Archiwum kategorii ‘Polityka’

Oddzielić edukację od państwa

czwartek, 10 lutego, 2022

Posłowie partii rządzącej, przy wsparciu kilku sojuszników, odrzucili wczoraj weto Senatu do ustawy, która uzależnia prowadzenie zajęć z uczniami przez działające w szkole stowarzyszenia i inne organizacje od zgody (formalnie „pozytywnej opinii” dotyczącej zgodności programu tych zajęć z przepisami prawa, w tym zdefiniowanymi przez państwo zadaniami systemu oświaty) państwowego urzędnika – kuratora oświaty.
Opozycja temu się sprzeciwia, ale nie sprzeciwia się co do zasady temu, że program zajęć szkolnych musi być zgodny z podstawą programową ustalaną przez państwowych urzędników oraz z państwowymi przepisami określającymi, jakie zajęcia są obowiązkowe, jakie nieobowiązkowe zajęcia szkoła musi organizować i ile należy przeznaczyć na dane zajęcia czasu. Co najwyżej niektórzy z jej przedstawicieli przeciwni są obecności w szkołach pewnych zajęć (np. religii) lub określonym elementom ich programu narzucanym przez państwo (np. takim, a nie innym lekturom do omawiania na lekcjach języka polskiego).
W tym świetle krytyka nowo wprowadzanych przez obecny rząd przepisów wygląda na słabą i niekonsekwentną. Bo skoro uznaje się, że państwo i jego urzędnicy powinni generalnie decydować o tym, czego mają uczyć się uczniowie w szkołach, to dlaczego odmawiać przyznania im tej kompetencji akurat w przypadku zajęć prowadzonych przez organizacje pozarządowe?
Różnica między obecnym rządem i jego sojusznikami a ogromną większością opozycji polega tylko na tym, że ci pierwsi chcą, by państwo wtrącało się w edukację dzieci i młodzieży nieco bardziej niż chcą ci drudzy. Ale jedni i drudzy chcą, żeby większość edukacji była kontrolowana przez państwowych urzędników. Czyli, żeby młodzi ludzie uczyli się tego, co chce władza – w nadziei, że to „my” będziemy tą władzą.
Prawdziwą alternatywą dla „lex Czarnek” nie jest utrzymanie status quo – choć owszem, uważam, że nieco mniejszy etatyzm jest trochę lepszy niż ten nieco większy. Jest nią całkowite oddzielenie edukacji od państwa. Tak w zakresie programu, jak i w zakresie finansowania. Choć na początek wystarczyłoby choćby w zakresie programu.
Szkoły powinny same decydować o tym, jakie mają być w nich zajęcia. Dopóki istnieją szkoły „publiczne”, powinny być one pod kontrolą swoich klientów – tj. rodziców i opiekunów uczniów, którzy płacą podatki na edukację. Dopóki oświata finansowana jest z podatków, w równym stopniu z tego finansowania powinny móc korzystać szkoły „publiczne”, prywatne i ci, co chcą prowadzić nauczanie domowe. A kuratoria oświaty i ministerstwo oświaty powinny zostać zlikwidowane.
Uczniowie i ich rodzice powinni mieć wybór między wielością ofert edukacyjnych, a nie tylko pomiędzy Czarnkiem, Kluzik-Rostkowską czy Giertychem.

Wszyscy dopłacimy do piłkarskich milionerów

środa, 2 lutego, 2022

Ponieważ ostatnio było dość głośno na tematy piłkarskie, w tym na temat możliwych zarobków nowego selekcjonera reprezentacji Polski, warto wspomnieć, że w bieżącym roku zawodowe kluby Ekstraklasy i 1 Ligi, zatrudniające piłkarzy zarabiających nawet sporo ponad 100 tysięcy złotych miesięcznie, otrzymają wsparcie od państwa w wysokości 150 milionów złotych. Wprawdzie nie bezpośrednio na pensje piłkarzy czy trenerów, tylko na rozwój infrastruktury sportowej, ale dzięki temu kluby będą mogły przecież zaoszczędzić więcej pieniędzy na te pensje.
Zresztą kolejne 550 milionów złotych ma być rozdysponowane w latach 2022-2025 między kluby, które w kilku dyscyplinach (między innymi w piłce nożnej) będą kwalifikowały się do europejskich pucharów. I tam nie ma już mowy o przeznaczeniu tych pieniędzy na infrastrukturę.
W przeciwieństwie do niektórych działaczy lewicy nie mam nic przeciwko temu, że piłkarze czy trenerzy piłkarscy zarabiają dużo – ale pod warunkiem, że są to pieniądze dobrowolnie płacone przez prywatnych sponsorów, prywatne stacje telewizyjne czy kibiców chcących ich oglądać i kupujących w tym celu bilety. Tymczasem wygląda na to, że pewna część moich podatków – podobnie jak podatków milionów innych mieszkańców Polski – zostanie przynajmniej pośrednio przeznaczona na ich wynagrodzenia. A bezpośrednio na wsparcie dla klubów, na których stadiony nie chodzę i których mogę nawet nie lubić.
Zastanawiam się, czy kibicom Ruchu Chorzów, który gra w drugiej lidze i tego dofinansowania już nie dostanie, będzie miło ze świadomością, że parę milionów z ich podatków dostanie Legia Warszawa, z którą mają „kosę”?

Terror epidemiczny – testy co tydzień?

czwartek, 27 stycznia, 2022

Według najnowszego projektu posłów rządzącej partii pracownicy (w tym zleceniobiorcy i wykonawcy dzieł), którzy nie będą się poddawać co tydzień testom diagnostycznym na obecność wirusa SARS-Cov2, będą mogli zostać zmuszeni do uiszczenia odszkodowania – w wysokości pięciokrotności minimalnego wynagrodzenia, czyli ponad 15 tysięcy złotych – koledze z pracy, który zakazi się tym wirusem i będzie miał „uzasadnione podejrzenie”, że do zakażenia doszło w miejscu pracy, wskaże ich z imienia i nazwiska, a pracodawca potwierdzi, że ów kolega miał z nimi tam kontakt, a oni nie poddali się testowi w ciągu siedmiu dni poprzedzających zakażenie.
Decyzję w sprawie odszkodowania ma wydawać bynajmniej nie sąd, tylko wojewoda, w trybie decyzji administracyjnej.
Do zapłacenia odszkodowania będzie mógł być zmuszony również pracodawca – o ile nie skorzystał z możliwości żądania od pracownika podania informacji o posiadaniu negatywnego wyniku testu. Ale jeśli pracodawca z takiej możliwości skorzysta, będzie mógł domagać się z kolei odszkodowania od pracowników, którzy nie poddali się testom. O tym też będzie decydował wojewoda, który takie odszkodowanie będzie mógł przyznać w przypadku, gdy na skutek zakażenia pracowników prowadzenie działalności przez pracodawcę „zostało istotnie utrudnione”.
Tak, że nie poddając się cotygodniowym testom, pracownik będzie ryzykował zapłacenie piętnastu tysięcy zakażonemu koledze, z którym miał styczność i dodatkowo piętnastu tysięcy pracodawcy. Choćby nie dowiedziono, że to on zakaził kolegę i że w ogóle sam był wtedy zakażony. Czyli – żegnaj zasado domniemania niewinności.
W praktyce oznacza to obowiązek poddawania się przez wszystkich pracownikom regularnym cotygodniowym testom, za które być może będą musieli oni sami płacić.
Owszem, każdemu pracownikowi mają przysługiwać testy bezpłatne, to znaczy finansowane ze środków Funduszu Przeciwdziałania COVID-19. Pytanie jednak, kto je będzie wykonywał i skąd wezmą się na to pieniądze? Jeśli testom miałoby poddawać się dziesięć milionów pracowników, oznacza to dziesięć milionów testów co tydzień, czyli ponad milion czterysta tysięcy dziennie. A od początku epidemii wykonano jak na razie w Polsce niecałe 30 milionów testów, czyli średnio niecałe 50 tysięcy dziennie. W tej chwili wykonuje się ich niecałe 200 tysięcy dziennie.
A cena testu antygenowego wykonywanego przez komercyjne laboratoria to około 150 złotych. Jeśli faktyczny koszt takiego testu to 100 złotych, oznacza to w takim przypadku miliard złotych tygodniowo, czyli 52 miliardy rocznie.
Oczywiście projektodawcy przewidzieli, że to może być za dużo i dają ministrowi zdrowia prawo do określenia liczby testów finansowanych z Funduszu Przeciwdziałania COVID-19 w danym przedziale czasowym. To oznacza, że być może jednak nie każdy będzie mógł sobie wykonać taki test bezpłatnie. A w razie jego braku nadal będzie mu grozić odszkodowanie na mocy decyzji wojewody. Przypominam – piętnaście albo trzydzieści tysięcy złotych.
Dodatkowo za nieprzestrzeganie zakazów, nakazów, ograniczeń lub obowiązków określonych w przepisach o zapobieganiu oraz zwalczaniu zakażeń i chorób zakaźnych u ludzi, wydanych w związku z epidemią COVID-19, ma grozić grzywna w wysokości do 6000 złotych. Przy czym sąd nie będzie mógł wymierzyć grzywny niższej niż nałożona mandatem przez policjanta.
I to wszystko w momencie, w którym niektóre państwa – mimo fali wariantu omikron – poluźniają ograniczenia związane z epidemią, i pojawia się coraz więcej głosów, żeby traktować COVID-19 jak każdą inną chorobę zakaźną, taką jak grypa.

Djokovic i inni „nielegalni”

niedziela, 16 stycznia, 2022

Najlepszy tenisista świata, Novak Djokovic, będzie deportowany z Australii, gdzie przyjechał na turniej Australian Open. Bo może stanowić zagrożenie dla „zdrowia, bezpieczeństwa lub porządku społeczeństwa australijskiego”.
Nie dlatego, że jest zakażony koronawirusem czy nawet dlatego, że może się nim łatwiej zakazić wskutek braku zaszczepienia.
Dlatego, że – jak powiedział australijski premier – jego obecność w Australii może rozniecić nastroje antyszczepionkowe.
Czyli nawet nie z powodu głoszonych przez siebie poglądów, ale z powodu takiego, a nie innego postrzegania go przez niektórych ludzi, co z kolei odbierane jest przez państwo za potencjalne zagrożenie dla jego celów.
Przypadek Djokovica jest głośny, ale oczywiście nie jedyny. Bo normalną, niekwestionowaną prerogatywą i praktyką państw jest wyrzucanie lub niewpuszczanie na rządzone przez nie terytoria ludzi, których obecność uznają za niepożądaną z różnych przyczyn. Czasami są to ich poglądy lub działalność – i nie musi chodzić tu wcale o działalność przestępczą. Częściej pochodzenie, stan majątkowy – biednych kandydatów na imigrantów mniej chętnie się wpuszcza – czy po prostu chęć ograniczenia liczby nowo osiedlających się na terenie danego państwa ludzi.
Przypuszczam, że wielu z tych, którym nie podoba się teraz deportacja Djokovica z Australii, popierało wcześniej Executive Order 13780 wydany przez prezydenta Trumpa i popiera jak największe zamknięcie granic Polski i całej Europy przed imigrantami z Azji i Afryki. Ale jeśli akceptuje się zasadę, że państwo może nie wpuścić na rządzone przez siebie terytorium nie tylko agresora czy kogoś, kto stanowi bezpośrednie zagrożenie dla czyjegoś życia, wolności lub własności, ale każdego, kto mu się nie podoba, to trzeba zaakceptować to, że może za chwilę na całym świecie osoby krytyczne wobec obecnej polityki szczepień przeciwko COVID-19 – czy jakimkolwiek innym pomysłom rządów – nie będą nigdzie przepuszczane przez granice.
Z drugiej strony przypuszczam, że wielu z tych, którzy głoszą hasło „żaden człowiek nie jest nielegalny” w kontekście uchodźców i migrantów ekonomicznych próbujących przedostawać się przez granicę polsko-białoruską i ogólnie granice Unii Europejskiej, przyklaskuje deportacji Djokovica albo przynajmniej jej się nie sprzeciwia. Bo nie lubią „antyszczepionkowców” i bogaczy. Ale jeśli akceptuje się zasadę, że państwo może nie wpuścić na rządzone przez siebie terytorium każdego, kto mu się nie podoba – na przykład takiego Djokovica – to trzeba zaakceptować to, że może za chwilę bogate państwa zaostrzą kryteria wpuszczania imigrantów z biednych krajów (tak przy okazji – ilu z nich może pokazać dokumenty potwierdzające szczepienie czy negatywne wyniki testów?), albo niemal całkowicie zamkną przed nimi granice.
Jeżeli nie chce się, by zamykano granice przed takimi jak Djokovic – albo jeżeli nie chce się, by zamykano granice przed uchodźcami czy biedakami pokojowo migrującymi z przyczyn ekonomicznych – trzeba sprzeciwić się samej tej zasadzie. Na przykład przyjmując libertariańskie stanowisko, że przemocą można powstrzymywać jedynie kogoś, kto bezpośrednio zagraża czyjemuś życiu, wolności lub własności. I domagając się przyjęcia go od rządów.
Novak Djokovic powinien mieć takie samo prawo wjazdu do Australii czy gdziekolwiek indziej, jak pokojowo zachowujący się imigranci z Iraku, Afganistanu czy Jemenu do Polski – czy gdziekolwiek indziej.

Facebook prawem, nie towarem?

niedziela, 9 stycznia, 2022

Konfederacji, której profil został usunięty z Facebooka za – jak głosi oświadczenie korporacji Meta – naruszanie jego zasad dotyczących mowy nienawiści i dezinformacji, nie wystarcza skierowanie sporu (w którym niewykluczone, że ma rację) do sądu. Jej politycy domagają się ponadto, by z serwisów społecznościowych nie wolno było usuwać profili organizacji politycznych, o ile nie zostanie to nakazane prawomocnym wyrokiem sądu, pod karą do 50 milionów złotych dla ich właścicieli.
To mniej więcej tak, jakby ochronie knajp czy sklepów nie było wolno wyprowadzać klientów naruszających – zdaniem ich właścicieli czy menedżerów – zasady zachowania się w tych miejscach, jeśli ci klienci są politykami. Chyba, że wcześniej tak orzekłby sąd.
Albo jak w przypadku lokatorów wynajmujących mieszkania, których nie wolno legalnie wyrzucić bez prawomocnego wyroku orzekającego eksmisję. Ale właścicielom mieszkań nie grożą aż tak wysokie kary, no i zakaz eksmisji bez wyroku sądu dotyczy wszystkich, a nie jedynie polityków.
Organizacje polityczne wg Konfederacji powinny stać się świętymi krowami, dla których profile w prywatnych serwisach społecznościowych – tworzone przy wykorzystaniu prywatnej infrastruktury kupionej za prywatne pieniądze innych ludzi – mają być do pewnego stopnia prawem, a nie towarem. Za który zresztą obecnie nie muszą i tak nic płacić.
W przeciwieństwie do takich jak ja – w przypadku wejścia w życie projektu Konfederacji moją stronę Facebook nadal będzie mógł usunąć bez wyroku sądu, bo nie jestem partią, komitetem wyborczym, kołem poselskim, tylko zwykłym człowiekiem wyrażającym poglądy na tematy polityczne.
To tyle, jeśli chodzi o poszanowanie własności prywatnej i swobodę prowadzenia działalności gospodarczej, których podobno politycy Konfederacji są zwolennikami. Gdy w grę wchodzi interes partii – idee odstawiane są do kąta.

Inwigilowanie inwigilatorów

poniedziałek, 27 grudnia, 2021

Inwigilacja polityków opozycji przy pomocy programu szpiegowskiego Pegasus – na którą wskazują informacje udostępnione przez Citizen Lab – jest skandalem. Jednak nie zapomnijmy, że przeciwników politycznych inwigilowano i za rządów PO-PSL (choć byli to dziennikarze, podsłuchiwano ich metodami bardziej „tradycyjnymi” i póki co nie udowodniono przy tym przekroczenia przepisów prawa), że wówczas nie było żadnej sądowej kontroli nad inwigilacją stosowaną przez służby (dziś formalnie jest, ale w formie praktycznie symbolicznej), że już w 2011 roku MSWiA zgłosiło do Narodowego Centrum Badań i Rozwoju projekt mający na celu opracowanie narzędzi „umożliwiających niejawne i zdalne uzyskiwanie dostępu do zapisu na informatycznym nośniku danych, treści przekazów nadawanych i odbieranych oraz ich utrwalanie”, i że w latach 2012-2015 roku CBA kupowało licencje na program szpiegowski RCS produkowany przez Hacking Team, mimo że ówczesne przepisy regulujące kontrolę operacyjną nie mówiły wprost o „stosowaniu środków technicznych umożliwiających uzyskiwanie w sposób niejawny informacji i dowodów oraz ich utrwalanie, a w szczególności treści rozmów telefonicznych i innych informacji przekazywanych za pomocą sieci telekomunikacyjnych” (to sformułowanie pojawiło się dopiero po nowelizacji prawa w 2016 roku). Przypomnę także, że już w 2011 roku Polska była liderem w inwigilacji obywateli w formie sprawdzania ich billingów telefonicznych i innych danych telekomunikacyjnych (ponad 1856000 przypadków bez kontroli i wiedzy osób, których to dotyczyło), a w 2009 roku poseł Brejza (obecnie ujawniony jako ofiara szpiegowania Pegasusem) sugerował w interpelacji poselskiej delegalizację oprogramowania umożliwiającego anonimową komunikację przez sieć TOR oraz opracowanie narzędzi umożliwiających ujawnianie użytkowników tej sieci.
Nie mam złudzeń co do obecnie rządzącej ekipy, która wówczas występowała przeciwko inwigilacji, a obecnie – wszystko na to wskazuje – sama ją stosuje. Jednak nie mam też złudzeń co do polityków, którzy wcześniej rządzili, a dziś są opozycją. Jeśli opozycja ma być w tej sprawie minimalnie wiarygodna, musi zobowiązać się publicznie do:
– wprowadzenia realnej kontroli sądowej działań operacyjnych policji i innych służb;
– zniesienia przepisów zezwalających na stosowanie przez służby państwowe oprogramowania szpiegowskiego takiego jak Pegasus czy RCS (jeszcze w 2011 roku zlecenie opracowania takiego oprogramowania przez MSWiA wywołało skandal, bo ewentualne użycie go byłoby nielegalne);
– uchylenia przepisów nakazujących przedsiębiorcom telekomunikacyjnym ogólne zatrzymywanie przez rok danych o połączeniach, zwłaszcza, że jest to obecnie niezgodne z prawem unijnym, co potwierdziły wyroki TSUE (tu służę gotowym projektem).
Ale w to raczej nie wierzę, bo każda władza lubi szpiegować swoich przeciwników, a na wszelki wypadek najlepiej wszystkich poza swoimi.

Ukrywanie za wszelką cenę rodzi podejrzenia

sobota, 25 grudnia, 2021

Czytam, że Straż Graniczna już trzykrotnie, bez szczegółowego uzasadnienia, odmówiła zezwolenia na wjazd do strefy nadgranicznej przy granicy z Białorusią Janinie Ochojskiej – prezesowi Polskiej Akcji Humanitarnej, eurodeputowanej, odznaczonej Orderem Odrodzenia Polski.
Czytam też, że nie wpuszczono do tej strefy wysłanników ONZ.
I tak sobie myślę – jeżeli polskim władzom zależy na niewpuszczaniu na tereny przygraniczne potencjalnych świadków tak bardzo, że:
– praktycznie tylko w tym celu wprowadzono i utrzymywano stan wyjątkowy;
– wprowadzono specjalną ustawę zezwalającą na zamknięcie dostępu do strefy nadgranicznej rozporządzeniem ministra również po zakończeniu stanu wyjątkowego;
– zamyka się dostęp dziennikarzom, przedstawicielom organizacji międzynarodowych, eurodeputowanym;
– uznano, że mniejszym złem będzie sytuacja, w której monopol na informowanie o tym, co dzieje się przy granicy ma strona białoruska;
– to dlaczego nie mam wierzyć informacjom przekazywanym przez osoby pomagające imigrantom, że polscy funkcjonariusze wywożą ludzi wprost ze szpitali do lasu, przerzucają przez druty kolczaste, biją, szczują psami, niszczą im telefony, odmawiają do nich dostępu lekarzom, rozdzielają rodziny? Dlaczego nie mam wierzyć nawet opowieściom dezertera Emila Czeczki, mówiącego, że polscy żołnierze strzelali do imigrantów i zabili dwie osoby?
Ukrywanie za wszelką cenę rodzi podejrzenia.

Antysystemowcy wzmacniają system

sobota, 18 grudnia, 2021

Ustawa wykluczająca dotychczasowego właściciela jednego z głównych prywatnych nadawców telewizyjnych w Polsce z możliwości otrzymania polskiej koncesji na nadawanie (i tym samym z możliwości nadawania naziemnego) oraz jeszcze bardziej ograniczająca potencjalną konkurencję dla państwowej telewizji i radia przeszła dzięki głosom trzech posłów Kukiz’15: Pawła Kukiza, Jarosława Sachajki i Stanisława Żuka.
Jeszcze kilka miesięcy temu Paweł Kukiz powiedział: „Jeżeli system pojmujemy jako zespół norm prawnych regulujących relacje państwo-obywatel, jestem non stop antysystemowcem”. Dziś on i jego ludzie głosują za tworzeniem norm prawnych umożliwiających jeszcze większą ingerencję państwa w działalność prywatnych mediów, w celu osłabienia prywatnej konkurencji dla rządowej propagandy. Czyli za wzmacnianiem systemu w sensie takim, w jakim sam go definiuje.

Minister obwieścił: amantadyna nie dla chorych na COVID-19

czwartek, 9 grudnia, 2021

Artykuł 37azg ustawy Prawo farmaceutyczne, wprowadzony pierwszą ze „specustaw covidowych” i przywołany jako podstawa prawna w obwieszczeniu ministra zdrowia, uprawnia wprawdzie ministra do ograniczenia ilości produktu leczniczego „na jednego pacjenta w danej jednostce czasu”, ale nigdzie nie upoważnia go do ograniczenia ordynowania i wydawania tego produktu w tych czy innych wskazaniach.
Jak ktoś nie wierzy, to może przeczytać sobie aktualny tekst ustawy.
(Tak przy okazji, może jakiś prawnik wyjaśni, czy obwieszczenie ministra, nawet wydane na podstawie ustawy, może być źródłem powszechnie obowiązującego prawa? Bo Konstytucja Rzeczypospolitej Polskiej wymienia tylko Konstytucję, ustawy, ratyfikowane umowy międzynarodowe, rozporządzenia oraz akty prawa miejscowego).
Nie wiem, czy amantadyna wykazuje faktycznie pozytywne działanie jako lek na COVID-19. Badania w tym zakresie jak na razie trwają. Jak jednak widać, wielu lekarzy uważa, że może pomóc i przepisuje ją chorym na tę chorobę. A minister – zapewne w racjonalnej obawie, by nie zabrakło jej chorym na chorobę Parkinsona – próbuje zakazać realizacji takich recept. Próbuje zakazać lekarzom wybranego przez nich leczenia. I wygląda na to, że bez podstawy prawnej.

Drogi polski węgiel

sobota, 4 grudnia, 2021

Kilka faktów z okazji Barbórki, czyli Dnia Górnika.
Średnia cena detaliczna tony węgla kamiennego w Polsce w 2020 r. wynosiła 887,95 zł, czyli ok. 235 dolarów po kursie na koniec tamtego roku. Obecne ceny bywają nawet nieco wyższe, bywa, że powyżej 1000 zł za tonę, ale mimo tego przychody nie pokrywają kosztów – do każdej tony państwo dopłaca obecnie ok. 45 zł.
Aktualna średnia cena węgla kamiennego na rynkach światowych (przy znacznym jej wzroście w stosunku do poprzednich lat) to 121 dolarów, czyli niecałe 500 zł za tonę. Zbliżona do cen polskich była jedynie w październiku br.
W 2020 r. średnia cena tzw. krótkiej tony (2000 funtów = ok. 907,18 kg) węgla metalurgicznego w USA na eksport wynosiła 104,55 dolarów, a niemetalurgicznego – 62,51 dolarów. W przeliczeniu na tony było to odpowiednio 115,25 dolarów i 68,90 dolarów. Cena węgla dla amerykańskich elektrowni wynosiła 36,14 dolarów za krótką tonę, czyli niecałe 40 dolarów za tonę.
Jak się okazuje, polska energetyka kupuje polski węgiel po cenach zbliżonych do eksportowych amerykańskich – w październiku br. średniomiesięczna wartość indeksu cen węgla dla energetyki wyniosła 246,37 zł (nieco ponad 60 dolarów) za tonę, a dla ciepłownictwa – 320,29 zł za tonę. Dodatkowo węgiel jest importowany – w pierwszej połowie br. sprowadzono 6,23 mln ton węgla, głównie z Rosji. Jest to około 20% polskiej produkcji (61,6 mln ton w 2019 r, 54,4 mln ton w 2020 r.).
Wydajność wydobycia w polskich kopalniach wynosiła w 2019 r. 809 ton na górnika, podczas gdy w USA ponad 10 tysięcy ton. W polskim górnictwie zatrudnionych jest 2,5 raza więcej ludzi niż w amerykańskim, ale wydobycie jest prawie 6 razy niższe.
Być może energetyka oparta na węglu to obecnie dobre rozwiązanie (hurtowe ceny energii elektrycznej w Polsce mimo wzrostu należą do najniższych w Europie), ale powyższe dane wskazują, że wydobycie węgla kamiennego w Polsce jest ogólnie nierentowne i nieefektywne, a koszty tego ponoszą odbiorcy detaliczni i podatnicy. Nie wiem, czy wynika to z obiektywnej nieopłacalności wydobycia z polskich złóż, czy z nieudolności państwowego zarządzania. Odpaństwowienie i urynkowienie tej branży (np. przez prywatyzację pracowniczą) pokazałoby, jaka jest prawda. Jeśli winą jest państwowe zarządzanie – kopalnie wydobywałyby dalej, podatnicy nie musieliby do nich dopłacać, a i węgiel byłby może tańszy dla odbiorców detalicznych. A jeśli po prostu nie da się już wydobywać tego węgla w sposób opłacalny – być może dotyczy to tylko niektórych kopalń – to i tak taniej i lepiej dla gospodarki będzie korzystać z węgla zagranicznego. Choć może niekoniecznie akurat rosyjskiego.