Narodowo-lewicowa tęsknota za gwarantowanym zatrudnieniem

7 listopada, 2021

„Miejsca pracy w ramach programu robót publicznych powinny być tworzone oczywiście w miarę możliwości w sposób celowy –  tak, aby zapewnić pełniejszą realizację zadań publicznych i odciążyć instytucje publiczne. Priorytetem musi jednak pozostać obowiązek pełnego zatrudnienia wszystkich chętnych – celem programu ma być bowiem zapewnienie minimum środków do życia wszystkim bezrobotnym”.
„Uruchomimy program gwarancji zatrudnienia. Dążenie do pełnego, produktywnego zatrudnienia jest – zgodnie z art. 65 ust. 5 Konstytucji RP – obowiązkiem władz publicznych. Tworzone w ten sposób miejsca pracy będą odpowiadać na potrzeby lokalnych społeczności”.
Pierwsze zdanie pochodzi z programu Ruchu Narodowego z 2016 r., wciąż widniejącego na ich stronie internetowej. Drugie zdanie pochodzi z deklaracji programowej Lewicy Razem.
Jak widać, zarówno część Lewicy, jak i część Konfederacji upatruje rozwiązanie problemu bezrobocia w gwarantowanych przez państwo miejscach pracy – jak w PRL.
Różnica jest tylko taka, że narodowcy chcą, by program robót publicznych zastąpił zasiłki dla bezrobotnych, natomiast Lewica Razem nie postuluje likwidacji tych ostatnich. No, ale przy gwarancji zatrudnienia dla każdego większość ludzi i tak nie będzie chciała korzystać z zasiłków, które zresztą przysługują tylko przez pewien czas.
O tym, że organizowanie jakiejś działalności tylko po to, by kogoś zatrudnić jest droższe od po prostu dania mu pieniędzy za nic (czyli zasiłku), jedni i drudzy już nie mówią. O tym, że może zachęcać to część ludzi do kształcenia się w mało produktywnych umiejętnościach – skoro państwo i tak będzie musiało znaleźć im zatrudnienie – też nie.
Za to ani jedni, ani drudzy nie zająkną się, że środki, które państwo przymusowo pobiera w postaci składek na Fundusz Pracy, w niewielkim tylko stopniu przeznaczane są na to, by osoby, które utraciły pracę, miały z czego żyć do czasu znalezienia następnej. W 2019 roku wpływy ze składek na FP wynosiły 13576 mln zł, a wydatki na zasiłki dla bezrobotnych jedynie 1667 mln – zaledwie nieco 12% wpływów. A wszelkie wydatki z Funduszu Pracy – 6389 mln, czyli mniej niż połowę wpływów. W tym 2184 mln poszło na „promocję zatrudnienia”, czyli głównie na staże – inaczej mówiąc na finansowanie przedsiębiorcom darmowych pracowników w sytuacji, gdy przepisy nie zabraniają przyjąć kolejnego finansowanego z FP lub środków unijnych stażysty po tym, jak zakończy się staż poprzedniemu, nawet w przypadku, gdy nikogo się nie zatrudni (choć PUP może odmówić).
Gdyby choćby pięciokrotnie więcej środków FP – z tych samych składek co obecnie – przeznaczano na wsparcie byłych pracowników na wypadek utraty pracy – to zasiłki dla bezrobotnych mogłyby wynosić tyle, co wynagrodzenie minimalne (obecnie przez pierwsze trzy miesiące wynoszą ok. jego połowy, a potem ok. jego czterdziestu procent) i być wypłacane dwa razy dłużej, czyli standardowo przez rok. Ludzie straciwszy zatrudnienie mogliby w większym spokoju szukać kolejnego i nie trzeba byłoby przeznaczać dodatkowych środków na stworzenie dla nich sztucznych miejsc pracy.
A jak najlepiej zapewnić, by składki mające finansować ubezpieczenie od bezrobocia faktycznie były przeznaczane na ten cel, a nie marnowane? Oczywiście, pozwolić innym ubezpieczycielom konkurować z Funduszem Pracy, a najlepiej uczynić takie ubezpieczenie dobrowolnym.
Być może pojawiłyby się wtedy różne warianty ubezpieczenia – na przykład można byłoby płacić wyższe składki, a w zamian dostać w razie utraty pracy wyższy zasiłek. Co mogłoby być korzystne dla osób więcej zarabiających, bo one często mają wyższe wydatki, których nie mogą od razu zmniejszyć.
„Socjal” nie musi być przymusowy, a wolność gospodarcza nie musi oznaczać braku „socjalu”.

O wolność zgromadzeń

31 października, 2021

W czasach, gdy:
– obowiązuje niekonstytucyjny (ograniczenie konstytucyjnej wolności uczestniczenia w pokojowych zgromadzeniach może być ustanowione tylko w ustawie, na co zwróciła uwagę m. in. Helsińska Fundacja Praw Człowieka oraz niektóre sądy) przepis rozporządzenia „epidemicznego” ograniczający liczbę uczestników zgromadzeń do 150 osób i na tej podstawie zgromadzenie może zostać zakazane lub rozwiązane przez przedstawiciela organu gminy, a zgromadzenie spontaniczne – rozwiązane przez funkcjonariusza Policji;
– w Sejmie rozpoczęto prace nad projektem ustawy wprost zakazującym organizowania zgromadzeń w określonych celach, takich jak m. in. „propagowanie związków tej samej płci”, „kwestionowanie małżeństwa jako związku kobiety i mężczyzny”, „propagowanie orientacji seksualnych innych niż heteroseksualizm”, „propagowanie aktywności seksualnych dzieci i młodzieży przed ukończeniem 18 roku życia” (tu należy zwrócić uwagę, że aktywność seksualna z osobami mającymi ukończone 15 lat jest w Polsce legalna, i co za tym idzie taki zakaz uniemożliwiłby organizowanie legalnych zgromadzeń w obronie obecnego stanu prawnego w sytuacji, gdy np. pojawiłby się projekt podniesienia „wieku zgody” do 18 lat) czy „propagowania możliwości przysposabiania dzieci przez osoby tej samej płci” (tu podobnie należy zwrócić uwagę, że przysposobienie dziecka przez pojedynczą osobę tej samej płci, co owo dziecko, jest obecnie całkowicie legalne) – co w praktyce zdelegalizowałoby zgromadzenia takie, jak Marsze Równości;
– prezydent Warszawy oficjalnie stwierdził, że planowany na 11 listopada br. Marsz Niepodległości „nie powinien się odbyć”, zapowiadając wydanie zakazu w przypadku zgłoszenia takiego zgromadzenia i zaskarżając decyzję wojewody o uznaniu go za zgromadzenie cykliczne (co z formalnej przyczyny zostało uwzględnione przez sąd) –
może warto w końcu zgłosić napisany trzy lata temu przeze mnie i opublikowany przez Stowarzyszenie Libertariańskie projekt nowego prawa o zgromadzeniach, oparty na starej ustawie z 1990 r., ale dodatkowo zakładający brak obowiązku zgłaszania zgromadzeń (przy pozostawieniu możliwości zgłoszenia zgromadzenia dobrowolnie) oraz brak możliwości ich rozwiązywania przez organ państwa lub samorządu terytorialnego? (Być może trzeba by go nieco poprawić, ale to nie problem).
Bo jak widać, pokusy do zakazywania lub ograniczania zgromadzeń są duże.

Nielegalni imigranci

23 października, 2021

36 lat temu piętnastoletni Adam i dwunastoletni Krzysztof Zieliński uciekli z domu w Żyrakowie pod Dębicą i po czterech dniach przybyli do Szwecji, ukryci w podwoziu ciężarówki na promie.
Szwedzi nie odesłali ich do Polski, mimo, iż faktycznie bracia byli nielegalnymi imigrantami ekonomicznymi zupełnie tak samo, jak obecnie większość imigrantów z Afryki i Azji próbujących przedostać się przez polską granicę. Uznano ich jednak za uchodźców politycznych, bo starszy z chłopców podał przykłady prześladowań takich, jak wytarganie go za uszy przez milicjanta, obniżenie oceny z przysposobienia obronnego czy uwagi dotyczące noszonych przez braci fryzur. Równocześnie Szwecja odesłała do domu grupę dzieci z Libanu, co skwapliwie podkreślała ówczesna polska prasa.
Jak widać, już wówczas w zamożnej Europie dzielono imigrantów na lepszych i gorszych, i Polacy mieli szczęście znajdować się wśród tych lepszych. Przypadek braci Zielińskich nie był jedyny, przyjmowano nawet tych Polaków, którzy w celu dostania się do „lepszego świata” popełniali przestępstwa. W lutym 1982 roku kapitan Czesław Kudłek uprowadził pilotowany przez siebie samolot pasażerski, na pokładzie którego znajdowała się jego rodzina i znajomi, do Berlina Zachodniego – mimo iż próbowano zmusić go do lądowania w stolicy NRD – i nie poniósł tam żadnej kary. Dostał azyl i wyjechał wraz z rodziną i znajomymi do USA, a jedyną sankcją, jakiej doznał, było odebranie licencji pilota. Nieco mniej szczęścia mieli uczestnicy porwania samolotu z Katowic we wrześniu 1981 roku – grupa uczniów i uczennic ze szkoły w katowickiej dzielnicy Giszowiec, która sterroryzowała załogę żyletkami, raniąc jedną ze stewardess. Po wylądowaniu w Berlinie Zachodnim zostali aresztowani i skazani, jednak po wyjściu z więzienia mogli zostać w Niemczech. A w kwietniu 1982 r. samolot został porwany przez zorganizowaną grupę stanowiącą większość (36 na 54) pasażerów, którzy obezwładnili funkcjonariuszy służb bezpieczeństwa i zmusili pilotów do lotu na Tempelhof. Też pozwolono im zostać, choć ośmiu z nich poniosło dość surową (kilka lat więzienia) odpowiedzialność karną.
Wcześniej, w 1970 roku, szesnastoletni góral Andrzej Dziubek przeszedł wraz z kolegami nielegalnie dwie granice, w tym jedną chronioną polem minowym, by dostać się do Austrii. Nie wyrzucono go. Wkrótce trafił do Norwegii, gdzie rozwinął karierę muzyczną.
Większość z nielegalnych uciekinierów z PRL nie była w Polsce naprawdę prześladowana, a ich ekonomiczna sytuacja – co by o PRL nie mówić – była lepsza, niż w przypadku dzisiejszych imigrantów z Jemenu, Syrii, Konga czy Afganistanu. Mimo to przyjmowano ich i nie zamykano przed nimi granic. Dzisiaj te ucieczki nazywa się, z pewnym podziwem, brawurowymi lub spektakularnymi, a o ich bohaterach kręci się filmy. A równocześnie uciekinierów z wyżej wymienionych krajów wyrzuca się z Polski tylko za sam fakt nielegalnego przekroczenia granicy. Bo należą do tych gorszych.

Dwie ciekawostki o Polsce

19 października, 2021

Ciekawostka 1: polski system podatkowy jest zarówno niekonkurencyjny (36. miejsce na 37 sklasyfikowanych państw OECD w rankingu 2021 International Tax Competitiveness Index, w tym ostatnie 37. miejsce pod względem podatków od konsumpcji), jak i uznany za mało przydatny w zwalczaniu nierówności (115. miejsce na 158 sklasyfikowanych państw w subrankingu progresywności podatkowej The Commitment to Reducing Inequality Index 2020).
Ciekawostka 2: Polska była w zeszłym roku państwem relatywnie najwięcej i najskuteczniej z punktu widzenia walki z nierównościami wydającym na usługi publiczne rozumiane jako edukacja, opieka medyczna i wydatki socjalne łącznie (1. miejsce na świecie w subrankingu usług publicznych The Commitment to Reducing Inequality Index 2020), mimo tego liczba osób żyjących w skrajnym ubóstwie (poniżej minimum egzystencji wynoszącego 640 zł miesięcznie na osobę) wynosi około 2 milionów i w 2020 r. wzrosła w porównaniu z poprzednim rokiem o około 348 tysięcy, a nadwyżka zgonów w przeliczeniu na liczbę mieszkańców w 2020 r. była w Polsce wyższa o 11,6% w stosunku do średniej wieloletniej i najwyższa pod tym względem wśród 26 badanych państw Europy.

Polacy bez żółtych kamizelek

18 października, 2021

W 2018 roku we Francji wystarczyła podwyżka podatku od paliw mająca wynieść docelowo około 60 groszy od litra oleju napędowego i około 25 groszy od litra benzyny, oraz wzrost ceny oleju napędowego o niecałe 25% w ciągu roku – do około 6,30 zł – by prawie 300 tysięcy ludzi wyszło na ulice, wkładając żółte kamizelki.
W efekcie rząd wycofał się z planowanej na 2019 r. podwyżki podatku od paliw (ceny nieco spadły i dopiero dziś przebijają ówczesny pułap), obiecał zamrożenie taryf energii elektrycznej (faktycznie od 2019 r. ceny za kilowatogodzinę spadły ponad sześć centów), zwolnienie od podatków nadgodzin oraz premii rocznych, a także wzrost płacy minimalnej o 100 euro miesięcznie bez zwiększania kosztów dla pracodawców.
A protesty trwały i wygasły dopiero z nadejściem epidemii COVID-19.
W Polsce obecnie cena oleju napędowego i benzyny wzrosła w porównaniu do zeszłego roku już o ponad 30% i kosztują one już około 6 zł za litr. Przy czym Polak zarabia średnio około dwóch i pół raza mniej niż Francuz.
Inne dobra też zresztą drożeją i to te podstawowe.
Ale Polacy nie wychodzą z tego powodu na ulice, choć potrafią wyjść na przykład w protestach przeciwko zaostrzaniu prawa antyaborcyjnego, przeciwko ograniczeniom narzucanym z powodu epidemii czy dla zamanifestowania solidarności z Unią Europejską.
Pytanie – jeszcze, czy po prostu różnimy się czymś od Francuzów?

Czy nauczanie zdalne zwiększa agresję?

16 października, 2021

Jeden chłopak pobił drugiego do nieprzytomności przed szkołą w sam Dzień Edukacji Narodowej i to wystarczyło ministrowi edukacji do wydania werdyktu, że problem z agresją w szkołach „na pewno został spotęgowany sytuacją, którą mieliśmy przez ostatnie miesiące, czyli nauką zdalną, izolacją dzieci i młodzieży w domach oraz nieograniczonym dostępem do treści, które są w Internecie (…) które są brutalne, które są agresywne, które tej agresji uczą, bądź podburzają do agresywnych zachowań”.
Zwalić winę na Internet łatwo, choć uznawanych czynników wpływających na agresję wśród młodych ludzi jest dużo, zarówno wrodzonych, jak i środowiskowych, w tym również sama szkoła jako instytucja i zachowania nauczycieli. „Agresję wywołują te działania, które stanowią formę kontroli, jak również w jakiś sposób ingerują w prywatność młodego, dorastającego człowieka” (Monika Stachowicz-Piotrowska, „Agresja w szkole. Przyczyny – problemy – zapobieganie”). Pan Czarnek nie widzi jednak, że praktycznie nieograniczony dostęp do treści w Internecie nastolatki i nawet młodsze dzieci mają bez względu na to, czy jest nauka zdalna, czy stacjonarna. Przecież korzystają z komputerów także po szkole, a poza tym cały czas używają smartfonów. I tak na logikę, będąc poza domem mają nawet łatwiejszy dostęp do treści nieakceptowanych przez ich rodziców, niż w domu, gdzie rodzice w jakimś stopniu mogą jeszcze – o ile sami też są w domu – ich kontrolować. Ale nie, panu ministrowi wydaje się, że „o ile możemy kontrolować nasze dzieci, kiedy jest normalna szkoła stacjonarna, to przy nauce zdalnej uczniowie byli cały czas przed komputerem, ta kontrola była po prostu niemożliwa”.
Z drugiej strony, w systemie nauki zdalnej nie mogłoby dojść do sytuacji, w której jeden uczeń mógłby pobić drugiego w szkole czy też przed nią. Bo uczyliby się w domach, nie musząc narażać się na bezpośredni kontakt ze sobą. No, chyba, że obaj wagarowaliby i pobiliby się na ulicy. Ale nauka zdalna, jakby nie patrzeć, zmniejsza ryzyko wzajemnego kontaktu młodych ludzi, którzy się nie lubią, a co za tym zmniejsza ryzyko bezpośredniej fizycznej agresji. Jak pisze przytoczona wyżej autorka, „słuszne są założenia, że jednym ze źródeł agresji są specyficzne warunki pracy szkoły, gdzie ograniczenia uwidaczniają się w wąskich korytarzach, małych salach, zbyt krótkich przerwach (…) Szkoła (…) nieświadomie wymusza na uczniu brak autonomii, co dzieje się wbrew potrzebom i interesom dziecka”.
Argumentem pana ministra jest to, że „sama izolacja też negatywnie wpływa na dzieci”. Być może – choć sama nauka zdalna to jeszcze nie izolacja, bo po niej można pójść spotkać się z przyjaciółmi – no, chyba, że koledzy pana ministra wprowadzą dla młodzieży godzinę policyjną. Ale należy sobie zadać pytanie, czy jeszcze bardziej negatywnie wpływa na nie przymus codziennego przebywania w zatłoczonych szkołach, w towarzystwie osób, których nie znoszą, klasowych dręczycieli i chuliganów czy też – zdarza się – poniżających ich nauczycieli, od których nie można się w stresowej sytuacji odciąć wyłączając mikrofon i kamerkę. Dla wielu ludzi, zwłaszcza odbiegających wyglądem lub zachowaniem od większości, czy też słabszych fizycznie, szkoła była lub jest bardzo przykrym doświadczeniem – nie dlatego, że trzeba się uczyć, tylko dlatego, że zmusza do przebywania w nieprzyjaznym środowisku.
Bez względu na to, czy faktycznie Internet potęguje agresywne zachowania u młodzieży – moim zdaniem hipoteza mocno wątpliwa – nauka zdalna zapobiega w jakimś stopniu fizycznym atakom, po prostu dlatego, że zmniejsza prawdopodobieństwo niechcianego bezpośredniego kontaktu. Stwarza też zwykle mniej stresujące środowisko dla młodego człowieka, co powinno wpłynąć na obniżenie jego poziomu agresji.
Środki zarządzone w ubiegłym roku z powodu epidemii mogły stać się okazją do tego, by w większym zakresie wprowadzić możliwość nauki zdalnej lub hybrydowej, choćby dla chętnych uczniów w starszych klasach lub chętnych szkół, już na stałe. Ale nie – jak widać, zdaniem ministra edukacji nauczanie zdalne jest jako takie złe, a młodzież powinna spędzać dnie w stresującym i nierzadko wrogim otoczeniu.

„Solidarność”, czyli lobby sklepikarskie

15 października, 2021

Pięć lat temu, analizując ówczesny, pierwszy projekt ustawy o ograniczeniu handlu w niedziele, napisałem, że tak naprawdę chodzi w nim nie tyle o wolne niedziele dla pracowników, co o utrudnienie życia pewnej grupie przedsiębiorców na rynku w imię interesów innych przedsiębiorców (właścicieli sklepów prowadzących je w formie jednoosobowej działalności gospodarczej), a NSZZ „Solidarność”, popierający projekt ustawy i udostępniający swoją katowicką siedzibę dla komitetu inicjatywy ustawodawczej, „występuje jako reprezentant interesów drobnej burżuazji”.
Z dzisiejszej perspektywy widać, że ustawa tego celu nie spełniła, a wręcz przeciwnie – bo supermarkety wydłużyły czas pracy w inne dni i konsumenci często robią tam zakupy, zamiast chodzić w niedziele do lokalnego sklepu, za którego ladą stoi właściciel lub członek jego rodziny. A także coraz śmielej zaczęły wykorzystywać lukę „na placówkę pocztową”.
Luka ta jest właśnie likwidowana, ale środowisku, które doprowadziło do ograniczenia niedzielnego handlu to nie wystarcza. Szef sekcji handlowej NSZZ „Solidarność” Alfred Bujara zaczyna przekonywać polityków do przymusowego skrócenia czasu pracy sklepów we wszystkie dni tygodnia na wzór niektórych innych krajów, gdzie po godzinie 20 lub 21 „może się otworzyć tylko malutki sklep”.
I w ten sposób można zobaczyć już jasno, że chodzi i zawsze chodziło o interes drobnych sklepikarzy oraz zwalczanie ich dużych konkurentów, a nie o pracowników. Bo z jednej strony dłuższe godziny otwarcia sklepu nie muszą przecież oznaczać dla nich pracy w nadgodzinach – mogą pracować na różne zmiany i tak jest nawet dla pracodawcy taniej, bo nie ma obowiązku płacenia dodatku za pracę w godzinach nadliczbowych – a z drugiej skrócenie czasu pracy sklepów w wszystkie dni tygodnia z dużym prawdopodobieństwem spowoduje zwolnienie części z nich.
Oczywiście konsumenci, z których część pewnie też należy do NSZZ „Solidarność”, liczą się dla związkowych lobbystów jeszcze mniej. Co z tego, że sami pracują często do godziny 16 lub 17, a nierzadko dłużej w nadgodzinach. I jeśli będzie tak, jak chce pan Bujara („O 18.30, teraz o 19, jak państwo wiecie, w Brukseli sklepy się zamykają”), to będą mieli niewiele czasu na dokonanie zakupów, a w sklepach będą tworzyć się duże kolejki. Bo jednak nie należy liczyć na to, że wszystko, czego potrzebują, znajdą w osiedlowym sklepiku.
Mam nadzieję, że tym razem lobbing „Solidarności” okaże się nieskuteczny, a właściciele małych sklepów będą konkurować na rynku lepszą jakością towarów, dogodniejszą lokalizacją czy uczestnictwem w inicjatywach takich jak Lokalny Rolnik, w ramach której dostarcza się do klienta produkty zamawiane bezpośrednio od małych wytwórców (sam korzystam i polecam).

Samowolka za 1615 milionów

14 października, 2021

Jeśli zwykły człowiek chce wybudować sobie na własnym gruncie dom, budynek gospodarczy lub cokolwiek innego, musi stosować się do przepisów o planowaniu i zagospodarowaniu przestrzennym, przepisów o ochronie środowiska, przepisów o ochronie gruntów rolnych i leśnych i prawa budowlanego. W większości przypadków musi zdobyć pozwolenie na budowę, wcześniej sporządzić projekt budowlany, w braku lokalnego planu zagospodarowania przestrzennego postarać się o warunki zabudowy, czasami uzyskać decyzję o środowiskowych uwarunkowaniach, a chcąc budować na ziemi rolnej przeprowadzić procedurę jej „odrolnienia”.
Ale jeśli rząd chce budować na granicy mur za 1615 milionów złotych, to okazuje się, że można to wszystko pominąć.
Można budować bez uzyskiwania decyzji, zezwoleń, opinii i uzgodnień lub dokonywania zgłoszeń.
Dodatkowo oczywiście rząd ma móc w razie potrzeby wywłaszczać właścicieli nieruchomości, na których ma być realizowana inwestycja, no i nie przejmować się procedurą zamówień publicznych ani udzielaniem informacji publicznej dotyczącej konstrukcji, zabezpieczeń i parametrów technicznych bariery.
Prawo jest od tego, by wiązać ręce rządzonym, a nie rządzącym.

Gospodarce świeczkę i elektoratowi ogarek

13 października, 2021

W 2020 Polska wydała prawie 600 tysięcy pozwoleń na pierwszy pobyt dla cudzoziemców. Oczywiście cudzoziemców w Polsce jest dużo więcej – jak już kilka razy pisałem, około dwóch milionów – bo dochodzą ci, którzy takie pozwolenia dostali w poprzednich latach oraz ci, którzy pracują w Polsce na podstawie wiz z zamiarem uzyskania takich pozwoleń lub krótkoterminowego zarobku, studenci oraz pewna liczba osób objętych ochroną międzynarodową. A także obywatele innych państw Unii Europejskiej, którzy zezwoleń na pobyt nie potrzebują. Ogromna większość przyczynia się do wytwarzania rozmaitych dóbr i usług, powiększa polskie PKB i dokłada się do obecnych emerytur Polaków.
Rząd zdaje sobie sprawę, że imigranci przydają się polskiej gospodarce, więc wydaje te pozwolenia, a obywatelom niektórych państw ułatwia przyjazd i procedury związane z zatrudnianiem.
Jednocześnie ten sam rząd nie robi nic, by ułatwić legalny wjazd (np. na podstawie wiz humanitarnych) ludziom z szeregu innych krajów, którzy są tak zdesperowani, że przekraczają polską granicę nielegalnie ryzykując koczowanie w lasach i wydają jeszcze w tym celu spore pieniądze – bywa, że tysiące dolarów. Woli angażować spore siły w ochronę granicy, ogłosić stan wyjątkowy i utrzymywać sytuację, w której białoruskiemu reżimowi opłaca się używać imigrantów jako broni. Mimo, że ci ludzie i tak w dużej mierze nawet nie chcą zostać w Polsce, tylko przedostać się na zachód Europy. Do innych państw Unii Europejskiej, z którą ten rząd i tak ma na pieńku w sprawach sądownictwa, „stref wolnych od ideologii LGBT” i kopalni Turów, więc pełnienie dla nich roli zapory przed być może niechcianymi przez nich imigrantami zakrawa na nadgorliwość.
Skąd takie „rozdwojenie jaźni”?
Ano, gospodarce świeczkę i elektoratowi ogarek.
Najwyraźniej sporo potencjalnych wyborców to ludzie irracjonalnie bojący się cudzoziemców, wyobrażający sobie, że to gwałciciele, terroryści, bandyci i lenie czekający tylko, by żyć jak królowie z polskich zasiłków. Jednocześnie tym samym ludziom wydaje się zapewne, że cudzoziemców w Polsce nie ma wielu, bo nie rzucają się specjalnie w oczy i nie ma cudzoziemskich gett, które przecież musiałyby w takim przypadku powstać.
I takim ludziom trzeba pokazać, że władza chroni ich przed imigrantami dybiącymi na ich głowy, córki i podatki. Najlepiej w sposób dobitny. Przy okazji można też pokazać, że broni się ich przed Łukaszenką i Putinem, którzy wypowiedzieli Polsce „wojnę hybrydową”.
Taktyka skuteczna – słupki w sondażach rosną.
Jednocześnie nadal wpuszcza się wielu imigrantów i wydaje się najwięcej w Unii Europejskiej pozwoleń na pierwszy pobyt.
I tylko ludzi cierpiących i umierających na zimnie żal.

„Wśród dotychczas nagrodzonych Noblem ekonomistów nie ma Polaków”

12 października, 2021

Dla dziennikarza portalu gazeta.pl Kacpra Kolibabskiego, tego samego, który niedawno napisał, że fale radiowe są znacznie wolniejsze niż światło, noblista Leonid Hurwicz – który posiadał polskie obywatelstwo (do pewnego momentu jako jedyne), od dziecka mówił po polsku, posługiwał się tym językiem w domu, ukończył w Polsce szkołę i studia prawnicze, i którego rodzice wrócili do Polski z Moskwy (gdzie się urodził) natychmiast po odzyskaniu przez Polskę niepodległości – nie jest Polakiem. Czyżby dlatego, że wyemigrował do USA? To w takim razie co z Marią Skłodowską-Curie, która wyemigrowała do Francji, a polskiego obywatelstwa nigdy nie miała?
A może dlatego, że był Żydem?
W takim razie, czy dla redaktora Kolibabskiego redaktor naczelny „Gazety Wyborczej” (z którą powiązana jest gazeta.pl) Adam Michnik też – jako niewątpliwy Żyd – to nie Polak? A Julian Tuwim? Bolesław Leśmian? Berek Joselewicz? Irena Szewińska?
Widzę, że do Leonida Hurwicza, który jako student Uniwersytetu Warszawskiego pochodzenia żydowskiego protestował przeciwko religijno-etnicznej segregacji w salach wykładowych i który – wg jego brata – został zwolniony od służby w polskim wojsku dlatego, że jako absolwent wyższej uczelni musiałby odbyć ją w szkole oficerskiej, a nie chciano zbyt wielu oficerów-Żydów, wielu Polaków nadal nie chce się przyznać. Nawet tych dalekich od nacjonalizmu.