Obszarnicy więksi od Billa Gatesa

17 stycznia, 2021

Największym właścicielem ziemi rolnej w USA stał się Bill Gates, gromadząc w swych rękach ponad 96 tysięcy hektarów.
Niektórych, w tym Agrounię, ta informacja zbulwersowała, bo widzą w tym zagrożenie dla polskich rolników i dla produkcji żywności .
Przypomnę więc, że największym właścicielem ziemi rolnej w Polsce (gdzie łączna powierzchnia gruntów rolnych jest prawie dwadzieścia razy mniejsza niż w USA) jest państwo. W Zasobie Własności Rolnej Skarbu Państwa jest obecnie ponad 1,3 miliona hektarów gruntów – kilkanaście razy więcej, niż ma w USA Bill Gates i więcej, niż ma największy prywatny posiadacz ziemski (licząc wszystkie rodzaje ziemi) w USA, John Malone.
Owszem, większa część tej ziemi jest dzierżawiona rolnikom, ale nie zmienia to faktu, że właścicielem jest państwo, które pobiera czynsz dzierżawny (stanowiący średnio ponad 20% przychodów). I które może jednostronnie zdecydować o zmianie umowy na niekorzyść rolnika (wyłączeniu części gruntów z dzierżawy) pod groźbą jej nieprzedłużania w trybie bezprzetargowym. Ponadto ponad 175 tysięcy hektarów jest nadal nierozdysponowanych.
Przypomnę też, że podczas gdy rolnicy muszą płacić za tę ziemię czynsz i nie mają pewności jest posiadania w długim okresie, Kościół katolicki w Polsce dostał, od 1992 r., z Zasobu Własności Rolnej Skarbu Państwa na własność ponad 76 tysięcy hektarów gruntów – za darmo. Nie chodzi tu o nieruchomości przyznawane do 2011 r. jako rekompensata za wywłaszczony przez komunistów majątek decyzją Komisji Majątkowej (ich powierzchnia była podobna), tylko o dodatkową ziemię, przekazywaną kościelnym osobom prawnym na ziemiach poniemieckich.
Tak więc całkiem możliwe, że drugim w kolejności, po państwie, właścicielem ziemi rolnej w Polsce jest Kościół katolicki i że też ma on więcej tej ziemi niż Bill Gates w USA.
Czekam, aż to zbulwersuje obrońców polskiego rolnictwa.

Okrutne korporacje i biedni politycy

12 stycznia, 2021

Lewicowego działacza Jana Śpiewaka oraz sympatyzujący z prawicą fanpage „Nagroda Złotego Goebbelsa” zbulwersowała informacja, że Amazon oraz niektóre inne prywatne firmy nie będą już dawały pieniędzy kongresmenom, którzy głosowali przeciwko zatwierdzeniu wyboru Joe Bidena na nowego prezydenta Stanów Zjednoczonych. (Tak naprawdę część z nich, m. in. Microsoft, Facebook i Alphabet/Google, poszła dalej i wstrzymała fundusze politykom z obu partii). Redaktor prawicowego fanpage napisał, że „Amazon i inne firmy ogłosiły, że będą karać parlamentarzystów za głosowanie nie po myśli korporacji”. A Śpiewak skomentował: „Jeśli to nie przekonuje Was, że cyfrowemu korpo trzeba założyć kaganiec, to nie wiem, co przekona”.
Otóż, nie przekonuje i nie jest to kara. Nie ma przymusu brać pieniędzy od Amazona i innych korporacji, zwłaszcza jeśli jest się członkiem amerykańskiego parlamentu, sowicie wynagradzanym i do biednych raczej nie należącym. Z drugiej strony, otrzymywanie tych pieniędzy nie jest prawem. Politycy biorą te pieniądze dobrowolne i jest normalne, że sponsorzy oczekują w zamian za to zgodnych z ich oczekiwaniami działań lub wyników. Oburzać się za to, że ci ostatni zdecydowali się wstrzymać finansowanie tym parlamentarzystom, którzy nie spełniają ich oczekiwań jest czymś podobnym do oburzania się, że ktoś przestaje korzystać z usług niesolidnego hydraulika czy serwującej niesmaczne jedzenie knajpy. To jest cofnięcie wynagrodzenia, a nie kara. I nie jest tak, że bez tych pieniędzy biedni kongresmeni umrą z głodu, ani nawet tak, że to jedyni możliwi sponsorzy. Przeciwnicy Bidena, wśród których z pewnością jest również wielu milionerów – na przykład niejaki Donald Trump – zawsze mogą sięgnąć do kieszeni i płacić wyłącznie tym, którzy wyboru Bidena nie uznali.
Ktoś może powiedzieć, że problemem jest w ogóle to, że korporacje i inne bogate lobbies jawnie sponsorują polityków. Ale nie należy się łudzić, że w krajach, w których to jest zabronione, czegoś takiego nie ma. Też jest, tyle, że pod stołem.
Tak naprawdę problemem jest samo istnienie ludzi dysponujących polityczną władzą, których grupom interesu, w tym korporacjom, opłaca się finansować. Bo to oznacza możliwość forsowania rozmaitych interesów siłą – za stosunkowo małą cenę. Gdyby nie było Kongresu i prezydenta USA, ci, którzy chcieliby narzucić coś siłą, uzyskać przywileje lub monopol, musieliby zapłacić o wiele więcej – a tak tylko wystarczy im zasponsorować odpowiednią, dość małą, grupę osób w celu odpowiedniego ukierunkowania przemocy finansowanej głównie przymusowo przez podatników. A ci, którzy chcą, by zostawiono ich w spokoju, nie musieliby za ten spokój płacić.
Nie powinno być takich, którzy mogą nałożyć polityczny kaganiec.

Nadchodzi państwo policyjne?

9 stycznia, 2021

Jeśli dostaniecie od policjanta mandat, który uważacie za niesłuszny lub bezprawny, to możecie odmówić przyjęcia go. Wtedy policja kieruje sprawę do sądu, w którym możecie dowodzić swojej racji. Prawda?
Prawda, ale za chwilę może być już inaczej. Bo grupa posłów Zjednoczonej Prawicy wniosła właśnie do Sejmu projekt zmiany kodeksu postępowania w sprawach o wykroczenia, który to zmienia. Według tego projektu już nie będzie można odmówić przyjęcia mandatu. Będzie można jedynie odwołać się od niego do sądu – ale trzeba będzie zrobić to samemu w terminie siedmiu dni i uzasadnić odpowiednio odwołanie, wskazując dowody.
Poza tym odwołanie nie ma wstrzymywać automatycznie wykonalności mandatu. Sąd będzie mógł to zrobić, ale nie będzie musiał tego zrobić. W dodatku na zapłacenie nałożonej tym mandatem grzywny będzie 7 dni – tyle, ile na złożenie odwołania. A sąd przecież nie rozpatruje sprawy natychmiast.
W uzasadnieniu projektu posłowie piszą, że „odmowa przyjęcia mandatu przez sprawcę niejednokrotnie ma charakter impulsywny i nieprzemyślany”, a „w konsekwencji proponowanych regulacji, w szczególności przerzucenia ciężaru procesowego zaskarżenia mandatu na ukaranego, należałoby się spodziewać zmniejszenia wpływu spraw o wykroczenia do sądu. Ponadto proponowane postępowanie odciążyłoby funkcjonariuszy od składania dużej liczby wniosków o ukaranie”.
Czyli wiadomo o co chodzi – o to, by policja miała mniej pracy i o to, by wskutek utrudnienia obwinionym dochodzenia swoich racji przed sądem uprawomocniało się więcej niesłusznych i bezprawnych mandatów. By można było łatwiej egzekwować zakazy i nakazy nakładane rozporządzeniami wydanymi bez podstawy ustawowej albo niezgodnymi z Konstytucją.
Kolejny krok w stronę państwa policyjnego.

Serwisy społecznościowe pod naciskiem polityków

8 stycznia, 2021

Mam wrażenie, że niektórym bardzo nie spodobał się fakt, że prywatni właściciele serwisów społecznościowych ośmielili się dać tymczasowego bana na korzystanie z ich usług (koszty udostępniania których sami ponoszą, nie pobierając za to nawet opłaty od użytkowników) samemu prezydentowi USA. Za to, że swoimi wypowiedziami zainspirował swoich zwolenników do politycznej zadymy, która skończyła się śmiercią pięciorga osób.
Jednym głosem brzmi tu radykalna lewica i radykalna prawica. Redaktor naczelny lewicowego pisma „Nowy Obywatel”, Remigiusz Okraska, przepowiada, że „w końcu jakieś państwo się wkurzy i zrobi porządeczek z takimi portalami na swoim terytorium, wychodząc ze słusznego założenia, że jednostkowa decyzja prywatnego kapitału nie powinna stać ponad demokratycznymi werdyktami”. A polityk partii Konfederacja, Sławomir Mentzen, w podobny sposób prognozuje, że „z politycznego punktu widzenia, FB i TT są zbyt ważne, by pozostawić je poza kontrolą” i „w długim terminie doprowadzi to do uregulowania lub znacjonalizowania najważniejszych mediów społecznościowych”, tak samo, jak „państwa przejęły ponad 100 lat temu linie kolejowe. Były one zbyt ważne z militarnego punktu widzenia”. Bo „prezydent mocarstwa nie może sobie pozwolić na to, żeby anonimowy pracownik FB kasował mu konto, które wykorzystuje do kontaktu z wyborcami”.
No cóż, nie od dziś wiadomo, że rządom i politykom nie podoba się przepływ informacji pozostający poza ich kontrolą. Już obecnie niektóre państwa (choć raczej mało liczące się z „demokratycznymi werdyktami”: Chiny, Iran, Turkmenistan, czasowo Wietnam, Sudan, Turcja, Egipt) „zrobiły porządeczek” z Facebookiem lub Twitterem, nakazując ich blokadę. A w wielu innych obowiązują lub są przygotowywane pewne regulacje dotyczące działalności serwisów społecznościowych (przykładem może być choćby unijna dyrektywa w sprawie praw autorskich na jednolitym rynku cyfrowym, nazywana w Polsce „ACTA2”, czy projekt dyrektywy dotyczącej usuwania przez serwisy internetowe „treści terrorystycznych”, znany pod skrótem TERREG). Jednak powstrzymywanie się od dawania banów Trumpowi, traktowanie polityków na specjalnych zasadach czy nawet całkowita rezygnacja z banów i usuwania wpisów użytkowników w niczym tu nie pomoże. Bo ograniczenia i regulacje pojawiają się od dawna i wcale nie w odpowiedzi na banowanie tych czy innych osób – prędzej w odpowiedzi na jego brak. Tu Sławomir Mentzen ma rację – po prostu serwisy społecznościowe robią się zbyt ważne. Jeżeli politycy poczują się wystarczająco silni, to przejmą kontrolę nad tymi serwisami. Choć pozostaje mieć nadzieję, że akurat w USA jednak tak nie będzie – jakoś gazet, radia czy telewizji, przez lata stanowiących dla polityków główny kanał kontaktu z wyborcami, tam nie znacjonalizowano ani nie poddano regulacjom dyktującym ich właścicielom, kogo mają dopuszczać do wypowiedzi. A inne państwa będą jednak za słabe, by poddać pełnej kontroli amerykańskie korporacje.
A jeżeli nawet niedawanie bana prezydentowi USA czy traktowanie polityków na specjalnych zasadach miałoby ochronić przed zaostrzaniem tych regulacji, to w gruncie rzeczy byłoby to poddanie się regulacjom od razu. Gdybym był właścicielem serwisu społecznościowego i powiedziano by mi: „masz go prowadzić tak, jak my chcemy, bo inaczej ci go zabierzemy”, to niewykluczone, że jednak powiedziałbym państwowym szantażystom, by spadali i poczekałbym na zabranie tego serwisu siłą. Albo bym go zamknął – wzorem bohaterów „Atlas Shrugged” – i przeszedł na emeryturę.
Dodam jeszcze, że myślenie, iż państwowe regulacje czy „demokratyczne werdykty” spowodują, iż wolność wypowiedzi w serwisach społecznościowych będzie większa niż obecnie jest moim zdaniem naiwne. Będą ograniczane treści niepodobające się rządzącym – przykładów państwowej cenzury jest aż za nadto – lub większości. Tyle, że dziś w ostateczności można znaleźć sobie niszę poza Facebookiem czy Twitterem. Gdy regulacje obejmą wszystko – takiej niszy już się nie znajdzie.

Na rynku unijnym zyskujemy, a nie tracimy

28 listopada, 2020

Na fali sporu polskiego rządu z Unią Europejską znowu przypominany jest artykuł prof. Thomasa Piketty’ego sprzed dwóch lat, w którym napisał on, iż w latach 2010-2016 średni roczny przypływ netto funduszy unijnych do Polski wyniósł ok. 2,7% PKB, zaś wypływ zysków i dochodów majątkowych z Polski wyniósł ok. 4,7% PKB. Ma to dowodzić, że na członkostwie w Unii Europejskiej i wynikającym z niego uczestnictwie w europejskim wspólnym rynku Polska traci – wprost zasugerował to m. in. minister Zbigniew Ziobro, twierdząc, że „rocznie bogate kraje UE wyprowadzają z Polski dużo, dużo większe pieniądze, niż te, które uzyskujemy w ramach dopłat unijnych. Dopłaty unijne są mechanizmem rekompensującym”. Tak jakby wspólny rynek polegał na tym, że kapitaliści z „bogatych krajów UE” zwyczajnie kradną zgromadzony przez Polaków majątek, a Unia wypłaca za to polskiemu rządowi na otarcie łez częściową rekompensatę.
Oczywiście nie jest to prawdą, a porównywanie tych dwóch wielkości nie ma zbytniego sensu. Zyski „wyprowadzane” z Polski przez właścicieli przedsiębiorstw z kapitałem zagranicznym zasadniczo nie mają wiele wspólnego z funduszami unijnymi, które otrzymuje Polska. Może jakaś niewielka część tych funduszy trafia do tych przedsiębiorstw w formie dofinansowań, ale tak naprawdę źródłem tych zysków są prywatne inwestycje ich właścicieli, których skumulowana wartość w 2018 r. wyniosła prawie 863 mld zł, z czego aż 797 mld stanowiły inwestycje z państw UE. Na podstawie danych ze strony NBP można wyliczyć, że średnia roczna wartość tych ostatnich w latach 2010-2018 wynosiła ok. 45 mld zł, czyli mniej więcej średnio 2,5% PKB.
Łącznie z funduszami unijnymi bilans transferów okazuje się więc korzystny dla Polski. Rzecz jasna nie oznacza to jednak, że wspólny rynek unijny jest dla Polski korzystny tylko dzięki funduszom z budżetu UE. Byłby korzystny nawet wówczas, gdyby nie było żadnych funduszy. Prywatne inwestycje zagraniczne w Polsce wytworzyły bowiem bogactwo o wiele większe niż te 4,7% PKB rocznie zabierane z powrotem przez inwestorów, a które pozostało w kraju – odzwierciedlając się w wynagrodzeniach, podatkach i innych dochodach publicznych oraz przychodach przedsiębiorstw polskich będących dostawcami i podwykonawcami firm z kapitałem zagranicznym. Jakie? Można spróbować oszacować.
Z danych GUS wynika, że wynik finansowy netto przedsiębiorstw niefinansowych w Polsce w 2018 r. wyniósł 139,2 mld zł, a wraz z przedsiębiorstwami finansowymi było to ok. 150 mld zł. Jaka była suma wszystkich wynagrodzeń netto? Przeciętne wynagrodzenie miesięczne w gospodarce narodowej, pomniejszone o potrącone od ubezpieczonych składki na ubezpieczenia emerytalne, rentowe oraz chorobowe, w 2018 r. wyniosło 4003,88 zł. Oznacza to, że „na rękę” było to ok. 3280 zł. Zatrudnionych na podstawie stosunku pracy było ok. 11,8 mln, a samozatrudnionych ok. 1,2 mln (dane za 2017 r.). Daje to rocznie ok. 511,7 mld zł (przyjmując, że przeciętny zarobek samozatrudnionego netto jest taki jak zatrudnionego na umowie o pracę). Do tego należy dodać jeszcze zarobki osób zatrudnionych na umowach cywilnoprawnych (też ok. 1,2 mln – co przy założeniu średnich zarobków netto takich jak dla zatrudnionych na umowie o pracę daje rocznie ok. 47,2 mld zł) – łącznie daje to sumę ok. 560 mld zł. Czyli ok. 3,7 razy więcej niż zyski netto przedsiębiorstw.
Jeśli chodzi o przychody sektora publicznego z podatków i innych danin publicznych (wypracowywanych wszak w działalności gospodarczej), to wg Mapy Wydatków Państwa w 2018 r. wynosiły one ok. 820 mld zł, czyli ok. 5 i pół raza więcej niż zyski netto przedsiębiorstw.
Oznacza to, że na każdą złotówkę zysku przedsiębiorców przypadało ok. 3 zł 70 gr wynagrodzeń netto oraz ok. 5 zł 40 gr dochodu państwa i samorządów z podatków.
Ale może przedsiębiorstwa zagraniczne transferowały z Polski więcej niż oficjalny zysk? Z danych Piketty’ego wynika, że w omawianym przez niego okresie było to rocznie ok. 100 mld zł, zaś wyniki finansowe netto przedsiębiorstw z kapitałem zagranicznym w 2018 r. wg GUS to tylko 58 mld zł. Załóżmy, że wypływało coś więcej (np. sumy ukryte w kosztach, płacone powiązanym podmiotom zagranicznym) i przyjmijmy współczynnik 0,58. Przy takim założeniu nadal jednak okazuje się, że na każdy „wyprowadzony” z Polski milion złotych przypadało średnio 2,16 mln zł wynagrodzeń netto wypłaconych pracownikom w Polsce oraz 3,13 mln zł podatków, składek i innych danin zapłaconych polskiemu państwu i samorządom (przeznaczanych następnie m. in. na emerytury, edukację, infrastrukturę czy ochronę zdrowia). Plus – trudna już do oszacowania – jakaś suma zapłacona polskim kontrahentom i podwykonawcom. Razem co najmniej 25% PKB.
Tyle Polska i Polacy zyskują (pomijam tu marnotrawienie środków przez państwo oraz moralność opodatkowania) dzięki zagranicznym inwestycjom. Głównie z „bogatych krajów UE”.

Lewica, siła historycznie reakcyjna

15 listopada, 2020

Posłowie Lewicy wykazali troskę o finansowanie polskiej nauki i zaprezentowali projekt ustawy, która wg ich wyliczeń ma spowodować, że w latach 2022-2024 będzie na ten cel do dyspozycji dodatkowo około miliarda złotych rocznie. Skąd te środki mają się brać?
Nie, nie z zalegalizowania obrotu marihuaną, co oprócz znacznie większej sumy z samego podatku VAT (niektóre szacunki mówią o 5 miliardach rocznie) i dodatkowych wpływów z PIT (a może i z akcyzy) spowodowałoby spadek cen marihuany tak medycznej, jak i rekreacyjnej oraz uwolniłoby od kar lub ich groźby dziesiątki tysięcy nikomu nie szkodzących ludzi.
Nie, nie z zaprzestania finansowania pensji katechetów przez państwo, co oprócz oszczędności ok. 1,5 mld zł rocznie spowodowałoby, że osoby niewierzące (stanowiące w dużej mierze elektorat Lewicy) nie musiałby płacić w podatkach na naukę treści sprzecznych z ich światopoglądem i nierzadko sumieniem.
Z dodatkowego opodatkowania dużych biznesów (ponad 750 mln euro rocznego przychodu brutto, w tym co najmniej 4 mln euro z transakcji z użytkownikami na terenie Polski) działających w branży cyfrowej.
Opodatkowane miałoby być świadczenie usług polegających na prowadzeniu kampanii reklamowych z wykorzystaniem reklam profilowanych, na umożliwianiu wyorzystywania „wielostronnego interfejsu cyfrowego” (poza sprzedażą we własnych sklepach internetowych i paroma innymi przypadkami) oraz przekazywaniu zgromadzonych danych o użytkownikach, wygenerowanych w wyniku ich aktywności na interfejsach cyfrowych.
Czyli podatek płaciłyby zapewne takie firmy, jak Alphabet (Google, Youtube), Facebook, Twitter, Amazon, Aliexpress, Uber czy Airbnb, a może i Allegro, które całkiem możliwe, że w latach 2022-2024 przekroczy 750 mln euro przychodów. Pomijam tu kwestię, czy polskie państwo byłoby w stanie wymusić płacenie tego podatku i jakie środki podjęłoby, gdyby nie był on płacony. Według samych autorów projektu, podatek spowodowałby kilkuprocentowy spadek liczby transakcji na rynku reklam profilowanych i platformach obrotu dobrami, a ponad 30% tego podatku (czyli ponad 300 milionów złotych rocznie) zapłaciliby faktycznie sprzedawcy i reklamodawcy – często niewielkie przedsiębiorstwa, których nie stać na tradycyjne masowe kampanie reklamowe lub własny sklep internetowy. Konsumenci zdaniem autorów projektu nie odczuliby zwiększenia obciążeń podatkowych, ale to tylko symulacja oparta na pewnych założeniach – nie wyjaśniono, dlaczego założono takie, a nie inne wskaźniki elastyczności popytu. Nie należy wykluczać, że jest ona błędna i tak naprawdę podatek ten zostanie „przerzucony” na konsumentów oraz sprzedawców i reklamodawców w większym stopniu.
Projekt wiąże się z wprowadzeniem obowiązku składania informacji rocznej o świadczonych na terytorium RP usługach cyfrowych zawierającą m. in. dane o liczbie użytkowników oraz liczbie, rodzaju i wartości zrealizowanych usług. Tu warto się zastanowić, w jaki sposób państwo może zechcieć sprawdzać, czy te dane nie są zaniżane – w przypadku podmiotów znajdujących się poza jurysdykcją polskiego rządu jedynym w miarę skutecznym sposobem jest tu niestety monitorowanie wszystkich połączeń i transakcji internetowych z terenu Polski do objętych obowiązkiem podatkowych podmiotów. Tego wprawdzie w projekcie nie ma, ale istnieje niebezpieczeństwo, że w razie jego wejścia w życie ktoś uzna, że trzeba takie coś wprowadzić w celu zapobieżenia uchylaniu się od podatku.
Jak widać, posłowie Lewicy, na czele z Adrianem Zandbergiem, który jest sprawozdawcą tego projektu, woleli zaproponować coś, co nie tylko może przynieść polskiej nauce mniejsze środki od możliwych alternatyw, ale i w ubocznym efekcie ograniczy – nawet według nich samych – w pewnym stopniu rynek i w jakimś zakresie obciąży niewielkich sprzedawców i reklamodawców. Z ryzykiem obciążenia także konsumentów oraz zagrożenia ich prywatności.
Najwyraźniej nie chodzi o ten miliard rocznie, a o samo dokopanie „gigantom cyfrowym”. Wprawdzie dokopanie słabe, bo sami autorzy projektu przyznają, że „antymonopolowy” efekt tego podatku będzie w skali świata „ograniczony”. Ale, jak można wyczytać w uzasadnieniu, liczą na to, że podobne rozwiązania wprowadzą inne państwa, a może i cała Unia Europejska.
A to byłoby już uderzenie w całą branżę, która wyrosła w ostatnich latach i zarabia ogromne pieniądze na skuteczniejszym niż dotąd kojarzeniu producentów i konsumentów i tym samym skuteczniejszym umożliwieniu wymiany dóbr i usług w skali świata, przy użyciu technologii cyfrowych. Używając pojęć marksistowskich – próba ograniczenia wykorzystywania nowych sił wytwórczych, kształtujących powoli nowe stosunki produkcji. Stosunki produkcji oparte na dużo większej liczbie mikroproducentów i mikrousługodawców, kojarzonych z konsumentami – nierzadko na całym świecie – przez „cyfrowych gigantów”. Właśnie gigantów, bo skuteczność tego kojarzenia opiera się na wielkiej liczbie użytkowników platform i wielkiej liczbie danych o nich. Na wielkiej liczbie użytkowników Google czy Facebooka, na wielkiej liczbie sprzedawców na Aliexpress, Amazonie i Allegro, na wielkiej liczbie ofert na Airbnb – co przekłada się na wielką liczbę konsumentów odwiedzających te platformy.
Adrian Zandberg i Lewica stają faktycznie po stronie dotychczasowych stosunków produkcji, próbując powstrzymać ich zmianę na nowe. Pełnicie historycznie reakcyjną rolę, towarzysze.

Pozbyli się polityków

2 listopada, 2020

W 2011 r. mieszkańcy meksykańskiej gminy Cherán mieli dość nękających ich przestępców i sprzymierzonych z nimi skorumpowanych polityków.
Uzbrojeni tylko w petardy i maczety, zorganizowali bunt.
Inicjatorkami buntu były kobiety, które wzięły jako zakładników ludzi gangu wycinających użytkowany przez mieszkańców las. Według relacji jednego z mieszkańców, w celu ich odbicia „przybyli uzbrojeni zabójcy, kierowani przez miejską policję”. Doszło do starć, jeden z miejscowych zginął. Gangsterów zmuszono do ucieczki, wzniesiono barykady.
Burmistrza, lokalnych polityków i policję wypędzono z miasteczka.
Mieszkańcy powołali się na prawo do autonomii rdzennych społeczności (należą do ludu Purépecha) i otrzymali ją.
Od tego czasu gminą Cherán rządzą zgromadzenia mieszkańców. Ich decyzje, podejmowane na zasadzie konsensusu, wprowadza w życie rada (K’eri Jánaskakua), której członkowie wybierani są na tych zgromadzeniach. Są też inne rady: młodzieży, kobiet, terytorium. Działalność partii politycznych jest zakazana, a partyjni politycy nie są przepuszczani przez granice gminy. Porządku pilnuje straż obywatelska (Ronda Comunitaria). Za drobne przestępstwa, takie jak prowadzenie samochodu po pijanemu, wyznacza się grzywny lub prace społeczne. Poważniejszymi przestępstwami nadal zajmuje się państwo, tylko, że… ich praktycznie nie ma.
Anarchia? Niby nie, wszak pewien lokalny „rząd” istnieje. Ale jest mniejszy, bardziej demokratyczny, i, jak się wydaje, oparty na zgodzie wszystkich.
Secesja? Nie do końca, Cherán pozostaje częścią Meksykańskich Stanów Zjednoczonych i stanu Michoacán. Ale ma autonomię „ustrojową”.
Komuna? Nie do końca, wszak indywidualna własność istnieje. Wspólna jest jedynie ziemia (choć użytkowana przez poszczególne rodziny), las i kilka gminnych zakładów (cieplarnia, tartak, fabryka betonu), wcześniej dotowanych przez państwo.
Prywatne miasto? W pewnym sensie, ale współwłaścicielami są wszyscy mieszkańcy.
W każdym razie ten przykład pokazuje, że można rządzić się (wspólnie) samemu i pozbyć się polityków.

Epidemiczny pobór dla starszych i chorych

30 października, 2020

We wtorek Sejm odrzucił poprawki Senatu do ustawy o zmianie niektórych ustaw w związku z przeciwdziałaniem sytuacjom kryzysowym związanym z wystąpieniem COVID-19, dotyczące:
– zniesienia przepisu umożliwiającego skierowanie do grożącej zakażeniem przymusowej pracy przy zwalczaniu epidemii mężczyzn w wieku 60-65 lat (art. 15 pkt. 5 podpunkt c) ustawy, wbrew rekomendacji sejmowej Komisji Zdrowia) – wyniki głosowania;
– zniesienia przepisu umożliwiającego skierowanie do grożącej zakażeniem przymusowej pracy przy zwalczaniu epidemii osób z chorobami przewlekłymi, na których przebieg ma wpływ zakażenie lub zachorowanie na chorobę zakaźną będącą przyczyną epidemii lub orzeczona choroba przewlekła ma wpływ na przebieg lub zachorowanie na chorobę zakaźną, jeżeli orzeczenie w sprawie tej choroby nie zostanie wydane przez lekarza orzecznika ZUS (art. 15 pkt. 5 podpunkt d) ustawy wprowadzający wymóg uzyskania takiego orzeczenia w miejsce dotychczasowego wymogu posiadania orzeczenia lekarza posiadającego specjalizację lub tytuł specjalisty w dziedzinie medycyny, której dotyczy choroba przewlekła, lub lekarza specjalisty w dziedzinie chorób zakaźnych) – wyniki głosowania;
– zawężenia przepisu umożliwiającego wprowadzenie w stanie epidemii lub zagrożenia epidemicznego, w drodze rozporządzenia, obowiązku „stosowania określonych środków profilaktycznych i zabiegów” (art. 15 pkt 2 podpunkt b) ustawy) jedynie do osób podejrzanych o zachorowanie – wyniki głosowania.
Tak więc partia rządząca twardo upiera się za tym, by do pracy grożącej zakażeniem wirusem SARS-Cov-2 kierować przymusowo ludzi starszych i chorych, najbardziej narażonych na powikłania po takim zakażeniu. A także przy tym, by stosowanie „określonych środków profilaktycznych i zabiegów” mogło być nakazane każdemu, a nie tylko osobom podejrzanym o zachorowanie (w tym przypadku posłów PiS poparli posłowie Lewicy). Jakie to mają być środki i zabiegi? Może zainstalowanie na telefonie aplikacji śledzącej?
Tak przy okazji, dla tych, którzy obawiają się tu przede wszystkim przymusu szczepień: ostatnio krąży w Internecie informacja, że jakoby kilka dni temu uchwalono przepis zezwalający na zastosowanie przymusu bezpośredniego w celu podania leków osobie, u której „podejrzewa się lub rozpoznano chorobę szczególnie niebezpieczną i wysoce zakaźną, stanowiącą bezpośrednie zagrożenie dla zdrowia lub życia innych osób”. Prawda jest taka, że przepis ten uchwalono już w 2008 roku, razem z nową ustawą o zapobieganiu oraz zwalczaniu zakażeń i chorób zakaźnych u ludzi (wcześniejsza ustawa nie wspominała wprost o przymusie bezpośrednim). Natomiast w 2012 r. wprowadzono przepis umożliwiający nałożenie obowiązku szczepień poza Programem Szczepień Ochronnych, przez powiatowego inspektora sanitarnego (pisałem o tym tu). Wprawdzie tylko „na osobę zakażoną lub chorą na chorobę zakaźną albo osobę podejrzaną o zakażenie lub chorobę zakaźną, lub osobę, która miała styczność ze źródłem biologicznego czynnika chorobotwórczego”, ale za kogoś takiego można w obecnej sytuacji uznać właściwie każdego. Wówczas nawet popierający ówczesny rząd dziennikarz Jacek Żakowski uznał to za jedną z regulacji „istotnie pomniejszających prawa obywatelskie”. Tak więc w tym przypadku nowy przepis w sumie niewiele zmienia, bo rząd i tak może nakazać wszystkim poddanie się szczepieniom przez decyzje powiatowych inspektorów sanitarnych.

„Tak” dla protestów, swoboda dla „mowy nienawiści”

29 października, 2020

Osiem lat temu napisałem o rządzie Donalda Tuska, że to „najbardziej antywolnościowo nastawiona władza w Polsce od czasów Jaruzelskiego”. Patrząc z perspektywy czasu, myliłem się.
To znaczy wtedy może i była to prawda, ale dziś ten tytuł przysługuje obecnie rządzącej ekipie polityków.
Za zrealizowanie antywolnościowych pomysłów tamtego rządu, które wtedy nie doszły do skutku, takich jak rejestr stron zakazanych (na razie hazardowych, za niedługo być może uznanych za naruszające interesy konsumentów przez Prezesa UOKiK) czy klauzula unikania opodatkowania.
Za kontynuowanie antywolnościowych pomysłów i działań tamtego rządu, takich jak dalsze ograniczanie wolności zgromadzeń czy zwiększanie obciążeń podatkowych (nieważne, że nazywanych np. „opłatami” czy dotykających formalnie jedynie bogatych, jak podatek bankowy).
Za wprowadzanie w życie nowych antywolnościowych pomysłów, które tamtej władzy nawet nie przyszły do głowy, jak zakaz handlu w niedziele, ograniczenie obrotu ziemią rolną czy skrajne ograniczenie rynku aptek („apteka dla aptekarza”), powodujące ciągły spadek ich liczby.
Za kontynuację inwigilacji obywateli (utrzymywanie niezgodnych z prawem unijnym przepisów o obowiązku zatrzymywania danych przez operatorów telekomunikacyjnych, formalne zalegalizowanie oprogramowania szpiegowskiego do stosowania przez służby, obowiązek rejestracji kart pre-paid).
Za największy w historii „III RP” deficyt finansów publicznych, który będziemy musieli wszyscy spłacać, czy to w podatkach, czy ograniczeniu świadczeń od państwa, czy w inflacji (w tej ostatniej postaci chyba już spłacamy, bo wyraźnie widzę, że wydaję średnio więcej pieniędzy niż jeszcze rok czy dwa temu). I nie ma co zasłaniać się tu kryzysem wywołanym epidemią, bo te dodatkowe 100 miliardów w niedawno zmienionym budżecie państwa to w większości nie wydatki „antykryzysowe”.
Za powiększenie kryzysu oraz ograniczanie osobistej i gospodarczej wolności ludzi bezsensownymi „lockdownami”, które i tak nie powstrzymały rozwoju epidemii.
Za zmuszenie ludzi takich jak ja – bezdzietnych – do przymusowego finansowania w podatkach cudzych dzieci, ze świadomością, że spora część zabieranych w podatkach pieniędzy idzie na coś, z czego nie mają nawet możliwości skorzystać.
Dlatego popieram ludzi, którzy wyszli teraz na ulicę w protestach. Sam bym wyszedł, gdyby nie zwiększone w moim przypadku ryzyko ciężkiego przebiegu choroby w przypadku zakażenia SARS-Cov-2.
I owszem, popieram również ich sprzeciw wobec zaostrzenia przepisów antyaborcyjnych, bo uważam, że aborcja powinna być dozwolona bez żadnych ograniczeń w początkowym okresie, a w przypadku wad płodu uniemożliwiających samodzielne życie – i później.
Bo uważam, że prawo do życia przysługuje osobie, a nie biologicznemu organizmowi, który nie jest ciałem żadnej osoby, nie mając umysłu, który mógłby myśleć, uświadamiać sobie cierpienie czy wyrażać chęć życia. Bo nie ma wykształconego mózgu, który jest nośnikiem takiego umysłu.
Skoro uznaje się prawo do przerwania życia ciała po śmierci mózgowej, to powinno uznać się prawo do przerwania życia ciała, w którym mózg się jeszcze nie rozwinął, lub nie może się rozwinąć z powodu wady.
I przyznawanie temu ciału prawa do życia ogranicza wolność rzeczywistej osoby – kobiety, która nosi to ciało w sobie.
A w przypadku, gdy płód ma już wprawdzie mózg, ale jest pewne, że umrze zaraz po urodzeniu (nie mówię tu o chorobie Downa) zakaz aborcji równa się nakazowi podtrzymania jego życia przez parę miesięcy i noszenia go wewnątrz swojego ciała oraz urodzenia go tylko po to, by wkrótce i tak umarł. Mamy wybór między śmiercią a śmiercią z dłuższym cierpieniem.
Więc jestem po stronie protestujących.
Ale nie mogę poprzeć wszystkich postulatów czołowej siły organizującej protesty – Strajku Kobiet. (Choć wiele protestów z pewnością jest spontanicznych i na pewno nie jest tak, że to postulaty wszystkich ich uczestników).
Owszem, niektóre z nich również popieram, przynajmniej częściowo. Uważam, że nie powinien być ograniczany dostęp do antykoncepcji, badań prenatalnych, nauka religii powinna odbywać się na koszt Kościoła, sprawców przemocy domowej i gwałcicieli powinno się ścigać i karać. Popieram prawa człowieka dla wszystkich i choć nie lubię państwa jako takiego, to wolę państwo prawa od państwa bezprawia, w którym władza nie jest ograniczana.
Nie mam nic przeciwko możliwości oferowania w szkołach edukacji seksualnej – podobnie, jak religii. Ale uważam, że i jedno, i drugie nie powinno być ani przymusowo narzucane przez państwo, ani obowiązkowe dla ucznia w szkołach publicznych, ani finansowane z kieszeni podatników.
Mogę ewentualnie warunkowo zaakceptować „bezpłatną” (finansowaną przez państwo) antykoncepcję czy zapłodnienie in vitro, skoro i tak już wszyscy przymusowo płacimy podatki i „składki” na usługi medyczne. Choć jestem za tym, by te ostatnie były finansowane dobrowolnie. I jednak wolałbym, by póki co pieniądze ze składek płaconych na NFZ w większym stopniu były przeznaczane na leczenie chorób, zwłaszcza tych zagrażających życiu. Dlaczego ja, płacąc te składki, i tak muszę wydawać rocznie około tysiąca złotych na leki, a akurat środki antykoncepcyjne miałyby być dofinansowywane z tych składek w 100%?
Ale zdecydowanie nie mogę już zaakceptować postulatu delegalizacji „organizacji odwołujących się do faszyzmu i nazizmu”. Nie dlatego, że lubię faszystów czy nazistów, ale dlatego, że faszystą czy nazistą można nazwać każdego. Również feministki. Wicemarszałek Terlecki już przyrównał błyskawicę widoczną w logo Strajku Kobiet do symboli Hitlerjugend i SS. A ja pamiętam doskonale, że za czasów komunistycznych nazywanie przeciwników politycznych faszystami było ulubioną taktyką władzy. Dlatego władza nie powinna mieć takiej prawnej możliwości.
I z podobnego powodu zdecydowanie nie mogę zaakceptować postulatu „ścigania mowy nienawiści jako źródła przemocy”. Nawiasem mówiąc, nie wynika on z konwencji antyprzemocowej. Tam jest tylko zobowiązanie do ścigania i karania przemocy psychicznej w postaci zastraszania i nękania. Oraz molestowania seksualnego.
Bo choć nienawiść nie jest przyjemna dla nienawidzonego (choć bywa, że jest usprawiedliwiona), może być całkowicie irracjonalna, a świat całkowicie bez nienawiści byłby z pewnością lepszy, to prawo do wyrażania nienawiści – naturalnego ludzkiego uczucia – jest jednak elementem wolności słowa. Wolności wyrażania własnego zdania, poglądów i uczuć. I z tego prawa właśnie czynią teraz użytek protestujący, krzycząc „wypier****ć” i „***** ***”.
I jeśli na przykład za dziesięć lat działaczki Strajku Kobiet będą tworzyły rząd, to ludzie też powinni mieć prawo wyjść na ulice i krzyczeć „wypier****ć”.
„Mowa nienawiści” jest prawem człowieka. Zakaz „mowy nienawiści” to kneblowanie ust i cenzura. A skoro wolno nienawidzić PiS czy Kościoła, to wolno też nienawidzić PO, Lewicy czy feministek. Jak również liberałów i libertarian. Czy mnie osobiście. Byle nie stosować przemocy.
Co nie znaczy, że ludzie nie mają prawa odpowiadać na „mowę nienawiści” tym samym. Jak ktoś mnie nazwie ch*jem, to musi liczyć się z podobną reakcją. Bo ja też mam prawo do wyrażania nienawiści.
A jeśli nienawiść prowadzi do przemocy, to zakaz „mowy nienawiści” nic tu nie da. Bo nienawiść nadal będzie istniała – niewypowiedziana. Zwalczać należy agresywną przemoc.

Zaczyna wygrywać śmierć

27 października, 2020

Do końca września liczba zgonów w Polsce utrzymywała się w liczbie zbliżonej do lat poprzednich (choć była nieco wyższa od średniej za lata 2010-2019). Na początku października gwałtownie wzrosła i w ubiegłym tygodniu była już o ok. dwa i pół tysiąca osób wyższa od wspomnianej średniej. Z czego zgonów osób zakażonych wirusem SARS-Cov-2 było tylko kilkaset.
Winni nie są oczywiście ludzie, którzy masowo wyszli protestować, bo protesty zaczęły się dopiero kilka dni temu. Powodem nie jest nawet bezpośrednio sama epidemia – ta zwiększała dotąd liczbę zgonów jedynie nieznacznie. Widać jednak, że nagły wzrost liczby zakażeń w październiku koreluje z ogromnym wzrostem tej liczby.
Czy nie jest przypadkiem tak, że jest to efekt takich, a nie innych procedur antyepidemicznych, a także niewystarczających zasobów systemu opieki medycznej „gwarantowanej” nam przez państwo? Wystarczyło, by dzienna liczba zakażeń zwiększyła się kilkunastokrotnie, a system się „zatkał”. Pojawiły się wstrząsające informacje o ludziach pozbawionych pomocy i to nawet stosunkowo znanych. Jedni – jak ojciec aktorki Natalii Samojlik – zmarli na COVID-19, inni – jak poeta Mirosław Gontarski – najprawdopodobniej z innych przyczyn.
(Notabene nadal będę się upierał, że ów wzrost liczby zakażeń koronawirusem na początku października ma ścisły związek z powrotem dzieci do stacjonarnej nauki w szkołach, wymuszanym przez państwo i podległy jemu sanepid (który nie zgadzał się nawet na proponowaną przez samorządy naukę hybrydową). Bo od początku epidemii w Polsce nic innego się nie zmieniło – ludzie w wakacje tłoczyli się na plażach, imprezowali, chodzili do knajp, kościołów, spotykali się ze znajomymi, uczestniczyli w zgromadzeniach, chodzili po ulicach bez maseczek. A efekt powrotu do szkół był taki sam, jak wcześniej w Izraelu).
Zawodzą narzucone przez państwo procedury, zawodzi zmonopolizowana przez nie opieka medyczna. Rząd próbuje stosować to, na czym najlepiej się zna, czyli przymus. Zapowiadany jest kolejny lockdown, rozszerza się „pobór” osób z wykształceniem medycznym do pracy przy zwalczaniu epidemii. A ludzie umierają.
Po ostatnim wyroku Trybunału Konstytucyjnego w sprawie aborcji działacze i zwolennicy rządzącej obecnie partii pisali, że „wygrało życie”. Niestety jak na razie pod rządami tej partii zaczyna wygrywać śmierć.