Facebook prawem, nie towarem?

9 stycznia, 2022

Konfederacji, której profil został usunięty z Facebooka za – jak głosi oświadczenie korporacji Meta – naruszanie jego zasad dotyczących mowy nienawiści i dezinformacji, nie wystarcza skierowanie sporu (w którym niewykluczone, że ma rację) do sądu. Jej politycy domagają się ponadto, by z serwisów społecznościowych nie wolno było usuwać profili organizacji politycznych, o ile nie zostanie to nakazane prawomocnym wyrokiem sądu, pod karą do 50 milionów złotych dla ich właścicieli.
To mniej więcej tak, jakby ochronie knajp czy sklepów nie było wolno wyprowadzać klientów naruszających – zdaniem ich właścicieli czy menedżerów – zasady zachowania się w tych miejscach, jeśli ci klienci są politykami. Chyba, że wcześniej tak orzekłby sąd.
Albo jak w przypadku lokatorów wynajmujących mieszkania, których nie wolno legalnie wyrzucić bez prawomocnego wyroku orzekającego eksmisję. Ale właścicielom mieszkań nie grożą aż tak wysokie kary, no i zakaz eksmisji bez wyroku sądu dotyczy wszystkich, a nie jedynie polityków.
Organizacje polityczne wg Konfederacji powinny stać się świętymi krowami, dla których profile w prywatnych serwisach społecznościowych – tworzone przy wykorzystaniu prywatnej infrastruktury kupionej za prywatne pieniądze innych ludzi – mają być do pewnego stopnia prawem, a nie towarem. Za który zresztą obecnie nie muszą i tak nic płacić.
W przeciwieństwie do takich jak ja – w przypadku wejścia w życie projektu Konfederacji moją stronę Facebook nadal będzie mógł usunąć bez wyroku sądu, bo nie jestem partią, komitetem wyborczym, kołem poselskim, tylko zwykłym człowiekiem wyrażającym poglądy na tematy polityczne.
To tyle, jeśli chodzi o poszanowanie własności prywatnej i swobodę prowadzenia działalności gospodarczej, których podobno politycy Konfederacji są zwolennikami. Gdy w grę wchodzi interes partii – idee odstawiane są do kąta.

Inwigilowanie inwigilatorów

27 grudnia, 2021

Inwigilacja polityków opozycji przy pomocy programu szpiegowskiego Pegasus – na którą wskazują informacje udostępnione przez Citizen Lab – jest skandalem. Jednak nie zapomnijmy, że przeciwników politycznych inwigilowano i za rządów PO-PSL (choć byli to dziennikarze, podsłuchiwano ich metodami bardziej „tradycyjnymi” i póki co nie udowodniono przy tym przekroczenia przepisów prawa), że wówczas nie było żadnej sądowej kontroli nad inwigilacją stosowaną przez służby (dziś formalnie jest, ale w formie praktycznie symbolicznej), że już w 2011 roku MSWiA zgłosiło do Narodowego Centrum Badań i Rozwoju projekt mający na celu opracowanie narzędzi „umożliwiających niejawne i zdalne uzyskiwanie dostępu do zapisu na informatycznym nośniku danych, treści przekazów nadawanych i odbieranych oraz ich utrwalanie”, i że w latach 2012-2015 roku CBA kupowało licencje na program szpiegowski RCS produkowany przez Hacking Team, mimo że ówczesne przepisy regulujące kontrolę operacyjną nie mówiły wprost o „stosowaniu środków technicznych umożliwiających uzyskiwanie w sposób niejawny informacji i dowodów oraz ich utrwalanie, a w szczególności treści rozmów telefonicznych i innych informacji przekazywanych za pomocą sieci telekomunikacyjnych” (to sformułowanie pojawiło się dopiero po nowelizacji prawa w 2016 roku). Przypomnę także, że już w 2011 roku Polska była liderem w inwigilacji obywateli w formie sprawdzania ich billingów telefonicznych i innych danych telekomunikacyjnych (ponad 1856000 przypadków bez kontroli i wiedzy osób, których to dotyczyło), a w 2009 roku poseł Brejza (obecnie ujawniony jako ofiara szpiegowania Pegasusem) sugerował w interpelacji poselskiej delegalizację oprogramowania umożliwiającego anonimową komunikację przez sieć TOR oraz opracowanie narzędzi umożliwiających ujawnianie użytkowników tej sieci.
Nie mam złudzeń co do obecnie rządzącej ekipy, która wówczas występowała przeciwko inwigilacji, a obecnie – wszystko na to wskazuje – sama ją stosuje. Jednak nie mam też złudzeń co do polityków, którzy wcześniej rządzili, a dziś są opozycją. Jeśli opozycja ma być w tej sprawie minimalnie wiarygodna, musi zobowiązać się publicznie do:
– wprowadzenia realnej kontroli sądowej działań operacyjnych policji i innych służb;
– zniesienia przepisów zezwalających na stosowanie przez służby państwowe oprogramowania szpiegowskiego takiego jak Pegasus czy RCS (jeszcze w 2011 roku zlecenie opracowania takiego oprogramowania przez MSWiA wywołało skandal, bo ewentualne użycie go byłoby nielegalne);
– uchylenia przepisów nakazujących przedsiębiorcom telekomunikacyjnym ogólne zatrzymywanie przez rok danych o połączeniach, zwłaszcza, że jest to obecnie niezgodne z prawem unijnym, co potwierdziły wyroki TSUE (tu służę gotowym projektem).
Ale w to raczej nie wierzę, bo każda władza lubi szpiegować swoich przeciwników, a na wszelki wypadek najlepiej wszystkich poza swoimi.

Ukrywanie za wszelką cenę rodzi podejrzenia

25 grudnia, 2021

Czytam, że Straż Graniczna już trzykrotnie, bez szczegółowego uzasadnienia, odmówiła zezwolenia na wjazd do strefy nadgranicznej przy granicy z Białorusią Janinie Ochojskiej – prezesowi Polskiej Akcji Humanitarnej, eurodeputowanej, odznaczonej Orderem Odrodzenia Polski.
Czytam też, że nie wpuszczono do tej strefy wysłanników ONZ.
I tak sobie myślę – jeżeli polskim władzom zależy na niewpuszczaniu na tereny przygraniczne potencjalnych świadków tak bardzo, że:
– praktycznie tylko w tym celu wprowadzono i utrzymywano stan wyjątkowy;
– wprowadzono specjalną ustawę zezwalającą na zamknięcie dostępu do strefy nadgranicznej rozporządzeniem ministra również po zakończeniu stanu wyjątkowego;
– zamyka się dostęp dziennikarzom, przedstawicielom organizacji międzynarodowych, eurodeputowanym;
– uznano, że mniejszym złem będzie sytuacja, w której monopol na informowanie o tym, co dzieje się przy granicy ma strona białoruska;
– to dlaczego nie mam wierzyć informacjom przekazywanym przez osoby pomagające imigrantom, że polscy funkcjonariusze wywożą ludzi wprost ze szpitali do lasu, przerzucają przez druty kolczaste, biją, szczują psami, niszczą im telefony, odmawiają do nich dostępu lekarzom, rozdzielają rodziny? Dlaczego nie mam wierzyć nawet opowieściom dezertera Emila Czeczki, mówiącego, że polscy żołnierze strzelali do imigrantów i zabili dwie osoby?
Ukrywanie za wszelką cenę rodzi podejrzenia.

Antysystemowcy wzmacniają system

18 grudnia, 2021

Ustawa wykluczająca dotychczasowego właściciela jednego z głównych prywatnych nadawców telewizyjnych w Polsce z możliwości otrzymania polskiej koncesji na nadawanie (i tym samym z możliwości nadawania naziemnego) oraz jeszcze bardziej ograniczająca potencjalną konkurencję dla państwowej telewizji i radia przeszła dzięki głosom trzech posłów Kukiz’15: Pawła Kukiza, Jarosława Sachajki i Stanisława Żuka.
Jeszcze kilka miesięcy temu Paweł Kukiz powiedział: „Jeżeli system pojmujemy jako zespół norm prawnych regulujących relacje państwo-obywatel, jestem non stop antysystemowcem”. Dziś on i jego ludzie głosują za tworzeniem norm prawnych umożliwiających jeszcze większą ingerencję państwa w działalność prywatnych mediów, w celu osłabienia prywatnej konkurencji dla rządowej propagandy. Czyli za wzmacnianiem systemu w sensie takim, w jakim sam go definiuje.

COVID-19, szczepienia i zgony

12 grudnia, 2021

Jak wynika z danych na stronie Bazy Analiz Systemowych i Wdrożeniowych, z powodu COVID-19 od początku 2021 roku zmarło 53927 osób niezaszczepionych i 3809 osób w pełni zaszczepionych.
Nie można jednak z tego od razu wyciągać wniosku, że ryzyko zgonu z powodu COVID-19 dla osoby w pełni zaszczepionej jest mniejsze ok. 14 razy. Większość zgonów wśród niezaszczepionych przypada bowiem na pierwszą połowę roku, gdy zaszczepionych było wyraźnie mniej. Połowa polskiej populacji została zaszczepiona dopiero 7 września i obecnie w pełni zaszczepionych jest ok. 54-55% mieszkańców Polski.
Od początku września do dziś z powodu COVID-19 zmarło 8340 osób niezaszczepionych i 3096 osób w pełni zaszczepionych. W tym w poszczególnych miesiącach:
Wrzesień: 243 osoby niezaszczepione i 62 w pełni zaszczepione.
Październik: 977 osób niezaszczepionych i 370 w pełni zaszczepionych.
Listopad: 5181 osób niezaszczepionych i 1960 w pełni zaszczepionych.
Grudzień (do dzisiaj): 1939 osób niezaszczepionych i 704 osoby w pełni zaszczepione.
Wygląda pozornie na to, że w obecnej fali zakażeń ryzyko zgonu osoby niezaszczepionej (zakładając, że zaszczepionych i niezaszczepionych jest tyle samo) jest ok. 2,7 raza wyższe niż osoby w pełni zaszczepionej.
Ale należy tu jeszcze wziąć pod uwagę strukturę wiekową zaszczepionych – wśród niezaszczepionych jest więcej osób młodych, a zwłaszcza dzieci. Średni wiek zmarłych z powodu COVID-19 wśród niezaszczepionych wynosi w obecnej fali 76 lat, a wśród w pełni zaszczepionych – 77 lat. Oznacza to, że ryzyko zgonu bez względu na zaszczepienie dotyczy głównie osób starszych. Osób w wieku 61 lat lub więcej w Polsce jest (wg danych GUS) nieco ponad 9,3 miliona, zaś liczba podanych dawek szczepionek dla tej grupy to (wg danych rządowych – „Liczba wykonanych szczepień wg wieku”) 17,2 miliona. Zakładając w uproszczeniu, że każdy otrzymał dwie dawki, otrzymujemy wynik, że ok. 92% osób w tej grupie jest w pełni zaszczepionych. Przyjmijmy, że to 90%. Czyli, że na 10 osób z tej grupy 9 jest w pełni zaszczepionych, a 1 jest niezaszczepiona.
Z danych na stronie BASiW wynika, że od początku września do dziś z powodu COVID-19 zmarło 7157 osób niezaszczepionych w wieku 61 lat i więcej oraz 2898 osób w pełni zaszczepionych w takim wieku. Ponieważ te 7157 osób pochodzi z dziewięciokrotnie mniejszej populacji, można wyliczyć, że ryzyko zgonu dla w pełni zaszczepionej osoby w takim wieku jest ok. 22 razy niższe niż dla osoby niezaszczepionej. (Przy przyjęciu, że w pełni zaszczepionych jest 92% takich osób byłoby nawet 28 razy niższe).
A jak to wygląda dla innych grup wiekowych?
Dla osób w wieku 51-60 lat (zaliczam się do tej grupy): ok. 4,6 mln osób, 6,6 mln dawek szczepionek, czyli (upraszczając) 71,7% w pełni zaszczepionych. 631 zgonów od początku września wśród niezaszczepionych, 129 wśród w pełni zaszczepionych. Niezaszczepieni pochodzą z populacji ok. 2,53 raza mniejszej, czyli ryzyko zgonu dla w pełni zaszczepionej osoby jest ok. 12,4 raza niższe.
Dla osób w wieku 31-50 lat: ok. 11,8 mln osób, 13,3 mln dawek szczepionek, czyli (upraszczając) 56,3% w pełni zaszczepionych 480 zgonów od początku września wśród niezaszczepionych, 61 wśród w pełni zaszczepionych. Niezaszczepieni pochodzą z populacji ok. 1,29 raza mniejszej, czyli ryzyko zgonu dla w pełni zaszczepionej osoby jest ok. 10 raza niższe.
Dla osób w wieku 18-30 lat: ok. 5,5 mln osób, 5,2 mln dawek szczepionek, czyli (upraszczając) 47% w pełni zaszczepionych. 53 zgonów od początku września wśród niezaszczepionych, 5 wśród w pełni zaszczepionych. Niezaszczepieni pochodzą z populacji ok. 1,12 raza większej, czyli ryzyko zgonu dla w pełni zaszczepionej osoby jest ok. 9,4 raza niższe.
Dla osób w wieku 12-17 lat: ok. 2,3 mln osób, 1,8 mln dawek szczepionek, czyli (upraszczając) 40% w pełni zaszczepionych.
5 zgonów od początku września wśród niezaszczepionych, 1 wśród w pełni zaszczepionych. Niezaszczepieni pochodzą z populacji ok. 1,5 raza większej, czyli ryzyko zgonu dla w pełni zaszczepionej osoby jest ok. 3,3 raza niższe.
Wygląda więc na to, że szczepienia w istotny sposób zmniejszają ryzyko zgonu z powodu COVID-19. Zakładając wyliczone powyżej ryzyka, bez szczepień w obecnej fali zakażeń zmarłoby z grupy tych obecnie w pełni zaszczepionych nie 3096, ale 66016 osób. O 62290 więcej.
A co z ryzykiem samych szczepień? Jak wynika z raportu Państwowego Zakładu Higieny Narodowego Instytutu Zdrowia Publicznego, od początku stycznia do końca listopada 2021 r. nastąpiły (o ile dobrze policzyłem) 84 zgony po szczepieniach przeciwko COVID-19, z czego część nie ma udokumentowanego związku przyczynowego z tymi szczepieniami. Ale może w tej statystyce uwzględniana jest tylko część takich zgonów? Wg danych podawanych przez Stowarzyszenie Stop NOP w styczniu br. takich zgonów było 1121, na jedynie 61 uwzględnionych w rządowej statystyce – a więc ok. 18 razy więcej. Danych na chwilę obecną Stop NOP nie podaje, załóżmy jednak, że faktycznych NOP zakończonych zgonem było (od początku 2021 r.) 18 razy więcej niż w statystyce PZH, czyli 1512.
To znaczy, że szczepiąc się, ma się średnio ok. 40 razy (a wg rządowych danych nawet ok. 740 razy) większą szansę, że zostanie się ocalonym przed zgonem z powodu COVID-19 niż że umrze się po szczepionce. (Zakładając, że wszystkie NOP po szczepieniach mają z nimi faktyczny związek i pomijając tych, których szczepienie ochroniło jeszcze przed obecną falą).
Oczywiście każdy powinien oszacować ryzyko dla siebie – i podjąć w związku z tym taką a nie inną decyzję – sam, ponieważ chodzi tu o jego życie. Warto jednak mieć powyższe dane na uwadze.

Minister obwieścił: amantadyna nie dla chorych na COVID-19

9 grudnia, 2021

Artykuł 37azg ustawy Prawo farmaceutyczne, wprowadzony pierwszą ze „specustaw covidowych” i przywołany jako podstawa prawna w obwieszczeniu ministra zdrowia, uprawnia wprawdzie ministra do ograniczenia ilości produktu leczniczego „na jednego pacjenta w danej jednostce czasu”, ale nigdzie nie upoważnia go do ograniczenia ordynowania i wydawania tego produktu w tych czy innych wskazaniach.
Jak ktoś nie wierzy, to może przeczytać sobie aktualny tekst ustawy.
(Tak przy okazji, może jakiś prawnik wyjaśni, czy obwieszczenie ministra, nawet wydane na podstawie ustawy, może być źródłem powszechnie obowiązującego prawa? Bo Konstytucja Rzeczypospolitej Polskiej wymienia tylko Konstytucję, ustawy, ratyfikowane umowy międzynarodowe, rozporządzenia oraz akty prawa miejscowego).
Nie wiem, czy amantadyna wykazuje faktycznie pozytywne działanie jako lek na COVID-19. Badania w tym zakresie jak na razie trwają. Jak jednak widać, wielu lekarzy uważa, że może pomóc i przepisuje ją chorym na tę chorobę. A minister – zapewne w racjonalnej obawie, by nie zabrakło jej chorym na chorobę Parkinsona – próbuje zakazać realizacji takich recept. Próbuje zakazać lekarzom wybranego przez nich leczenia. I wygląda na to, że bez podstawy prawnej.

Drogi polski węgiel

4 grudnia, 2021

Kilka faktów z okazji Barbórki, czyli Dnia Górnika.
Średnia cena detaliczna tony węgla kamiennego w Polsce w 2020 r. wynosiła 887,95 zł, czyli ok. 235 dolarów po kursie na koniec tamtego roku. Obecne ceny bywają nawet nieco wyższe, bywa, że powyżej 1000 zł za tonę, ale mimo tego przychody nie pokrywają kosztów – do każdej tony państwo dopłaca obecnie ok. 45 zł.
Aktualna średnia cena węgla kamiennego na rynkach światowych (przy znacznym jej wzroście w stosunku do poprzednich lat) to 121 dolarów, czyli niecałe 500 zł za tonę. Zbliżona do cen polskich była jedynie w październiku br.
W 2020 r. średnia cena tzw. krótkiej tony (2000 funtów = ok. 907,18 kg) węgla metalurgicznego w USA na eksport wynosiła 104,55 dolarów, a niemetalurgicznego – 62,51 dolarów. W przeliczeniu na tony było to odpowiednio 115,25 dolarów i 68,90 dolarów. Cena węgla dla amerykańskich elektrowni wynosiła 36,14 dolarów za krótką tonę, czyli niecałe 40 dolarów za tonę.
Jak się okazuje, polska energetyka kupuje polski węgiel po cenach zbliżonych do eksportowych amerykańskich – w październiku br. średniomiesięczna wartość indeksu cen węgla dla energetyki wyniosła 246,37 zł (nieco ponad 60 dolarów) za tonę, a dla ciepłownictwa – 320,29 zł za tonę. Dodatkowo węgiel jest importowany – w pierwszej połowie br. sprowadzono 6,23 mln ton węgla, głównie z Rosji. Jest to około 20% polskiej produkcji (61,6 mln ton w 2019 r, 54,4 mln ton w 2020 r.).
Wydajność wydobycia w polskich kopalniach wynosiła w 2019 r. 809 ton na górnika, podczas gdy w USA ponad 10 tysięcy ton. W polskim górnictwie zatrudnionych jest 2,5 raza więcej ludzi niż w amerykańskim, ale wydobycie jest prawie 6 razy niższe.
Być może energetyka oparta na węglu to obecnie dobre rozwiązanie (hurtowe ceny energii elektrycznej w Polsce mimo wzrostu należą do najniższych w Europie), ale powyższe dane wskazują, że wydobycie węgla kamiennego w Polsce jest ogólnie nierentowne i nieefektywne, a koszty tego ponoszą odbiorcy detaliczni i podatnicy. Nie wiem, czy wynika to z obiektywnej nieopłacalności wydobycia z polskich złóż, czy z nieudolności państwowego zarządzania. Odpaństwowienie i urynkowienie tej branży (np. przez prywatyzację pracowniczą) pokazałoby, jaka jest prawda. Jeśli winą jest państwowe zarządzanie – kopalnie wydobywałyby dalej, podatnicy nie musieliby do nich dopłacać, a i węgiel byłby może tańszy dla odbiorców detalicznych. A jeśli po prostu nie da się już wydobywać tego węgla w sposób opłacalny – być może dotyczy to tylko niektórych kopalń – to i tak taniej i lepiej dla gospodarki będzie korzystać z węgla zagranicznego. Choć może niekoniecznie akurat rosyjskiego.

2017 – rok, w którym Polacy przestali chcieć stawać się przedsiębiorcami

21 listopada, 2021

W tegorocznym raporcie Global Entrepreneurship Monitor (Global Entrepreneurship Monitor 2020/2021 Global Report) można przeczytać, że Polska ma stosunkowo wysoki odsetek przedsiębiorców z już rozwiniętą działalnością (12,2% populacji w wieku produkcyjnym w 2020 r., nieznaczny spadek w stosunku do 2019 r., kiedy wynosił on 12,8%) i zajmuje pod tym względem drugie miejsce wśród badanych krajów w Europie (za Grecją) oraz siódme na 43 badane – bogate i biedne – kraje świata. Ale równocześnie ma bardzo niski odsetek nowych przedsiębiorców (total early-stage entrepreneurial activity): 3,1% populacji w wieku produkcyjnym (spadek z 5,4% w 2019 r.), co stanowi przedostatni wynik wśród badanych krajów (gorzej wypadają tylko Włochy).
Zdaniem autorów raportu „luka pomiędzy aspirującymi przedsiębiorcami a rozwiniętymi biznesami sugeruje szereg czynników faworyzujących zasiedziałe firmy, ale zniechęcających nowe”.
Zerknąłem do starszych raportów. Jeszcze w 2015 roku sytuacja wyglądała inaczej: 9,2% Polaków w wieku produkcyjnym otwierało nowe biznesy, a tylko 5,9% miało rozwiniętą działalność. W 2016 roku odsetek otwierających nowe biznesy wzrósł do 10,7%, a odsetek tych mających rozwiniętą działalność do 7,1%. W 2017 roku odsetek otwierających nowe biznesy zaczął spadać (8,9%), odsetek biznesów rozwiniętych wzrósł do 9,8%. W 2018 r. liczby te wyniosły odpowiednio 5,2% i 13%.
A jak wyglądało to przed 2015 r.?
W 2014 r. 9,2% i 7,3%.
W 2013 r. 9,3% i 8,7%.
W 2012 r. 9% i 6% (zaokrąglano do liczb całkowitych)
W 2011 r. 9,0% i 5,0%.
Wygląda na to, że wbrew stereotypom, za rządów PiS są (a przynajmniej dotąd były) znacznie lepsze warunki dla utrzymania już istniejącego biznesu niż za ostatnich dwóch lat rządów PO. Jednocześnie od 2017 roku zaczęła ciągle spadać, utrzymująca się dotąd na mniej więcej stałym poziomie, liczba osób otwierających nowe przedsięwzięcia. Dlaczego?
Z tych wszystkich raportów wynika, że nie wzrósł ani strach przed niepowodzeniem (od 2017 r. nawet wyraźnie zmalał, potem wrócił do poprzedniego poziomu w 2019), ani nie zmalał odsetek osób uważających, że brak okazji biznesowych (przeciwnie – właśnie wyraźnie wzrósł i w 2019 roku aż 87,3% Polaków w wieku produkcyjnym uważało, że w ich okolicy są dobre okazje do otwierania działalności gospodarczej, a nawet w 2020 r., w czasie epidemii, uważało tak 51,6% z nich, więcej niż w jakimkolwiek roku przed 2017), ani znacząco nie zmalało postrzeganie własnych zdolności biznesowych (oscylujące w granicach 50%, w 2020 r. nawet wzrosło do 60%). Zmalało bardzo wyraźnie jedno.
Odsetek osób z intencjami biznesowymi. Do 2016 roku wynosił on około 20% (z niewielką obniżką na lata 2013 i 2014, kiedy to spadł do 15-17%). W 2017 roku spadł do 9,7%, potem do 9,5%, w 2019 roku już do 6%, a w 2020 do 4,7% (41. miejsce na 43 badane kraje).
Oznacza to, że od 2017 roku stało się coś, co spowodowało, że ludzie mimo dostrzegania większych okazji do prowadzenia biznesu, mniejszego lub takiego samego strachu przed niepowodzeniem i w zasadzie podobnego postrzegania własnych zdolności znacząco stracili chęć do otwierania działalności gospodarczej.
Czyżby nieco opóźniony efekt programu „Rodzina 500+”, wprowadzonego od kwietnia 2016 r.? Może coraz większej liczbie ludzi, wcześniej ekonomicznie zmuszonych do próbowania swoich sił jako przedsiębiorcy, zaczęła wystarczać praca u kogoś, wsparta tym świadczeniem?
A jak nie to, to co?

Imigranci Łukaszenki, czyli sztucznie stworzony problem

17 listopada, 2021

W ubiegłym roku Polska wydała najwięcej w UE pierwszych pozwoleń na pobyt cudzoziemców spoza Unii – 598047. Można uznać, że średnio 1634 imigrantów dziennie przez cały rok przyjeżdżało w celu przynajmniej czasowego osiedlenia się w Polsce.
W 2019 roku, przed epidemią, tych pozwoleń wydano jeszcze więcej, bo aż 724416, co przekłada się na ponad 1984 obcokrajowców średnio dziennie. W 2018 roku było ich 635335 (ponad 1740 dziennie). We wszystkich tych latach najwięcej w Unii.
Faktycznie liczba tych imigrantów była jeszcze wyższa, bo dochodzili jeszcze pracownicy krótkoterminowi przebywający na wizach czy studenci.
Nie powodowało to żadnego problemu i mało kto w ogóle to zauważał.
Teraz pod polską granicą koczuje kilka tysięcy migrantów, bo podobno gdyby pozwolić im napływać, to byłby problem. Mimo, iż w większości nawet nie chcą oni zostać w Polsce.
Według tego, co władze same podają, „w miesiącach wrzesień–październik 2021 r. Straż Graniczna zapobiegła ponad 23 tys. prób przekroczenia granicy państwowej wbrew obowiązującym przepisom”. Czyli było około 380 prób dziennie. Osób próbujących przedostać się w tym czasie przez granicę musiało być jednak najprawdopodobniej mniej – musieli próbować przedostać się kilkakrotnie – bo liczba tych zgromadzonych po drugiej stronie granicy nie wynosi aż 23 tysiące.
Przypominam, imigranci w liczbie nawet prawie 2000 dziennie, chcący zostać w Polsce, nie byli problemem. Imigranci w liczbie kilkudziesięciu-kilkuset dziennie, chcący w większości przez Polskę tylko przejechać, podobno nim są.
Bo chcą się przedostawać nielegalnie? Ale uznano, że lepiej zaostrzyć konflikt, doprowadzić do realnego zagrożenia bezpieczeństwa na granicy, zaangażować duże zasoby ludzkie i finansowe – niż zaoferować im systemową możliwość legalnego wjazdu do Polski czy przejazdu przez nią.
Albo jest to działanie irracjonalne, albo z jakichś powodów podsycanie tego konfliktu polskim władzom się opłaca.

Stan wyjątkowy bez stanu wyjątkowego

15 listopada, 2021

Polski rząd kontynuuje rozpoczętą przed kilkunastoma miesiącami tradycję wprowadzania przepisów prowadzących do ograniczania konstytucyjnych wolności rozporządzeniem.
Po obowiązku zakrywania ust i nosa, zakazywaniu zgromadzeń i zakazywaniu działalności gospodarczej (wszystko to było uznawane przez sądy za sprzeczne z Konstytucją Rzeczypospolitej Polskiej, czasami wielokrotnie), tym razem wprowadzona ma być możliwość zakazywania przez ministra spraw wewnętrznych przebywania na określonym obszarze w strefie nadgranicznej przyległej do granicy państwowej stanowiącej granicę zewnętrzną w rozumieniu przepisów kodeksu granicznego Schengen. Czyli praktycznie taki sam zakaz, jaki obecnie wprowadzony jest na podstawie ogłoszonego stanu wyjątkowego.
Dostęp dziennikarzy będzie wyjątkowo możliwy za specjalnym zezwoleniem komendanta placówki Straży Granicznej. Który na przykład będzie mógł zezwolić na przebywanie tylko dziennikarzom wybranej stacji telewizyjnej.
Przypominam, że art. 52 Konstytucji stanowi, iż „Każdemu zapewnia się wolność poruszania się po terytorium Rzeczypospolitej Polskiej oraz wyboru miejsca zamieszkania i pobytu”, a wolność ta może „podlegać ograniczeniom określonym w ustawie”. W ustawie, a nie rozporządzeniu. A gdyby ktoś próbował interpretować to w taki sposób, że przecież ograniczenie to ma być ustanawiane rozporządzeniem ministra, ale jego istota określona jest w ustawie, to jest jeszcze art. 31 Konstytucji, stanowiący, że „Ograniczenia w zakresie korzystania z konstytucyjnych wolności i praw mogą być ustanawiane tylko w ustawie…”.
Jest też – a propos dziennikarzy – art. 54, zapewniający wolność m. in. „pozyskiwania (…) informacji” oraz zakazujący – bez żadnych wyjątków – cenzury prewencyjnej środków społecznego przekazu.
Ma być więc faktyczny stan wyjątkowy bez formalnego stanu wyjątkowego, tak samo jak mamy faktyczny stan klęski żywiołowej (epidemii) bez formalnego stanu klęski żywiołowej. Będzie mógł trwać tak długo, jak zechcą rządzący politycy, no i nie będzie im przeszkadzał w ewentualnym zorganizowaniu przedwczesnych wyborów (a może już planują utrzymywać ten stan do przynajmniej 2023 roku?).
Tylko sądy mogą jeszcze pobruździć, ale już szykuje się kolejny wielki projekt reformy sądownictwa.
Jak widać, dla polityków PiS Konstytucja może jest i ważniejsza od prawa unijnego, ale na pewno nie od ich widzimisię.