiK ma trzy miesiące, a odwołanie nie wstrzymuje wykonania decyzji.
Dodatkowo, jeśli zostanie wydana decyzja o usunięciu domeny internetowej, to „przedsiębiorcy telekomunikacyjni świadczący usługi dostępu do sieci Internet” będą mieli obowiązek uniemożliwić, poprzez odpowiednie wpisy w DNS, dostęp do stron internetowych wykorzystujących jej nazwę oraz przekierować ruch do nich do strony internetowej prowadzonej przez Prezesa UOKiK – rozwiązanie stosowane już w przypadku domen służących do nielegalnego hazardu.
Projekt ten uzasadnia się koniecznością wdrożenia uchwalonego jeszcze w 2017 r. unijnego rozporządzenia nr 2017/2394 w sprawie współpracy między organami krajowymi odpowiedzialnymi za egzekwowanie przepisów prawa w zakresie ochrony konsumentów. Tyle, że to rozporządzenie po pierwsze zezwala, by takie decyzje były wykonywane „poprzez wniesienie powództwa do sądów właściwych o wydanie niezbędnego orzeczenia” (a niekoniecznie przez organ administracyjny), a po drugie pod pojęciem „usunięcie nazwy domenowej” rozumie się w nim usunięcie wpisu przez rejestr domen lub rejestratora (registrar), a nie „usunięcie domeny” przez jej właściciela prowadzącego w niej np. sklep internetowy czy tym bardziej dodanie wpisów przekierowujących ruch do tej domeny przez każdego dostawcę dostępu do Internetu posiadającego serwery DNS. Podobnie nakazanie „wyłączenia interfejsu internetowego” (czyli usunięcia całej strony np. sklepu internetowego) może zostać zgodnie z tym rozporządzeniem wydane jedynie dostawcy usług hostingowych, a nie samemu przedsiębiorcy prowadzącemu sklep.
Danie takich cenzorskich uprawnień organowi administracyjnemu grozi tym, że pojedynczą decyzją urzędnika będzie można zablokować na co najmniej kilka miesięcy każdy internetowy biznes. Bo postępowanie w sprawie praktyk naruszających zbiorowe interesy konsumentów można wszcząć wobec każdego. Wystarczy sam zarzut, że ktoś np. nie udziela konsumentom rzetelnej, prawdziwej i pełnej informacji. Albo stosuje „nieuczciwe praktyki rynkowe”.
Unijne rozporządzenie zezwala, by decydowały o tym sądy i nie przewiduje „rejestru domen niedozwolonych” z nakazywaniem dostawcom Internetu blokowania i przekierowywania ruchu. W 2018 r. rząd już raz pod naciskiem internautów zapowiedział wycofanie się z pomysłu tworzenia takiego rejestru przez Prezesa UOKiK. A prezydent Duda przed ostatnimi wyborami podpisał „Kartę Wolności w Sieci” zawierającą m. in. „sprzeciw wobec filtrowania i monitorowania treści w Internecie”.
Ale jak widać, parcie w kierunku cenzurowania Internetu w rządzie jest ciągłe. Tak było za czasów Donalda Tuska, tak jest i teraz.

Kolejne zagrożenie cenzurą Internetu

21 września, 2020

Rządowy projekt ustawy o zmianie ustawy o krajowym systemie cyberbezpieczeństwa oraz ustawy – Prawo zamówień publicznych przewiduje możliwość wydawania przez Pełnomocnika Rządu ds. Cyberbezpieczeństwa „poleceń zabezpieczających” nakazujących np. wprowadzenie „reguły ruchu sieciowego zakazującego połączeń z określonymi adresami IP lub nazwami URL” lub „zakaz korzystania z określonego sprzętu lub oprogramowania”. Polecenia te będą mogły być wydawane między innymi:
– przedsiębiorcom o szczególnym znaczeniu gospodarczo-obronnym, o których mowa w art. 3 ustawy z dnia z dnia 23 sierpnia 2001 r. o organizowaniu zadań na rzecz obronności państwa realizowanych przez przedsiębiorców, czyli na przykład przedsiębiorcom telekomunikacyjnym takim jak Orange Polska, T-Mobile Polska, Netia, Polkomtel, Telefonia Dialog, EmiTel, Exatel, Multimedia Polska, TTcomm, TK Telekom czy nadawcom takim jak Telewizja Polska i Polskie Radio (pełna lista jest tu, nic nie stoi na przeszkodzie, by wciągnąć na nią również Polsat czy TVN);
– podmiotom, o których mowa w art. 4 pkt 1-16 ustawy o krajowym systemie cyberbezpieczeństwa, czyli na przykład dostawcom usług cyfrowych, przez które rozumie się internetowe platformy handlowe (wszelki handel i usługi z umowami zawieranymi na stronie internetowej, czyli również usługi hostingu), wyszukiwarki internetowe oraz usługi przetwarzania w chmurze;
– krajowym instytucjom płatniczym.
„Polecenia zabezpieczające” będą mogły być wydawane w przypadku wystąpienia „incydentu krytycznego”, czyli incydentu skutkującego „znaczną szkodą dla bezpieczeństwa lub porządku publicznego, interesów międzynarodowych, interesów gospodarczych, działania instytucji publicznych, praw i wolności obywatelskich lub życia i zdrowia ludzi”, klasyfikowanego przez właściwy Zespół Reagowania na Incydenty Bezpieczeństwa Komputerowego (są trzy – jeden prowadzony przez Szefa ABW, jeden przez Ministra Obrony Narodowej i jeden przez państwowy instytut badawczy NASK).
Da to możliwość nakazania zablokowania dostępu do dowolnego serwera, strony internetowej czy usługi, zarówno głównym operatorom telekomunikacyjnym, jak i dostawcom hostingu, operatorom płatności lub samym właścicielom stron czy usług. Decyzją urzędnika, od której nie będzie przysługiwać odwołanie do sądu, bo takiej procedury nie przewidziano. Wystarczy uznanie przez odpowiedni państwowy zespół, że wystąpił „incydent krytyczny”. Bo na przykład zagrożone zostały czyjeś interesy gospodarcze w wyniku ujawnienia jakichś niewygodnych informacji. Za niezastosowanie poleceń zabezpieczających ma grozić kara pieniężna, jeszcze nie wiadomo w jakiej wysokości, bo tu w projekcie wydaje się być luka.
Może intencje są dobre i chodzi tylko o szybkie reagowanie na cyberataki. Ale „dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane”.

PiS, PO i „ubój rytualny”

17 września, 2020

6 czerwca 2002 r. zdecydowana większość (35) posłów PiS, w tym Jarosław Kaczyński, głosowała przeciwko zmianie ustawy o ochronie zwierząt, między innymi usuwającej z niej przepis (ówczesny art. 34 ust. 5) zezwalający na tzw. „ubój rytualny” bez uprzedniego ogłuszenia. 36 posłów PiS (z Jarosławem Kaczyńskim) zagłosowało również przeciwko odrzuceniu uchwały Senatu odrzucającej tę nowelizację.
Ale ustawę zmieniono głosami zdecydowanej większości posłów SLD, PO, Samoobrony, PSL, a także kilku mniejszych partii.
Odtąd nie było przepisu rangi ustawowej zezwalającego na ubój zwierząt zgodny z zasadami judaizmu lub islamu. Ale 9 września 2004 r. zostało wydane rozporządzenie Ministra Rolnictwa i Rozwoju Wsi w sprawie kwalifikacji osób uprawnionych do zawodowego uboju oraz warunków i metod uboju i uśmiercania zwierząt, które w par. 8 ust. 2 zezwalało na ubój „zgodnie z obyczajami religijnymi zarejestrowanych związków wyznaniowych” bez ich uprzedniego ogłuszenia.
Na tej podstawie „ubój rytualny” funkcjonował aż do 2012 r., gdy na wniosek Prokuratora Generalnego Andrzeja Seremeta Trybunał Konstytucyjny uznał to rozporządzenie za niezgodne z ustawą.
W obliczu tego faktu Związek Gmin Wyznaniowych Żydowskich w RP wniósł do Trybunału Konstytucyjnego o zbadanie zgodności z konstytucją samej ustawy o ochronie zwierząt i 10 grudnia 2014 r. Trybunał uznał, że art. 34 ust. 1 tej ustawy w zakresie, w jakim nie zezwala na poddawanie zwierząt ubojowi w rzeźni według szczególnych metod wymaganych przez obrzędy religijne, jest niezgodny z art. 53 ust. 1, 2 i 5 konstytucji w związku z art. 9 Konwencji o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności.
Odtąd ubój zwierząt w rzeźni zgodnie z wymaganiami judaizmu czy islamu jest legalny na warunkach unijnego rozporządzenia nr 1099/2009. Jednak rozporządzenie to zezwala, by państwo członkowskie przyjęło w tym zakresie bardziej restrykcyjne przepisy.
No i teraz posłowie PiS, w tym Jarosław Kaczyński, wnoszą projekt ustawy, która ma między innymi zezwolić na „ubój rytualny” tylko na potrzeby członków polskich związków wyznaniowych, czyli Żydów i muzułmanów mieszkających w Polsce. Czyli pośrednio zabronić jego stosowania w celu produkcji mięsa na eksport. A Platforma Obywatelska nie chce tego elementu nowelizacji poprzeć.
Czyżby jedni i drudzy kierowali się „prawdą etapu”?

Państwo nas zadłuży i nie chodzi o kryzys

8 września, 2020

Miał być budżet państwa bez deficytu, a będzie z rekordowym deficytem ponad 100 miliardów złotych. To pewnie wszyscy już wiedzą. Ale nie wszyscy wiedzą, że tak duży deficyt – finansowany głównie z emisji skarbowych papierów wartościowych i prowadzący do naruszenia konstytucyjnej zasady, że nie wolno zaciągać pożyczek, w następstwie których państwowy dług publiczny przekroczy 60% PKB – nie jest wynikiem jedynie kryzysu związanego z COVID-19 i związanego z tym spadku przychodów podatkowych oraz wydatków na rozmaite „tarcze antykryzysowe”.
Nowelizacja ustawy budżetowej złożona w Sejmie przewiduje wzrost wydatków budżetu państwa o prawie 73 miliardy złotych. Z czego tylko część wydaje się być związana z wydatkami „kryzysowymi”. Owszem, prawie o 13,5 mld zł więcej przeznaczone jest na dotacje do ZUS i KRUS, które po pierwsze mają mniejsze przychody ze składek, a po drugie poniosły koszty antykryzysowych ulg. Owszem, na ochronę zdrowia przeznaczone jest ok. 2 mld i jeszcze drugie 2 mld w ramach rezerw celowych. Ale większość to inne wydatki.
Aż 26 miliardów złotych to nieujęta wcześniej w budżecie dotacja do Funduszu Solidarnościowego – tego, który wypłaca nie tylko niektóre świadczenia dla niepełnosprawnych, ale i będące realizacją przedwyborczych obietnic „trzynaste emerytury”. Teoretycznie fundusz ten miał być finansowany z „daniny solidarnościowej” dla najbogatszych, ale to kropla w morzu jego przychodów i dlatego już wcześniej założono, że dostanie wsparcie z budżetu państwa. Ale zakamuflowane jako pożyczkę. A teraz widocznie uznano, że nie ma szans na spłatę tej pożyczki i można wprost ująć to wsparcie jako wydatek budżetu, a winę za deficyt zrzucić na kryzys.
Ponad 12 miliardów złotych to dodatkowe wydatki na infrastrukturę transportową – drogi i koleje. Po 3,8 mld zostanie przeznaczonych dodatkowo na drogi krajowe oraz Fundusz Dróg Samorządowych, a ponad 5 mld na infrastrukturę kolejową. Dodatkowo przeznaczono 1,85 mld zł w ramach rezerw celowych na „zadania w zakresie transportu lądowego”. Wygląda tak, jakby państwo nagle zaplanowało wielkie inwestycje związane z budową dróg i torów kolejowych. Pytanie jednak, jaki jest sens uruchamiania tak dużych inwestycji infrastrukturalnych w czasie kryzysu i przy braku środków w budżecie? A może one były tak naprawdę planowane już wcześniej, tylko celowo nie ujęto ich w wydatkach na 2020 r., by budżet wydawał się być bez deficytu? A teraz winę za deficyt też można zrzucić na kryzys.
3 miliardy złotych więcej zostanie przeznaczonych na wojsko (tzw. centralne wsparcie), a o ponad 1,5 mld zł więcej na policję (komendy wojewódzkie i powiatowe oraz oddziały terenowe).
O ok. 2 miliardy więcej jest przewidziane w budżetach wojewodów na świadczenie wychowawcze, czyli program „500+”. Czy urodziło się nagle więcej dzieci? Raczej nie. A może wcześniej celowo niedoszacowano te wydatki, by pochwalić się dopiętym budżetem?
Ponad 1,3 miliarda złotych więcej ma trafić na górnictwo. Około 425 milionów jako dotacje i subwencje, reszta to wydatki majątkowe.
Jeszcze ponad 400 dodatkowych milionów na kulturę (głównie wydatki majątkowe, przede wszystkim muzea), 400 milionów na zobowiązania wymagalne Skarbu Państwa, 290 milionów na świadczenia dla byłych deportowanych do ZSRR (zrealizowana obietnica przedwyborcza Andrzeja Dudy, której jednak nie przewidziano wcześniej w budżecie na bieżący rok), około 1,5 miliarda na realizację projektów ze środków UE.
Łatwo teraz zwalić na kryzys, ale nie – większość tych wydatków jest skutkiem działań podjętych lub zaplanowanych jeszcze przed nim. Tylko po prostu nie ujętych wcześniej w budżecie państwa. Gdyby nie one, całkiem możliwe, że zadłużenie publiczne nie przekroczyłoby w tym roku 60%. Wystarczyłoby wydać ok. 50 miliardów mniej.
A tak przekroczy, co zgodnie z ustawą o finansach publicznych powinno prowadzić do przyjęcia na 2021 r. budżetu niepowiększającego już tego zadłużenia. Ale rząd nie przejmuje się ustawą ani Konstytucją i już przyjął projekt budżetu z jeszcze większym deficytem. Bo w końcu trzeba będzie ponosić koszty działań antykryzysowych.
A kto za to zapłaci? Oczywiście my wszyscy. W wyższych podatkach lub w wyższych cenach będących wynikiem inflacji. Bo to, że tak gwałtownie rosnące zadłużenie zostanie spłacone niezauważalnie w efekcie wzrostu gospodarczego w kolejnych latach, należy raczej włożyć między bajki. Na razie jest recesja. A gdyby wzrost gospodarczy i związany z nim relatywny spadek długu publicznego już od 2021 r. był taki jak do 2019 r., to i tak powrót do poziomu zadłużenia względem PKB z początku bieżącego roku zajmie około dziesięciu lat.

Rządowi najemnicy i niepaństwowa obrona

15 sierpnia, 2020

Federacja Młodych Socjaldemokratów opublikowała na Facebooku wpis, w którym usiłuje przekonać, że zastąpienie państwowych armii prywatnymi organizacjami militarnymi, co postulują libertarianie, to zły pomysł. Jako argument autorzy wpisu podają przykłady prywatnych oddziałów najemnych zatrudnianych przez rządy, którzy albo zdradzali swoich mocodawców dla pieniędzy (najemnicy krzyżaccy podczas wojny trzynastoletniej), albo dokonywały zbrodni na ludności cywilnej i łupiły dobra kultury (najemnicy zatrudniani przez rząd USA podczas wojny w Iraku), albo walczyły w imię interesów korporacji (najemnicy walczący po stronie separatystycznego rządu Katangi).
Jednak krytyka ta nie jest dobrze wycelowana. Po pierwsze państwowe armie od dawien dawna również dokonywały zbrodni na ludności cywilnej i łupiły dobra kultury – i to w znacznie większym stopniu. Robią to zresztą nadal. Podobnie normą są wojny prowadzone przy użyciu takich armii w obronie tych czy innych interesów gospodarczych. Po drugie, przykład najemników na żołdzie krzyżackim, którzy zostali przekupieni przez króla Kazimierza nie jest zbyt trafny, bo najemnicy ci zdecydowali się wydać królowi za pieniądze część obsadzonych przez siebie twierdz (a wcześniej wziąć je w zastaw) po tym, jak Krzyżacy przestali płacić im żołd, czyli złamali warunki umowy.
Ale najistotniejsze jest to, że wynajmowanie przez rządy prywatnych organizacji militarnych działających dla zysku nie jest wcale tym, co postulują libertarianie.
Libertarianie postulują, by obrona (działania agresywne są sprzeczne z libertarianizmem) była zorganizowana i finansowana w sposób dobrowolny. Z jednej strony wyklucza to finansowanie jej przez tradycyjne, utrzymywane z przymusowych podatków państwo (czy to w formie bezpośredniego zatrudniania oficerów i żołnierzy oraz kupowania broni, czy to w formie wynajmowania gotowych oddziałów zbrojnych), z drugiej nie wyklucza wcale tego, by organizacje zajmujące się tą obroną nie kierowały się zyskiem i były np. ochotniczymi stowarzyszeniami.
Przykłady takich, w pewnym sensie „libertariańskich” lub przynajmniej zbliżonych sił zbrojnych można znaleźć w historii i to nawet tej polskiej.
W Polsce czysto prywatne, choć nie najemnicze, siły zbrojne zostały użyte właśnie podczas wojny trzynastoletniej. W nocy z 14 na 15 sierpnia 1457 roku (dziś przypada kolejna rocznica i dlatego libertarianie nie powinni chcieć zmieniać daty święta wojska polskiego ) trzy uzbrojone prywatne statki handlowe (nawet nie oficjalni kaprowie) z Gdańska, płynące z ładunkiem towarów, natknęły się niedaleko Bornholmu na konwój szesnastu statków duńskich i inflanckich (Dania była sojusznikiem Zakonu Krzyżackiego w wojnie i blokowała gdańską żeglugę na Bałtyku). Doszło do starcia, w którym gdańszczanie zatopili jeden okręt konwoju, zabili około trzystu ludzi wroga (tracąc tylko dwunastu) i wzięli do niewoli czterdziestu jeńców, w tym pięciu urzędników krzyżackich.
Ogólnie w dawnej Rzeczypospolitej państwo nie miało monopolu na armię. Przykładem alternatywnych dla państwa dobrowolnych organizacji o charakterze zbrojnym (choć tymczasowych) były konfederacje szlacheckie. Konfederacje były zwykle tworzone pod hasłem obrony swobód (choć bywało to różnie rozumiane), zdarzało się im walczyć z wrogiem zewnętrznym (np. konfederacja dzikowska, konfederacja barska), zdarzało się również przeciwstawiać armii własnego państwa czy króla. W listopadzie 1700 r. pod Olkienikami skonfederowana szlachta litewska pokonała regularne wojsko dowodzone przez hetmana Sapiehę, kończąc tyranię rodu Sapiehów opartą na skupieniu przez nich we własnych rękach najważniejszych urzędów państwowych. W 1715 roku po szeregu bitew i negocjacji konfederatom tarnogrodzkim udało się (choć z pomocą części regularnej armii) doprowadzić do wycofania z Rzeczypospolitej wojsk saskich Augusta II, na utrzymanie których ściągane były bezprawne podatki.
Należy wspomnieć, że własne siły zbrojne, niepodlegające państwu i niefinansowane z podatków, posiadali także magnaci – choć w tym przypadku niekoniecznie były używane jedynie w obronie, a pod względem łupienia ludności cywilnej w przypadku ich nieopłacania czy słabego opłacania nie różniły się od wojsk państwowych (które z kolei z punktu widzenia cywilów niespecjalnie różniły się od żołnierzy nieprzyjaciela).
Inny przykład w pewnym stopniu zahaczający o tereny obecnej Polski to pruski Korpus Lützowa. W 1813 r. około 3500 ochotników z całych Niemiec przystąpiło do utworzonego w ewangelickim kościele w Rogau na Dolnym Śląsku (obecnie Rogów Sobócki) oddziału wojskowego, który wziął udział w walkach z armią Napoleona. Oddział walczył w strukturach pruskiej armii, ale nie był finansowany przez państwo pruskie, któremu brakowało pieniędzy – ochotnicy wyposażali się na własną rękę. Ciekawostką jest to, że od barw tego korpusu pochodzą obecne kolory flagi Niemiec.
Jedną z najdłużej funkcjonujących i najbardziej skutecznych dobrowolnych organizacji militarnych o charakterze obronnym była utworzona w 1920 r. przez żydowskich osadników w Palestynie, w obliczu nasilającego się konfliktu z Arabami, Hagana (Obrona). Ciekawostką dla Młodych Socjaldemokratów może być to, że utworzono ją w kibucu i to podczas konwencji wyborczej lewicowej partii syjonistycznej Achdut ha-Awoda (Jedność Pracy), a niedługo potem podporządkowano ją związkowi zawodowemu Histadrut. Hagana składała się początkowo z ochotników broniących swoich osiedli, a następnie, po uzyskaniu finansowania przez Agencję Żydowską (nadal pochodzącego ze środków prywatnych i dobrowolnego) przyjęła formę zorganizowanych oddziałów przypominających oddziały wojskowe. Skutecznie opierała się Arabom podczas powstania w latach 1936-39, a nawet podejmowała działania zbrojne przeciwko Brytyjczykom. Członkowie Hagany byli szkoleni m. in. w Polsce – przed wojną przez polskich instruktorów wojskowych, a w 1947-1948 r. w Bolkowie na Dolnym Śląsku już przez własnych. Dopiero po wybuchu wojny domowej w Palestynie w grudniu 1947 roku Hagana została przekształcona w organizację opartą na poborze, a w maju 1948 r. w Siły Obronne nowo powstałego państwa Izrael (Cwa Hagana LeIsrael).

Konwencja stambulska – mało ważny kawałek tekstu

25 lipca, 2020

Nie rozumiem tego całego zamieszania związanego z „konwencją stambulską”, czyli konwencją o zapobieganiu i zwalczaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej. Bo tak naprawdę to, czy pozostanie ona ratyfikowana przez Polskę, czy też państwo polskie – zgodnie z tym, o czym informowała minister Marlena Maląg – ją wypowie, nie ma w praktyce żadnego znaczenia. Konwencja ta ani nie zawiera przepisów stosujących się bezpośrednio, na które ktoś mógłby się powołać w polskim sądzie – jest tu podobna do dyrektywy unijnej, a nie unijnego rozporządzenia – ani też nie przewiduje sankcji dla państw-stron za jej nieprzestrzeganie.
Oznacza to, że jeżeli państwo polskie nie będzie chciało się stosować do jej postanowień, to i tak może to robić nawet bez jej wypowiadania – i jedyne, co będą mogły zrobić inne państwa, to to wytknąć. Ale w przypadku wypowiedzenia konwencji też to może być Polsce wytykane, tylko w mniej formalnym trybie.
Z drugiej strony, jeżeli państwo polskie chce prowadzić politykę zgodną z postanowieniami tej konwencji, to może robić to nawet w przypadku, gdy ją wypowie. I póki co, faktycznie to robi, jeżeli chodzi o zwalczanie przemocy domowej i wobec kobiet, bo wszak jest ona przestępstwem, i była nim, zanim Polska tę konwencję ratyfikowała. Polska nie jest też państwem, które w swoim prawie łagodniej traktuje sprawców przemocy domowej z pobudek religijnych czy „honorowych” czy wręcz zezwala na zabicie kobiety, która popełniła cudzołóstwo (jak Haiti czy Jordania) – i przed ratyfikacją konwencji też tak nie było. Ba, niektóre przepisy polskiego prawa – np. te ostatnio przyjęte, pozwalające czasowo wyrzucić domniemanego sprawcę przemocy domowej z jego domu decyzją policjanta podjętą nawet na podstawie donosu lub plotek – wykraczają poza to, do czego „konwencja stambulska” zobowiązuje państwa-strony.
Tak więc nie jest prawdą zarówno to, że wypowiedzenie konwencji będzie oznaczało „legalizację przemocy domowej” (jak można przeczytać na grafikach opozycji wzywającej do protestów), jak i to, że jej niewypowiedzenie zmusi Polskę do wprowadzenia „ideologii gender” (jak twierdzi np. wiceminister Romanowski).
Nie są też prawdą zarzuty, jakie wobec „konwencji stambulskiej” wysuwane są przez osoby ze środowisk nazwijmy to konserwatywno-wolnościowych: że narusza ona zasadę domniemania niewinności oraz że narzuca tzw. „pozytywną dyskryminację”. Co do tej ostatniej, to art. 4 ust. 4 konwencji stanowi, iż „specjalne środki, niezbędne do zapobiegania przemocy ze względu na płeć i ochrony kobiet przed taką przemocą nie są uznawane za dyskryminację w myśl zapisów niniejszej konwencji” – nie jest to jednak równoznaczne z nakazem stosowania takowych. Oznacza to jedynie, że ten szczególny przypadek „pozytywnej dyskryminacji” jest przez „konwencję stambulską” dopuszczany – a to, czy takie środki będą stosowane, zależy od państw-stron. W przypadku Polski litera Konstytucji na coś takiego nie zezwala, ale należy tu wspomnieć, że „pozytywna dyskryminacja” ze względu na płeć istnieje mimo to w polskim prawie od dawna – w formie niższego wieku emerytalnego kobiet. Zostało to w 2010 r. potwierdzone wyrokiem Trybunału Konstytucyjnego, który orzekł, iż „zróżnicowanie powszechnego wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn (…) stanowi uprzywilejowanie wyrównawcze usprawiedliwione w świetle norm konstytucyjnych i wcześniejszego orzecznictwa Trybunału” – a dziś pośrednio wspierane jest przez PiS, które sprzeciwia się podwyższaniu wieku emerytalnego. Tak więc stosowanie w Polsce „pozytywnej dyskryminacji” jest i będzie zupełnie niezależne od tego, czy „konwencja stambulska” pozostanie ratyfikowana.
Jeśli chodzi o rzekome naruszenie zasady domniemania niewinności, to przeciwnicy konwencji przywołują tu jej art. 52, który nakazuje „zagwarantowanie, że odpowiednie władze są uprawnione do wydania nakazu, w sytuacjach bezpośredniego zagrożenia, opuszczenia miejsca zamieszkania ofiary lub osoby narażonej przez sprawcę przemocy domowej na odpowiedni okres czasu oraz zakazu nachodzenia ofiary lub osoby zagrożonej w jej miejscu zamieszkania lub kontaktowania się z ofiarą lub osobą zagrożoną przez sprawcę”. Jednak zupełnie w zgodzie z tym artykułem byłoby to, o czym pisałem jakiś czas temu – ustanawianie takiego tymczasowego środka zabezpieczającego przez sąd po uprzednim zatrzymaniu przez policję przy schwytaniu sprawcy przemocy „na gorącym uczynku”. Taka procedura nie naruszałaby zasady domniemania niewinności, podobnie jak nie narusza jej tymczasowe aresztowanie schwytanego w podobnych okolicznościach sprawcy przestępstwa, pod warunkiem, że w przypadku nieuznania winy przez sąd można domagać się zadośćuczynienia za niesłuszne zastosowanie środka zapobiegawczego. (Z wolnościowego punktu widzenia jest to forma rozszerzonej obrony przed oczywistą agresją, a prawo do obrony nie może być uwarunkowane uprzednim stwierdzeniem agresji prawomocnym wyrokiem sądu – każdy ma prawo bronić siebie lub innych na własną odpowiedzialność i dotyczy to tak osób prywatnych, jak i państwa). Tymczasem prawo obowiązujące obecnie w Polsce, uchwalone z inicjatywy rządu, który rozważa wypowiedzenie „konwencji stambulskiej”, pozwala na wyrzucenie z domu domniemanego sprawcy przemocy domowej niekoniecznie schwytanego na gorącym uczynku, a jedynie uznanego za takiego na podstawie np. plotek, i to decyzją nie sądu, a funkcjonariusza policji, co stawia pod znakiem zapytania obiektywność i bezstronność takiej procedury. W tym przypadku zarzut naruszenia zasady domniemania niewinności można już faktycznie podnieść – tyle, że źródłem tego naruszenia są polskie przepisy, zupełnie niezależne od ratyfikacji przez Polskę konwencji o zapobieganiu i zwalczaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej.
Tak więc zarówno pozytywne, jak i negatywne zjawiska wskazywane jako skutki „konwencji stambulskiej” są w rzeczywistości od niej zupełnie niezależne. Z tego powodu jest mi obojętne, czy Polska ją wypowie, czy nie. Jest to mało ważny kawałek tekstu. I o ile nie przekonują mnie argumenty jej przeciwników, o tyle nie widzę też sensu angażowania się w jej obronę. Lepiej po prostu domagać się od państwa, pod którego rządami żyjemy tu i teraz – Rzeczypospolitej Polskiej – by z jednej strony nie naruszało wolności ludzi, a z drugiej – dopóki rości sobie monopol na prawo i sprawiedliwość – realnie broniło ich przed przemocą, także tą domową.

Prezydent zapomniał o deportowanych Ślązakach

9 lipca, 2020

Aktywność Andrzeja Dudy na polu inicjatyw ustawodawczych w ostatnich dniach bardzo się wzmogła. Kolejną taką inicjatywą jest projekt ustawy o świadczeniu pieniężnym przysługującym osobom zesłanym lub deportowanym do Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich w latach 1939–1956.
Zgodnie z tym projektem osoby takie miałyby otrzymać dodatkowe świadczenie w wysokości co najmniej 2400 zł, uzależnione od długości pobytu na zesłaniu lub deportacji oraz wcześniej w niewoli, obozach i więzieniach (200 złotych za dzień ww. represji).
Problem jest tylko taki, że miałoby to przysługiwać jedynie osobom, które w chwili zesłania lub deportacji do ZSRR posiadały obywatelstwo polskie.
Oznacza to, że nie dostanie go wielu Ślązaków z terenów, które przed wojną należały do Niemiec – bo ci narodowości polskiej otrzymali prawo obywatelstwa polskiego dopiero na mocy ustawy z dnia 28 kwietnia 1946 r. o obywatelstwie Państwa Polskiego osób narodowości polskiej zamieszkałych na obszarze Ziem Odzyskanych, a furtkę dla pozostałych otworzył jeszcze później art. 3 ustawy z dnia 8 stycznia 1951 r. o obywatelstwie polskim.
A deportacje Ślązaków (również tych narodowości polskiej) do ZSRR miały miejsce w 1945 roku i to jeszcze w trakcie trwania wojny. Były częścią tzw. Tragedii Górnośląskiej. Dotknęły około 40 tysięcy osób (niektórzy podają liczbę nawet 90 tysięcy). Część z deportowanych wróciła na Śląsk lub w inne rejony Polski i otrzymała obywatelstwo polskie. Niektórzy żyją do dzisiaj. Zdarzały się przypadki, że ich potomkowie bezskutecznie występowali do sądów o odszkodowania.
W uzasadnieniu projektu ustawy przedstawionego przez Prezydenta RP o Ślązakach w ogóle się nie wspomina, tak jakby ich deportacje do ZSRR w ogóle nie miały miejsca.
Celowe wykluczenie czy ignorancja?

Wielki Firewall Europejski?

8 lipca, 2020

W maju br. komórka Parlamentu Europejskiego nazywająca się Departamentem Polityk Ekonomicznych, Naukowych i Jakości Życia (Policy Department for Economic, Scientific and Quality of Life Policies) przedstawiła na zlecenie Komisji Rynku Wewnętrznego i Ochrony Konsumentów opracowanie dotyczące rozwoju usług cyfrowych w Unii Europejskiej w perspektywie do 2030 roku. Wśród rekomendowanych działań znalazła się budowa „Europejskiego Internetu” stosującego się do „reguł i standardów Unii Europejskiej – takich jak wartości demokratyczne, ochrona danych, dostępność danych, przejrzystość i przyjazność dla użytkownika”. Ów „Europejski Internet” wymagałby firewalla i „jak Firewall Chiński (…) blokowałby usługi z innych państw, które akceptują lub wspierają działania sprzeczne z prawem”. Jego uruchomienie autorzy opracowania (faktycznie pracownicy niemieckiej spółki Future Candy, na czele z jej prezesem Nickiem Sohnemannem) zaplanowali na lata 2025-2030.
To nie żart – analitycy wynajęci przez Parlament Europejski na serio rekomendują przyjęcie w Unii Europejskiej rozwiązania chińskiego i odgrodzenie się od reszty świata internetowym murem, blokującym dostęp do usług uznanych za „sprzeczne z prawem”. A za sprzeczne z prawem mogą zostać uznane najróżniejsze rzeczy, poczynając od niestosowania filtrów blokujących treści naruszające prawa autorskie, przez „wspieranie terroryzmu”, „mowę nienawiści”, lekceważenie wymogów RODO, hazard, pornografię, oferowanie podróbek, aż do ujawniania informacji z rządowych przecieków, braku możliwości rozszyfrowywania komunikacji przez służby specjalne czy krytyki władzy. To zależy jedynie od polityków, którzy dostaliby skuteczne narzędzie cenzury. A że „wartości demokratyczne”? Pod tym szyldem można wprowadzić wszystko.
Oczywiście do wprowadzenia tego w życie jest długa droga, ale fakt, że coś takiego pojawiło się w dokumencie wytworzonym na zlecenie komisji Parlamentu Europejskiego, niepokoi.

Gra dziećmi o głosy homofobów

6 lipca, 2020

Przedstawiony przez Prezydenta RP Andrzeja Dudę projekt zmiany Konstytucji RP został oficjalnie opublikowany. Zawiera on sformułowanie, że „zakazane jest przysposobienie przez osobę pozostającą we wspólnym pożyciu z osobą tej samej płci”.
Wynikają z tego dwie rzeczy.
Po pierwsze, całkiem możliwa pozostaje interpretacja, zgodnie z którą oznacza to, że w takim przypadku nie tylko nie wolno przysposobić dziecka, ale i zakazane jest trwanie stosunku przysposobienia – i po wejściu w życiu tej zmiany sądy w oparciu o Konstytucję będą rozwiązywały już istniejący stosunek przysposobienia między przysposobionym a przysposabiającym pozostającym we wspólnym pożyciu z osobą tej samej płci. Czyli niektórzy ludzie (tak dzieci, jak i dorośli, wszak stosunek przysposobienia trwa również po uzyskaniu przez przysposobionego pełnoletności) mogą być przymusowo pozbawiane rodziców.
Po drugie, zakaz ten nie dotyczy jednak sprawowania opieki nad dzieckiem. Więc osoba pozostająca we wspólnym pożyciu z osobą tej samej płci nadal będzie mogła zostać prawnym opiekunem dziecka w przypadku, gdy jego rodzice nie żyją, są nieznani lub zostali pozbawieni władzy rodzicielskiej. W praktyce więc dzieci nadal będą mogły być wychowywane przez takie osoby i to nawet mieszkając wspólnie z opiekunem i jego partnerem (czyli „dwiema mamami” albo „dwoma ojcami”). Różnica będzie tylko taka, że jeśli opiekun będzie chciał dać wychowankowi darowiznę lub uczynić go swoim spadkobiercą, to – wedle stanu prawnego na dziś – państwo wyciągnie rękę po podatek. Bo opiekun to nie rodzic, nawet adopcyjny, a projekt ustawy (autorstwa posłów Koalicji Obywatelskiej) zwalniający z podatku takie spadki i darowizny po pierwszym czytaniu w lutym br. ugrzązł w sejmowej komisji.
Inaczej mówiąc, Andrzej Duda zadeklarował, że jest gotów pozbawić niektórych ludzi – w tym dzieci – części majątku przekazywanego im przez bliskie osoby, a nawet samych rodziców. Tylko po to, by dostać głosy homofobów. Oszukując zresztą tych ostatnich, bo nie „uchroni” to dzieci przed wychowywaniem przez pary homo.