Państwo finansuje światopoglądy

8 października, 2019

Instytut Ordo Iuris ujawnił, że „organizacje LGBT” działające na terenie Warszawy otrzymały od 2017 r. „co najmniej” ok. 2 miliony złotych z funduszy Unii Europejskiej, a w bieżącej kadencji władz samorządowych – 876500 zł z funduszy miejskich.
Skala finansowania takich organizacji – czyli, jakby to niektórzy powiedzieli – promowania „ideologii LGBT” jest więc taka, że średnio mieszkaniec Warszawy płaci rocznie na te cele ok. 50 groszy, plus przypada na niego nieco ponad złotówka wydana na ten cel z funduszy unijnych. Przy czym z kieszeni mieszkańca Warszawy idzie w tym ostatnim przypadku kwota znacznie mniejsza od jednego grosza, bo polska składka to niecałe 3% wpływów do budżetu Unii, a mieszkańcy Warszawy to mniej niż 1/20 wszystkich Polaków.
Przypuszczam, że przeciętny Polak na „promowanie ideologii LGBT” płaci znacznie mniej, bo nie wszystkie miasta i gminy mają tak przyjazne podobnym organizacjom władze, jak obecnie Warszawa.
A teraz porównajmy to z finansowaniem przez podatników Kościoła i promowanego przezeń światopoglądu.
Jak wynika z zestawienia zrobionego przez autorów gry „Kleropol” (z podaniem źródeł), w 2017 r. przeznaczono na ten cel ponad 2,5 mld pieniędzy państwowych (nauka religii w szkołach, Światowe Dni Młodzieży, dotacje do katolickich uczelni wyższych, Fundusz Kościelny, dotowanie podmiotów związanych z o. Rydzykiem, kapelani, budowa Świątyni Opatrzności Bożej), a tylko w jednym naborze wniosków z funduszy unijnych („Ochrona dziedzictwa kulturowego i rozwój zasobów kultury” z Programu Operacyjnego Infrastruktura i Środowisko) projekty podmiotów związanych z Kościołem dostały 241 mln zł. Do tego dochodzi trudne do oszacowania wsparcie takich podmiotów ze spółek Skarbu Państwa, wsparcie do związanych z Kościołem placówek oświatowych i wychowawczych lub zakładów opieki zdrowotnej czy dopłaty unijne do kościelnych gruntów rolnych (szacowane na ok. 80 mln zł rocznie).
Nawet jednak bez uwzględnienia wsparcia unijnego i trudnego do oszacowania wychodzi, że w 2017 r. przeciętny Polak przeznaczył przymusowo na działalność Kościoła i związanych z nim podmiotów oraz promowanie jego światopoglądu ponad 60 złotych. Czyli ponad sto dwadzieścia razy więcej niż przeciętny mieszkaniec Warszawy na organizacje LGBT i promowane przez nie poglądy. I pewnie około dwieście razy więcej niż przeznacza rocznie na to ostatnie przeciętny Polak.
Taka jest skala jednego i drugiego zjawiska.
I owszem, niezależnie od skali, nie powinno być tak, że ktoś płaci przymusowo, nawet grosze, na działalność i promowanie poglądów niezgodnych z jego przekonaniami. Dlatego państwo nie powinno dofinansowywać ani Kościoła i związanych z nim podmiotów, ani organizacji LGBT. Ani jakichkolwiek innych organizacji. Chyba że – przejściowo – w związku z działalnością na równi dofinansowywaną przez państwo wszystkim podmiotom (np. subwencja oświatowa czy wsparcie dla szpitali).

Skuteczna policja

1 października, 2019

Policjanci z Buska-Zdroju w kółko zatrzymywali tych samych bezdomnych i wypisywali im mandaty, przy okazji robiąc im poniżające zdjęcia i drwiąc z nich w Internecie.
Policjanci z Ostrowca Świętokrzyskiego przyczepili się do chorego leczącego się medyczną marihuaną i zabrali mu trzy gramy zioła mimo okazania przez niego zaświadczenia lekarskiego i opakowania z apteki.
Policjanci ze Szczecina pofatygowali się, by skierować wniosek o ukaranie człowieka, który wyrzucił na i tak zaśmiecony chodnik jedną łupinkę słonecznika.
Dlaczego? Bo w ten sposób mogli sobie minimalnym kosztem poprawić statystyki wykrywalności przestępstw i wykroczeń. No i – przynajmniej w przypadku marihuany – przybliżyć się do wykonania rocznego planu w zakresie ilości „zabezpieczonych” narkotyków (to nie żart, w policji obowiązuje nadal taka „gospodarka planowa”).
Równocześnie Niezależny Związek Zawodowy Policjantów napisał do Sejmu petycję, domagając się, by nieposłuszeństwo poleceniom policjanta, wydanym w granicach i na postawie przepisów ustawy, było wykroczeniem karanym grzywną lub aresztem. Obecnie za coś takiego, o ile nie wiąże się to ze znieważaniem lub naruszaniem nietykalności cielesnej funkcjonariusza, nie grożą żadne kary, choć policjant może wtedy zastosować przymus bezpośredni – na przykład przylać pałą.
Wyobrażam sobie, jak wzrosną statystyki wykrywalności wykroczeń w przypadku, jeśli Sejm przychyli się do tej petycji. Wystarczy, że policjant przyczepi się do kogoś o byle co, ten ktoś odmówi wykonania jakiegoś jego polecenia i bach! – mamy wykryte kolejne wykroczenie. Z dużą szansą na skazanie.
Mają głowę na karku ci policjanci.

Obywatel drugiej kategorii

22 września, 2019

Po osobach posiadających niepełnoletnie dzieci, emerytach i najmniej zarabiających pracownikach przyszła pora na rządową marchewkę dla przedsiębiorców. Premier obiecał zmniejszenie o 500 zł składek na ZUS dla tych z nich, którzy mają przychód poniżej 10 tysięcy złotych miesięcznie i dochód poniżej 6 tysięcy złotych miesięcznie, podwyższenie limitu przychodów dla 9% stawki CIT z 1,2 do 2 mln euro oraz podwyższenie limitu przychodów dla możliwości korzystania z ryczałtowego PIT (czyli faktycznie z podatku płaconego od przychodów zamiast od dochodów) również do 2 mln euro. No i jeszcze miliard złotych na dotacje dla „inwestycji strategicznych”.
Wprawdzie jakoś nie wydaje mi się, że z wymienionych ulg skorzysta wielu przedsiębiorców (średni przychód w mikroprzedsiębiorstwach wynosił już w 2017 r. ponad 540 tys. zł, czyli znacznie więcej niż 10000 zł miesięcznie; wszystkich przedsiębiorstw nie-mikro mieszczących się w granicach przychodów 1,2-2 mln zł rocznie jest poniżej 10 tysięcy i przypada na nie poniżej 2% przychodu; ryczałtowy PIT nie musi być wcale tak bardzo opłacalny dla przedsiębiorców o przychodach wyższych niż obecny limit 250 tys. euro, zwłaszcza zatrudniających pracowników – obecnie 70% „ryczałtowców” pracowników nie zatrudnia, a dalszych 25% zatrudnia do 5 osób), a jeszcze mniejszej liczbie z nich wyrówna to wzrost kosztów wywołany podwyżką płacy minimalnej, no ale jakaś część z nich jakoś tam skorzysta. Dobre i to. Najbardziej skorzystają prawdopodobnie mniej zarabiający samozatrudnieni. Plus ci, którzy załapią się na dotacje – oby nie „krewni i znajomi królika”.
Tym niemniej są to kolejne przywileje dla określonej grupy.
Jak się ma czuć ktoś, kto – jak większość – nie jest przedsiębiorcą należącym do wymienionych wyżej grup?
I – jak większość – nie ma niepełnoletnich dzieci?
I – jak większość – nie jest emerytem?
I – jak większość – nie zarabia wynagrodzenia minimalnego, czy nawet niższego od tego planowanego jako minimalne za cztery lata?
Zwykły pracownik zarabiający powyżej mediany, bezdzietny, który na emeryturę przejdzie dopiero za kilkanaście lat? Muszący coraz więcej płacić za towary i usługi?
Mogę powiedzieć, jak się czuje. Przynajmniej ten konkretny, który to pisze. Czuje się coraz bardziej obywatelem drugiej kategorii, żeby nie użyć słowa „podczłowiekiem”. Którego wszystkie główne siły polityczne, na czele z rządzącą obecnie, mają w dupie.
Takich spełniających wszystkie powyższe warunki łącznie jest w Polsce co najmniej około pięciu milionów.
Kiedy będą mieli dość?

Elektromobilność państwowa i prywatna

15 września, 2019

Pod koniec 2016 r. spółki Skarbu Państwa: PGE, Tauron, Enea i Energa powołały do życia spółkę ElectroMobility Poland, mającą produkować samochody elektryczne.
W tym samym czasie student Piotr Krzyczkowski wpadł na pomysł stworzenia elektrycznego motocykla miejskiego.
Co osiągnęli do tej pory?
ElectroMobility Poland nie ma jeszcze projektu elektrycznego auta, mimo zainwestowania w nią 70 milionów złotych. Prezes firmy zapowiedział w marcu br., że prace nad projektem potrwają jeszcze około 40 miesięcy, a pierwsze samochody zjadą z linii produkcyjnej za około cztery lata. Na razie w ubiegłym roku spółka zanotowała 2,6 mln zł strat.
Piotr Krzyczkowski w ciągu dwóch lat opracował projekt swojego motocykla, opatentował używane w nim rozwiązania i pozyskał finansowanie z funduszu inwestycyjnego Polskie Inwestycje Technologiczne ASI S.A. A potem w ciągu pół roku stworzył i zaprezentował prototyp. Części niezbędne do budowy prototypu wydrukowano na drukarce 3D, obniżając koszt jego produkcji siedem razy. Seryjna produkcja ma ruszyć w 2021 roku, a przewidywana cena to 15000 zł przy koszcie „paliwa” niższym od 1 zł na 100 km.
„Prywaciarz” dał radę, państwo póki co daje ciała.
Oczywiście samochód to bardziej skomplikowana rzecz niż mały motocykl, czy właściwie motorower.
Pytanie jednak, co bardziej przyda się ludziom dojeżdżającym w miastach do pracy? I co chętniej kupią? Samochód prawdopodobnie sporo droższy (jak pokazują ceny dotychczas produkowanych pojazdów) od porównywalnego spalinowego, czy w miarę tani jednoślad pozwalający na ominięcie korków i zaoszczędzenie na paliwie?

Lepiej zarabiający stracą

9 września, 2019

Jarosław Kaczyński obiecał podniesienie ustawowego minimalnego wynagrodzenia do 3000 zł brutto na koniec 2020 roku i 4000 zł brutto na koniec 2023 roku. Przebił w tym nawet Roberta Biedronia, który obiecywał wcześniej 2700 zł w 2020 roku i 3265 zł w 2022 roku. Pracownicy otrzymujący wynagrodzenie minimalne (takich jest ok. 14%) oraz nieco wyższe zapewne się cieszą. A co ma powiedzieć pracownik zarabiający powyżej średniej krajowej?
Podniesienie minimalnego wynagrodzenia do 4000 zł brutto będzie oznaczało, że pracodawca będzie musiał ponieść na minimalnie zarabiającego pracownika koszty wyższe o 2100 zł miesięcznie niż obecnie. Oznacza to, że na ok. 1,5 mln pracowników otrzymujących płacę minimalną przedsiębiorcy będą musieli ponieść koszty wyższe o ok. 37,8 mld zł rocznie niż obecnie. Być może część z nich zwolnią, lecz będą musieli zapłacić więcej również i tym, którzy zarabiają nieco więcej, ale mniej niż 4000 zł brutto. Można się więc spokojnie spodziewać, że taki wzrost płacy minimalnej zmusi przedsiębiorców do poniesienia wydatków większych o kilkadziesiąt miliardów złotych rocznie niż obecnie.
A wynik finansowy netto przedsiębiorstw w ubiegłym roku wyniósł niecałe 113 mld zł i był o kilkanaście miliardów niższy niż w roku poprzednim. Czyli 30-50% obecnego rocznego zysku pójdzie na podwyżki wynagrodzeń dla najmniej zarabiających pracowników i również w 2023 roku może być to relatywnie podobne obciążenie dla przedsiębiorców.
W takiej sytuacji pracownicy zarabiający więcej w bardzo wielu firmach nie będą mogli już liczyć na podwyżki, bo zwyczajnie nie starczy na nie pieniędzy. Albo te podwyżki będą mniejsze. W dodatku prawdopodobnie dla części przedsiębiorstw działalność stanie się nieopłacalna i znikną z rynku. Będzie mniej miejsc pracy. Oznacza to, że pracownik będzie miał gorszą pozycję przetargową.
A z drugiej strony – taki praktycznie skokowy wzrost minimalnego wynagrodzenia oznacza zwiększony popyt na rynku na towary konsumpcyjne i co za tym idzie, wzrost ich cen. Bo nie jest tak, że zwiększenie popytu wywołuje w automagiczny sposób równoważne zwiększenie podaży, zwłaszcza jeśli przedsiębiorcom zabierze się więcej środków, które mogliby przeznaczyć na inwestycje.
O ile pracownicy, którzy dostaną podwyżki (zwłaszcza ci otrzymujący wynagrodzenie minimalne) mogą i tak na tym zyskać, o tyle ci zarabiający więcej od docelowego wynagrodzenia minimalnego – tacy jak ja – według wszelkich oznak na tym mogą stracić, mając zamrożone wynagrodzenia i musząc wydawać więcej na zakupach.
Wcale mi się to nie podoba.

Internet wymyka się kontroli

7 września, 2019

Pod koniec sierpnia br. w działającym od lipca 2017 r. Rejestrze Domen Służących do Oferowania Gier Hazardowych Niezgodnie z Ustawą było już 7140 domen.
Ministerstwo Finansów wszczęło 20 postępowań wobec przedsiębiorców telekomunikacyjnych i dostawców usług płatniczych, którzy nie zablokowali takich domen.
Od 1 stycznia 2017 r. do 31 października 2018 r. zidentyfikowano na serwerach zarządzanych przez krajowych hostingodawców 150 domen, na których zamieszczano niedozwoloną reklamę i promocję gier hazardowych. Hostingodawcy zostali zmuszeni do usunięcia lub zablokowania dostępu do zabronionych treści znajdujących się na 131 domenach.
Uczestnictwo w grach hazardowych oferowanych w Internecie przez podmioty nieposiadające licencji jest zagrożone wysokimi karami.
A mimo to, jak stwierdziła Najwyższa Izba Kontroli, wartość nielegalnego rynku zakładów wzajemnych online (które zaliczane są do gier hazardowych) wzrosła z 2822 mln zł w 2015 r. do ponad 4007 mln zł w 2018 r. I nadal jest wyższa od wartości rynku legalnego, choć ten rósł szybciej. 🙂
Jak widać, kontrolowanie Internetu nie jest tak łatwe, jak się wydawało urzędnikom. Ludzie jeśli chcą omijają blokadę (jest to stosunkowo łatwe: wystarczy korzystać z DNS poza Polską – np. Google – oraz dokonywać płatności przez pośrednika znajdującego się poza Polską) i praktycznie bezkarnie oddają się przyjemności internetowego hazardu.
Najwyższa Izba Kontroli zawnioskowała w związku z tym o „dalsze poszukiwanie prawno-organizacyjnych możliwości skrócenia czasu” ujmowania domen służących do oferowania nielicencjonowanego hazardu w rejestrze, zwłaszcza tzw. „domen-klonów” (czyli zapasowych domen wskazujących na te same adresy co domeny już wpisane do rejestru). Ciekawe jednak, co będzie, gdy okaże się, że to nie działa? (A na 99% tak będzie).
Zaproponują nakazanie przedsiębiorcom telekomunikacyjnym filtrowania całego ruchu internetowego przy pomocy urządzeń UTM? Albo przepuszczanie całego ruchu przez takie urządzenia w rządowych serwerowniach? A może masowo będzie się śledzić Polaków (przy użyciu Pegasusa czy podobnego oprogramowania?), czy uczestniczą w nielegalnym hazardzie w Internecie?
I o co to wszystko? O parę miliardów (niecałe 4 mld zł w 2018 r.) przychodów licencjonowanych bukmacherów, mniej więcej tyle samo spodziewanych przychodów Totalizatora Sportowego z e-kasyna (co przekłada się jednak na niezbyt imponujące zyski (na razie z 2,3 mld zł przychodów 2,2 mld zł wypłacono graczom)) i może z miliard podatku od gier? Nie lepiej obciąć budżet państwa o te parę miliardów (np. zmniejszając o 10% zatrudnienie w administracji), a rynek gier hazardowych, jego uczestników oraz Internet zostawić w spokoju?

Darmowy Internet dla wykluczonej cyfrowo młodzieży

6 września, 2019

Kandydatka Koalicji Obywatelskiej na premiera obiecała wprowadzenie darmowego Internetu dla osób do 24. roku życia.  Bo „wykluczenie cyfrowe” i „musimy dać równy start w dorosłość”. W sytuacji, gdy:
– penetracja usługami szerokopasmowego dostępu do Internetu wynosiła w Polsce w 2018 r., w przeliczeniu na gospodarstwa domowe, 105% (czyli średnio na gospodarstwo domowe wypadała więcej niż jedna taka usługa), co było zapewnione w szczególności przez dostęp mobilny, gdzie wskaźnik penetracji wyniósł 162,6% i był najwyższy w Unii Europejskiej (źródło: UKE, Raport o stanie rynku telekomunikacyjnego w Polsce w 2018 r.);
– realnie dostęp do Internetu posiadało 84,2% gospodarstw domowych – więcej, niż komputer w domu (82,7%) – z czego aż 99,2% gospodarstw domowych z dziećmi (źródło: GUS, Społeczeństwo informacyjne w Polsce w 2018 r.);
– odsetek korzystających z Internetu wyniósł w 2018 r. 77,5% (źródło: GUS, Społeczeństwo informacyjne w Polsce w 2018 r.), w tym odsetek osób w wieku 16-24 lat korzystających z Internetu wyniósł 98,8% (źródło: GUS, Społeczeństwo informacyjne w Polsce. Wyniki badań statystycznych z lat 2014–2018)
– spośród tych gospodarstw domowych, które nie miały w 2018 r. dostępu do Internetu, jedynie w 17,4% (czyli 2,75% wszystkich) jako przyczynę podano zbyt wysokie koszty dostępu (źródło: GUS, Społeczeństwo informacyjne w Polsce w 2018 r.).
Pominę już to, że do końca br. Aero2 oferuje usługę darmowego dostępu do Internetu praktycznie w całej Polsce (i niewykluczone, że przedłuży okres jej oferowania), a najtańszy płatny pakiet w tej sieci kosztuje 2 zł miesięcznie.
Tak oderwały się nasze elity od rzeczywistości.

Przyciągnijmy internetowych gigantów

4 września, 2019

Wygląda na to, że polski rząd wycofał się z pomysłu wprowadzenia podatku od usług cyfrowych, który miałby objąć przychody ze świadczenia usług społeczeństwa informacyjnego użytkownikom w Polsce, również, a może nawet głównie przez usługodawców zagranicznych, takich jak Google, Facebook czy Amazon. Był on przewidywany jeszcze w założeniach projektu budżetu państwa na 2020 r., ale wiceprezydent USA Mike Pence podczas swojej wizyty w Polsce dwa dni temu powiedział, że „Stany Zjednoczone są głęboko wdzięczne za odrzucenie propozycji podatku od usług cyfrowych, który utrudniłby wymianę handlową”.
Osobiście byłbym zadowolony z niewprowadzania tego podatku, który we Francji już np. skutkuje podniesieniem opłat przez Amazona dla francuskich przedsiębiorców chcących korzystać z jego usług, choć nie chciałbym przy tym, by spodziewane z niego wpływy (ok. miliarda złotych) rząd uzupełnił nieplanowanym wcześniej wprowadzeniem lub podwyższeniem jakiegoś innego podatku. Na razie jednak nic na ten temat nie słychać.
Pojawiło się jednak sporo narzekań na to, że „internetowi giganci” i inni zagraniczni przedsiębiorcy świadczące usługi przez Internet nie będą musieli płacić w Polsce podatku. Bo jakże to, taki przedsiębiorca siedzi sobie w państwie, gdzie podatki są niższe, a jego polski konkurent ma płacić wyższe? I z jakiej racji w ogóle ma być tak, że można świadczyć usługi użytkownikowi w Polsce nie płacąc przy tym doli polskiemu rządowi, może nawet siedząc bezczelnie w tak zwanym raju podatkowym?
No cóż, dzisiejsza gospodarka w coraz większym stopniu wygląda tak, że coraz więcej usług można świadczyć na odległość przez Internet, i usługodawca może sobie siedzieć po drugiej stronie kuli ziemskiej. To normalne, że w takiej sytuacji będzie chciał siedzieć tam, gdzie ma najlepsze warunki do prowadzenia biznesu, wśród których jednym z istotnych elementów są niskie obciążenia podatkowe. Państwa, gdzie podatki są wysokie na tym tracą. Zamiast jednak próbować rekompensować sobie te straty dodatkowym podatkiem, który może odbić się na usługobiorcach, czyli pośrednio na nas wszystkich, dlaczego na przykład nie zlikwidować CIT i nie spróbować przyciągnąć w ten sposób do Polski usługodawców z zagranicy? Firmę świadczącą usługi cyfrowe znacznie łatwiej przenieść niż fabrykę przemysłową. Żeby przy tym zrównoważyć budżet, wystarczyłoby praktycznie zlikwidować program 500+ (41,2 mld oszczędności wg założeń budżetowych na 2020 r.) i np. Urzędy Pracy (ok. 4 mld oszczędności), lub też państwową telewizję (ok. 2,5 mld oszczędności) i państwowe dofinansowanie do katechezy w szkołach (ok. 1,5 mld oszczędności). Bo sumaryczne wpływy z CIT wynosiły w zeszłym roku 44,3 mld zł. A jak ktoś się upiera, by „500+” nie ruszać, to można np. pomyśleć o obcięciu w całości lub prawie w całości publicznych wydatków na gospodarkę, które w 2017 r. wynosiły ponad 16,5 mld zł (likwidacja CIT znacznie bardziej powinna tę gospodarkę rozruszać niż państwowe urzędy i dotacje), sport i turystykę (w 2017 r. ponad 6,5 mld zł – to powinno być hobby finansowane wyłącznie z prywatnych środków), kulturę i media (w 2017 r. ponad 8,8 mld zł – jak wyżej), a także o zmniejszeniu o powiedzmy choćby 10% zatrudnienia w „sferze budżetowej” (patrząc na budżet państwa na 2019 r. byłoby to ok. 7 mld zł oszczędności).
Oczywiście, niskie podatki to tylko jeden z elementów przyciągających cyfrowy biznes. Ale można by też postarać się o inne elementy. Na przykład zniesienie obowiązku ogólnego zatrzymywania danych telekomunikacyjnych do ewentualnego wykorzystania przez policję, służby czy prokuraturę (już parę lat temu uznał to za niedopuszczalne Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej) – napisałem tu nawet przy wsparciu Stowarzyszenia Libertariańskiego projekt ustawy. Wzmocnienie gwarancji wolności słowa – zniesienie odpowiedzialności karnej za zniesławianie, znieważanie prezydenta RP czy konstytucyjnego organu państwa (też jest projekt ustawy), obrazę uczuć religijnych, „kłamstwo oświęcimskie”, nawoływanie do nienawiści – wiele rzeczy, za które przedsiębiorcy świadczący usługi drogą elektroniczną mogą współodpowiadać, jeśli odpowiednio nie zareagują na donos. Jak najdłuższe odwlekanie implementacji dyrektywy w sprawie praw autorskich na jednolitym rynku cyfrowym („ACTA2”), czyniącej „dostawców treści współdzielonych online” odpowiedzialnymi za treści użytkowników naruszające prawa autorskie i zmuszającej do aktywnego ich filtrowania. Wprowadzenie „e-rezydencji” (jak w Estonii), by podmiotom nawet z zagranicy można było łatwo zakładać działalność gospodarczą w Polsce, również w formie osób prawnych.
Dlaczego „internetowi giganci” (i mniejsi przedsiębiorcy internetowi też) nie mieliby przenieść się do Polski?

Ofer Aderet pisze nieprawdę

3 września, 2019

Izraelski dziennikarz Ofer Aderet (współpracujący m. in. z „Tygodnikiem Powszechnym”) napisał w „Haaretz”, że „w obchodach 80.lecia nazistowskiej inwazji na Polskę, która rozpoczęła wojnę, nad ludobójstwem Żydów przeszło się do porządku dziennego, jakby się nigdy nie wydarzyło” i że „Żydzi – grupa, która podczas II wojny światowej zapłaciła najwyższą cenę – byli prawie całkowicie nieobecni w przemówieniach, zgromadzeniach, ceremoniach i marszach”. Według Adereta „prezydent Duda wspomniał w jednym zdaniu, że żydowscy obywatele Polski byli więzieni w gettach i wysyłani do obozów koncentracyjnych – ale powiedział, że była to część „terroru”, który był udziałem „całego” polskiego narodu”. Ostateczna konkluzja dziennikarza „Haaretz” jest taka, że „przeprowadzenie sponsorowanego przez państwo zgromadzenia, z udziałem międzynarodowym, na temat zdarzenia o wielkości II wojny światowej bez odniesienia się do jego żydowskich ofiar, jest wypaczeniem historycznym”.
Prawda jest jednak taka, że prezydent Duda wspomniał zagładę Żydów w swoich dwóch przemówieniach (w Warszawie i Wieluniu) kilkakrotnie:
„Polscy obywatele narodowości żydowskiej zostali zamknięci w gettach. Zostali oznakowani, byli traktowani jak nie-ludzie, byli mordowani, głodzeni, i w końcu poddano ich absolutnej, zbiorowej eksterminacji”.
„Takim najbardziej znanym z obozów zagłady był obóz Auschwitz-Birkenau. Obóz, w którym w czasie II wojny światowej zamordowano milion sto tysięcy Żydów z całej Europy, przede wszystkim z Polski”.
„Największa hekatomba w dziejach ludzkości! Straszliwa dla Polski – zniszczonej – która straciła 6 mln swoich obywateli, w tym 3 mln pochodzenia żydowskiego bestialsko zamordowanych w obozach zagłady w wielu miejscach”.
„Cała II wojna światowa była jedną wielką zbrodnią wywołaną przez szalone pożądanie władzy, szalone ambicje imperialne, ale przede wszystkim wywołaną przez pogardę wobec innych narodów – poprzez uważanie innych za podludzi albo właśnie w ogóle nie za ludzi, za podmioty zupełnie innej kategorii, które należy całkowicie zniszczyć, jak całkowicie miał być zniszczony naród żydowski, albo takie, z których należy uczynić niewolników, jak miało to być z naszym narodem”.
Nie zapomniał także o Żydach zamordowanych w Katyniu:
„Bo myślę tutaj po prostu o obywatelach państwa polskiego, ściśle mówiąc narodowości bardzo różnej: Polakach, Żydach, Ukraińcach, Rusinach – wszyscy byli oficerami Polskiej Armii. Wszystkich ich potraktowano jednakowo, wszystkich ich bestialsko pomordowano”.
Żydzi zostali wspomniani również w przemówieniu prezydenta Niemiec Franka-Waltera Steinmeiera w Wieluniu:
„Za terrorem poszły zniszczenia, upokorzenia, poniżanie, prześladowania, tortury i idące w miliony zbrodnie dokonywane na obywatelach polskich, na polskich i europejskich Żydach”.
Jak widać, nie było to tylko jedno zdanie, ale kilka. W żadnym wypadku nie można stwierdzić, że nad ludobójstwem Żydów przeszło się do porządku dziennego, jak gdyby się nie wydarzyło. A to, że o zagładzie polskich Żydów wspomniano w kontekście „poddania całego narodu absolutnemu terrorowi” wynika po prostu z historycznych faktów. Bo w Polsce Niemcy prześladowali i mordowali nie tylko Żydów.
Być może w odczuciu pana Adereta o Żydach wspomniano tym razem zbyt mało. Jednak jest to odczucie subiektywne. Na pewno ich nie pominięto i na pewno nie jest tak, że nie odniesiono się do żydowskich ofiar II wojny światowej. To jest zwyczajna nieprawda.
A dlaczego piszę o artykule jakiegoś tam izraelskiego dziennikarza? Bo skwapliwie cytują go Gazeta.pl, „Rzeczpospolita” oraz Radio Maryja, w ogóle nie wspominając o tym, jak odniesienie się do Żydów i ich zagłady wyglądało w rzeczywistości.

Pierwszy września a aborcja

2 września, 2019

Z reguły nie komentuję wypowiedzi hierarchów kościelnych, bo póki nie ma przymusu podporządkowywania się tym hierarchom, mało mnie one obchodzą. Tym razem jednak pojawiła się wypowiedź tak kuriozalna, że zrobię wyjątek.
Otóż przewodniczący Episkopatu Polski w rocznicę wybuchu drugiej wojny światowej stwierdził, że „nasi wrześniowi agresorzy sprzed 80 lat należeli do światowej czołówki aborcyjnej” i że „walcząc z nimi, sami zakaziliśmy się tymi objawami zbrodniczej mentalności naszych okupantów”.
Chciałbym więc przypomnieć, że w ZSRR od 1936 r. do 1955 r. aborcja była zasadniczo zakazana i karalna (karze podlegały także same kobiety poddające się zabiegowi przerwania ciąży), zezwalano jedynie na aborcję ze wskazań medycznych.
Aborcję karano również w Niemczech po dojściu do władzy nazistów, w odniesieniu do kobiet niemieckich. Dopuszczano jedynie aborcję w przypadku obciążenia chorobą dziedziczną i w przypadku ciąży zagrażającej życiu. W 1943 roku za aborcję wprowadzono karę śmierci. Pozwolono natomiast w tym samym roku na przerywanie ciąży na żądanie Polkom i innym przedstawicielkom narodów podbitych.
W obu tych państwach w 1939 r. zakaz aborcji był bardziej restrykcyjny niż w Polsce, gdzie (odwrotnie niż w nazistowskich Niemczech i stalinowskim ZSRR) w 1932 r. zliberalizowano przepisy antyaborcyjne i aborcja była dopuszczalna zarówno ze wskazań medycznych, jak i gdy ciąża zaistniała w wyniku zgwałcenia, kazirodztwa bądź współżycia z nieletnią poniżej lat 15. Po zakończeniu wojny przywrócono te przepisy, a dalsza liberalizacja (zezwolenie na aborcję z powodu trudnych warunków życiowych) nastąpiła dopiero po śmierci Stalina, w 1956 r.
Arcybiskup Gądecki stwierdził też, że przyczyną wojny było „odwrócenie się od chrześcijańskich korzeni Europy”. Jakkolwiek w sensie teologicznym jest prawdą, że zarówno III Rzesza, jak i ZSRR się od tych korzeni odwróciły, to jednak należy tu przypomnieć, że Hitler zdobył władzę dyktatorską dzięki poparciu posłów katolickiej partii Centrum kierowanej przez księdza Kaasa, bo NSDAP po wyborach nawet wraz z koalicjantami oraz po aresztowaniu posłów komunistycznych i części socjaldemokratycznych nie miała większości dwóch trzecich głosów w Reichstagu, potrzebnej do przyznania jego rządowi takich uprawnień.