Lobbyści Putina ze spuszczonymi gaciami

5 marca, 2022

W 2015 roku 81% Polaków oceniało Rosję negatywnie i był to najwyższy wskaźnik spośród wszystkich krajów, których mieszkańcy odpowiadali w sondażu Pew Research.
W 2017 roku było to już tylko 69% Polaków – bardziej negatywnie Rosję oceniali Jordańczycy, Holendrzy i Szwedzi. Ale nadal Polacy przodowali wśród nacji uważających Rosję za zagrożenie (65%) oraz wykazujących brak zaufania do samego Władimira Putina (89%, drugie miejsce za Jordanią).
W 2019 roku brak zaufania do Putina w Polsce zmniejszył się – wykazywało go 79% Polaków, mniejszy odsetek niż w przypadku Szwedów (81%). Jednocześnie liczba Polaków oceniających Rosję pozytywnie wzrosła do 33% (w 2017 r. było to 21%, a w 2015 r. tylko 12%).
Wygląda na to, że środowiska prokremlowskie mocno pracowały, by poprawić wizerunek Rosji i jej prezydenta w polskich oczach. Jeszcze w zeszłym roku nie tylko „Myśl Polska” czy „Fronda”, ale i prorządowy portal „wPolityce” przedstawiały Putina jako reprezentanta „zdroworozsądkowego konserwatyzmu” i przeciwnika „ideologii neomarksistowskiej” (choć ten ostatni z listkiem figowym w postaci komentarza Grzegorza Górnego, że „w swym oporze przeciw szaleństwom współczesności możemy oprzeć się na solidniejszym fundamencie niż konserwatyści w zsekularyzowanych społeczeństwach zachodnich, dla których główny lokator Kremla okazuje się ostatnim promykiem nadziei na ocalenie chrześcijaństwa”). A polityk postrzegany przez wielu jako „wolnościowy” – Janusz Korwin-Mikke – konsekwentnie przez lata pozytywnie wyrażał się o prezydencie Rosji i jego polityce, posuwając się nawet do stwierdzeń, żeby chciał, by był on prezydentem Polski, a w 2016 roku chwaląc wiernego sojusznika Putina, dyktatora Czeczenii Ramzana Kadyrowa, za to, że „To naprawdę ciekawy człowiek. Jest bardzo wolnorynkowo nastawiony. To budzi sympatię w moim środowisku, w mojej partii. W odróżnieniu od PiS nie niszczy on swoich wrogów, a zaprasza ich do rządu i wciąga w odbudowę regionu”.
Teraz jednak wybuchła wojna, Putin objawił swoją prawdziwą twarz, a jego piewcy zostali ze spuszczonymi gaciami. I niech już z nimi zostaną.

Ukraina, Syria i propaganda

26 lutego, 2022

W ostatnich dniach po Internecie krąży mem ze zdjęciem zniszczonego arabskiego miasta z czołgami na ulicy – krótki research, który zrobiłem wskazuje na to, że jest to prawdopodobnie Aleppo na północy Syrii, a zdjęcie jest zrobione najpóźniej w styczniu 2017 roku – o treści „Od pięciu dni izrael bombarduje Syrię. Tak wygląda syryjska flaga <tu ikonka flagi Syryjskiej Republiki Arabskiej>, gdyby ktokolwiek miał ochotę zrobić sobie nakładkę”. Treść mema wyraźnie nawiązuje do ustawiania sobie przez ludzi nakładek z flagą Ukrainy w obliczu rosyjskiej inwazji na ten kraj, sugerując jednocześnie, że za zniszczenia widoczne na zdjęciu odpowiada Izrael i że nikogo to nie obchodzi w przeciwieństwie do tego, co się dzieje na Ukrainie.
Ja żadnych nakładek, ani z flagą Ukrainy, ani Syrii, ani z jakąkolwiek inną sobie nie ustawiam i nie ustawiałem, bo nie mam takiego zwyczaju. Jednak obchodzi mnie zarówno to, co dzieje się na Ukrainie, jak i to, co dzieje się w Syrii, i na swoją małą skalę okazuję poparcie atakowanej ludności tak Ukrainy, jak i Syrii. W pierwszym przypadku m. in. wpłaciłem symboliczną kwotę na pomoc humanitarną organizowaną przez mojego znajomego (zachęcam do wpłacania), w drugim dwa i pół roku temu np. wziąłem udział w manifestacji przeciwko tureckiej inwazji na północną Syrię (Rożawę) i trzymałem tam nawet transparent.
Zdaję sobie jednak sprawę, że są tacy, którzy nie interesują się Syrią i nie można ich za to winić, ani potępiać z tego powodu ich poparcia dla napadniętych Ukraińców. Po prostu Syria jest daleko, a Ukraina tuż za naszą granicą.
Tym chciałbym jednak wyjaśnić, że zniszczenia w Aleppo nie są winą Izraela. W Syrii od jedenastu lat trwa wojna domowa i te zniszczenia są właśnie jej rezultatem. A co do wojny Syrii z Izraelem, to rozpoczęła się ona w 1948 roku – 74 lata temu! – i nigdy formalnie nie zakończyła zawarciem pokoju, a agresorem była tu akurat Syria, wraz z innymi państwami arabskimi. 55 lat temu Syria utraciła w tej wojnie Wzgórza Golan, a obecnie utrzymuje na swoim terenie wojskowe bazy wrogich Izraelowi ugrupowań takich jak Hezbollah. Co pewien czas z terenu Syrii wystrzeliwane są rakiety na Izrael, a armia izraelska atakuje wymienione wyżej bazy i inne obiekty wojskowe. W obecnym miesiącu nastąpiło kilka takich ataków (na cele w pobliżu Damaszku i miejscowości Quneitra). Syryjska telewizja podała, że zginęli trzej żołnierze. Ofiar cywilnych nie było.
Realne ofiary cywilne i zniszczenia w Syrii są wynikiem wojny domowej oraz rozpoczętej w 2018 i 2019 roku tureckiej okupacji autonomicznych obszarów na północy kraju (tzw. Rożawy). W wyniku tlącej się od kilkudziesięciu lat wojny syryjsko-izraelskiej cywile giną rzadko (jak podaje Wikipedia, od 2012 roku zginęło kilkunastu Syryjczyków i jeden Izraelczyk) i jest to w ogóle nie do porównania z obecną wojną na Ukrainie.
Przypuszczam, że rozpowszechniany mem jest wytworem propagandy prorosyjskiej (rząd Syrii jest sojusznikiem Rosji), która często gra na nutach antyizraelskich i antysemickich. Ciekawe, czy ci, co go rozpowszechniają (a wśród moich znajomych zrobiło to już kilka osób) zrobili sobie nakładkę z syryjską flagą, gdy wybuchła syryjska wojna domowa, gdy toczyły się walki w Aleppo lub gdy Turcja najechała północną Syrię?

Agresorzy i polski rząd

22 lutego, 2022

Dziewiętnaście lat temu prezydent USA stwierdził, że Irak rządzony przez Saddama Husajna – skądinąd zbrodniczego dyktatora – posiada broń masowej zagłady (czego potem nie potwierdzono) i wspiera terroryzm. Po czym dokonał na ten kraj zbrojnej inwazji. Polski rząd – jako jeden z czterech na świecie, w przeciwieństwie do większości państw europejskich – brał w niej bezpośredni udział, wysyłając żołnierzy.
Niecałe dwa i pół roku temu prezydent Turcji pod pretekstem walki z terroryzmem zaatakował autonomiczną północną Syrię, stanowiącą w świetle prawa międzynarodowego część sąsiedniego państwa. Część rządów europejskich potępiła wówczas turecką agresję, a niektóre nałożyły na tureckie państwo pewne sankcje. Polskie ministerstwo spraw zagranicznych oświadczyło wtedy jedynie, że „mając świadomość uzasadnionych interesów Turcji w sferze bezpieczeństwa mamy nadzieję, że trwająca operacja zakończy się jak najszybciej, a działania prowadzone będą przy poszanowaniu międzynarodowego prawa humanitarnego”.
Wczoraj prezydent Rosji powiedział, że do wyprodukowania broni masowej zagłady i wspierania działań terrorystycznych dąży Ukraina, po czym uznał kawałek jej terytorium – kontrolowany od kilku lat przez swoich sojuszników – za niepodległe państwa i wprowadził tam swoją armię. Polski rząd protestuje, a wiceminister spraw zagranicznych uznaje to za „akt kryminalny”.
Dopiero, gdy pojawia się potencjalne zagrożenie dla Polski, wybrani przez Polaków władcy uznają, że zbrojna agresja jednego państwa na drugie, przez którą cierpi ludność cywilna, to coś złego.

Wykluczenie prawicowca Ziemiańskiego

17 lutego, 2022

Czytam, że pisarzowi Andrzejowi Ziemiańskiemu (autorowi „Achai”, „Pomnika Cesarzowej Achai” i „Viriona”) cofnięto zaproszenie na jakąś odbywające się w trybie online spotkanie miłośników fantastyki. Według organizatorów dlatego, że „nie chcemy mieć gości, którzy szykanują inne grupy społeczne”. Według innego pisarza, Andrzeja Pilipiuka, któremu również cofnięto zaproszenie, „członkom i zarządowi stowarzyszenia Awangarda nie spodobała się obecność na liście gości pisarzy o prawicowych poglądach”.
Jedno i drugie w kontekście Andrzeja Ziemiańskiego mnie po prostu dziwi. Nie wiem wprawdzie, jakie ma on faktycznie poglądy polityczne i na temat różnych grup społecznych, bo nigdy z nim nie rozmawiałem ani nie czytałem jego wypowiedzi na ten temat. Wiem natomiast, jaki przekaz płynie z jego książek. Wydźwięk publikowanych od dwudziestu lat powieści ze „świata Achai” jest według mnie pro-tolerancyjny i daleki od popularnie rozumianej prawicowości.
Bo prawicowość, z grubsza próbując dookreślić to mocno ogólnikowe pojęcie, to poszanowanie tradycji, hierarchii, religii, Boga oraz konserwatywnej obyczajowości wyrażającej się w określonych rolach przypisanych kobietom i mężczyznom oraz skrępowaniu sfery erotycznej rygorystycznymi regułami. Często z prawicowością łączona jest również nieufność lub niechęć do obcych/innych wyrażająca się w nacjonalizmie czy rasizmie.
A co mamy w książkach Ziemiańskiego?
Wyraźną sympatię wobec buntu. Buntu wobec tradycji (skostniałym zwyczajom i zacofaniu, które muszą ustępować postępowi tak technologicznemu, jak i społecznemu), religii (instytucja reprezentująca w „świecie Achai” zorganizowaną religię dbającą o interesy bogów – Zakon – przedstawiona jest jako czarne charaktery manipulujące światem i zdolne do największych zbrodni), władzy (są m. in. wyraźne aluzje do lewicowych rewolucji, np. jeden z drugoplanowych bohaterów wzorowany jest – nawet przydomkiem i imieniem – na „Che” Guevarze) a nawet samemu Bogu (bohaterowie zupełnie otwarcie stają po stronie Szatana – Sepha – przeciwko zamysłom bogów, na czele których stoi „nasz” Bóg).
Silne, emancypujące się kobiety, na czele z główną bohaterką pierwszej powieści. Państwa, w których kobiety rządzą i w przeciwieństwie do mężczyzn służą w wojsku.
Obyczajowość seksualną bynajmniej nie konserwatywną – łącznie z homoseksualizmem i BDSM.
Nacjonalistycznej propagandy czy ksenofobii też jakoś specjalnie nie widać – ba, w „Achai” jest nawet scena, w której pojęcie narodu wymyślane jest po to, by „sprawić, by wszyscy ujęli się za własnym królestwem”. A w armii alternatywnej Polski z „Pomnika…” są Tatarzy, Żyd i Niemiec – przedstawieni bynajmniej nie jako postacie negatywne.
Wykluczenie akurat Andrzeja Ziemiańskiego za „prawicowe poglądy” czy rzekome szykanowanie jakichś grup wydaje się mi kompletnym absurdem. Pomijając to, że nie jestem zwolennikiem wykluczania kogokolwiek z tego typu wydarzeń za dowolne poglądy (choć oczywiście organizatorzy mają do tego prawo, tak jak inni mają prawo wyrazić swoje zdanie na ten temat).
Chyba, że czegoś nie wiem.

Uchodźcy jednak nie destabilizują?

13 lutego, 2022

Od wielu miesięcy rząd przekonuje nas, że imigranci usiłujący przedostawać się przez polską granicę z Białorusi, w liczbie kilku, może kilkunastu tysięcy miesięcznie, głównie w celu przedostania się dalej do innych krajów Europy, grożą destabilizacją sytuacji w naszym kraju. Że stanowią tak ogromne zagrożenie, że należy im maksymalnie utrudnić – nie mówiąc już o ułatwieniu – możliwość legalnego przedostania się do Polski, wprowadzić stan wyjątkowy, nie przejmować się międzynarodowym prawem zabraniającym wyrzucania cudzoziemców wnioskujących o ochronę międzynarodową, zalegalizować takie praktyki w przepisach polskich, uchwalić ustawę pozwalającą na wprowadzenie rozporządzeniem ministra zakazu przebywania w strefie nadgranicznej, zbudować na granicy mur za ponad półtora miliarda złotych, a tych niewielu imigrantów, których nie wyrzucono i od których przyjęto wnioski o ochronę, trzymać w warunkach praktycznie więziennych w strzeżonych ośrodkach.
Oczywiście około dwóch milionów cudzoziemców – głównie imigrantów ekonomicznych – przebywających obecnie w Polsce sytuacji tu w żaden sposób nie zdestabilizowało. Wręcz odwrotnie – przyczyniają się do funkcjonowania polskiej gospodarki. No ale może chodzi o to, że może napłynąć tu w krótkim czasie większa grupa ludzi? Bez załatwionej wcześniej pracy i może bez środków do życia na dłuższy czas?
Jak jednak widać, taką destabilizacją nie grozi chyba nawet milion potencjalnych uchodźców z Ukrainy, który może napłynąć do Polski w krótkim czasie w przypadku wybuchu tam wojny – skoro zdaniem rządu należy przygotować się na ich przyjęcie, zakwaterować w obiektach takich jak internaty, ośrodki wypoczynkowe, szkoleniowe, schroniska, bursy, hostele, hotele, hale widowiskowe, targowe czy sportowe, przygotować przejścia graniczne, zapewnić żywność i opiekę medyczną.
Nie chcę tu wdawać się w dywagacje, czy zapewnianie cudzoziemcom pomocy z pieniędzy zabranych przymusowo w podatkach jest słuszne, czy nie. Chcę jedynie zwrócić uwagę, że państwo polskie wydaje się mieć środki na zorganizowanie pobytu miliona – a może i więcej? – uchodźców ukraińskich, podczas gdy w przypadku kilkudziesięciu tysięcy imigrantów próbujących przedostać się przez granicę białoruską uniemożliwia lub utrudnia dobrowolną pomoc prywatną. Wydając równocześnie niemałe pieniądze z kieszeni podatników na blokowanie im dostępu (zaangażowanie wojska, budowa zapory, rekompensaty dla podmiotów poszkodowanych ograniczeniami w strefie nadgranicznej) oraz trzymanie części imigrantów – którzy inaczej już dawno wyjechaliby do np. Niemiec lub szukali pracy w Polsce – w ośrodkach strzeżonych.
Nie jest to więc problem finansowy ani organizacyjny państwa. Nie jest to też – co chyba widać w sposób oczywisty – kwestia samej obecności na ulicach polskich miast dużej liczby cudzoziemców. Tak naprawdę napływ Kurdów, Afgańczyków, Jemeńczyków czy Afrykanów nie zdestabilizowałby Polski bardziej niż napływ Ukraińców – czy to uchodźców, czy imigrantów ekonomicznych. Tym bardziej, że większa część z nich wyjechałaby do innych państw Europy.
Tak jak już pisałem, chodziło o zdobycie poparcia elektoratu niechętnego cudzoziemcom.
Który teraz może obudzić się z ręką w nocniku.

Oddzielić edukację od państwa

10 lutego, 2022

Posłowie partii rządzącej, przy wsparciu kilku sojuszników, odrzucili wczoraj weto Senatu do ustawy, która uzależnia prowadzenie zajęć z uczniami przez działające w szkole stowarzyszenia i inne organizacje od zgody (formalnie „pozytywnej opinii” dotyczącej zgodności programu tych zajęć z przepisami prawa, w tym zdefiniowanymi przez państwo zadaniami systemu oświaty) państwowego urzędnika – kuratora oświaty.
Opozycja temu się sprzeciwia, ale nie sprzeciwia się co do zasady temu, że program zajęć szkolnych musi być zgodny z podstawą programową ustalaną przez państwowych urzędników oraz z państwowymi przepisami określającymi, jakie zajęcia są obowiązkowe, jakie nieobowiązkowe zajęcia szkoła musi organizować i ile należy przeznaczyć na dane zajęcia czasu. Co najwyżej niektórzy z jej przedstawicieli przeciwni są obecności w szkołach pewnych zajęć (np. religii) lub określonym elementom ich programu narzucanym przez państwo (np. takim, a nie innym lekturom do omawiania na lekcjach języka polskiego).
W tym świetle krytyka nowo wprowadzanych przez obecny rząd przepisów wygląda na słabą i niekonsekwentną. Bo skoro uznaje się, że państwo i jego urzędnicy powinni generalnie decydować o tym, czego mają uczyć się uczniowie w szkołach, to dlaczego odmawiać przyznania im tej kompetencji akurat w przypadku zajęć prowadzonych przez organizacje pozarządowe?
Różnica między obecnym rządem i jego sojusznikami a ogromną większością opozycji polega tylko na tym, że ci pierwsi chcą, by państwo wtrącało się w edukację dzieci i młodzieży nieco bardziej niż chcą ci drudzy. Ale jedni i drudzy chcą, żeby większość edukacji była kontrolowana przez państwowych urzędników. Czyli, żeby młodzi ludzie uczyli się tego, co chce władza – w nadziei, że to „my” będziemy tą władzą.
Prawdziwą alternatywą dla „lex Czarnek” nie jest utrzymanie status quo – choć owszem, uważam, że nieco mniejszy etatyzm jest trochę lepszy niż ten nieco większy. Jest nią całkowite oddzielenie edukacji od państwa. Tak w zakresie programu, jak i w zakresie finansowania. Choć na początek wystarczyłoby choćby w zakresie programu.
Szkoły powinny same decydować o tym, jakie mają być w nich zajęcia. Dopóki istnieją szkoły „publiczne”, powinny być one pod kontrolą swoich klientów – tj. rodziców i opiekunów uczniów, którzy płacą podatki na edukację. Dopóki oświata finansowana jest z podatków, w równym stopniu z tego finansowania powinny móc korzystać szkoły „publiczne”, prywatne i ci, co chcą prowadzić nauczanie domowe. A kuratoria oświaty i ministerstwo oświaty powinny zostać zlikwidowane.
Uczniowie i ich rodzice powinni mieć wybór między wielością ofert edukacyjnych, a nie tylko pomiędzy Czarnkiem, Kluzik-Rostkowską czy Giertychem.

O poszanowaniu samoposiadania zwierząt

8 lutego, 2022

Na jednej z facebookowych grup padło pytanie: „Czy w idealnym wolnościowym świecie zwierzęta powinny mieć prawo decydować o sobie?”
Moja odpowiedź jest taka:
Zwierzęta decydują o sobie. Samoposiadają się. To ich mózg czy układ nerwowy wysyła sygnały kierujące ich ciałami. Są podstawy sądzić, że przynajmniej wyższe zwierzęta posiadają też świadomość.
Pytanie jest takie: czy powinniśmy – my, ludzie – szanować ich samoposiadanie?
Odpowiedź, którą da wolnościowiec zależy m. in. od tego, z czego wywodzi prawo do poszanowania samoposiadania ludzi.
Jeśli wywodzi to z empatii, może szanować także samoposiadanie zwierząt, przynajmniej tych wyższych, jako istot czujących i świadomych cierpienia (które powodowane jest przez m. in. naruszenie samoposiadania).
Jeśli wywodzi to z egoizmu (lepiej, by istniały reguły nakazujące szanować samoposiadanie i własność innych, bo wtedy jest większa szansa, że inni będą szanować moje samoposiadanie i własność), to prawdopodobnie nie będzie zwolennikiem szanowania (ogólnie) samoposiadania zwierząt, ponieważ to nie przyniesie mu korzyści – nie da się uzgodnić ze zwierzętami wspólnych reguł z uwagi na barierę inteligencji i komunikacyjną, a ponadto zasadniczo zwierzęta nie zagrażają ludziom w wystarczającym stopniu, by opłacało się zawierać z nimi porozumienia.
Ale nawet ktoś taki może być zwolennikiem szanowania samoposiadania zwierząt (przynajmniej tych uznawanych za świadome), jeśli wierzy w reinkarnację. Bo wtedy może myśleć tak: po śmierci mojego obecnego ciała mogę być związany z ciałem zwierzęcia i odczuwać jego cierpienie. Więc lepiej, by ludzie szanowali samoposiadanie zwierząt i np. ich nie zabijali oraz zostawiali je w spokoju. Wtedy na to moje cierpienie w przyszłym życiu jest mniejsza szansa.
Tak właśnie jest do pewnego stopnia ze mną. Z jednej strony uważam, że poszanowanie samoposiadania i własności (rozumianej jako bezpośrednie lub pośrednie owoce własnego wysiłku, lub wysiłku wspólnego z innymi po uzgodnieniu z nimi ich podziału) jako ogólna reguła wśród ludzi jest dla mnie korzystne, bo więcej zyskuję na tym, że inni szanują moje samoposiadanie i własność, niż tracę na tym, że muszę szanować ich samoposiadanie i własność. Z drugiej strony wierzę w reinkarnację w sensie takim, że „ja” będę kiedyś odbierać na „ekranie duszy” odczucia, emocje i myśli ciała innego niż obecne – choć nie wierzę w bogów ani karmę. I w związku z tym opłaca się mi świat, w którym szanowane jest samoposiadanie zwierząt.
Poza tym mam też trochę empatii i zwyczajnie jest mi przykro, gdy widzę cierpienie zwierzęcia.
Choć doskonały niestety nie jestem i zdarzyło mi się niestety wielokrotnie w życiu zabijać np. owady, które mi nie zagrażały. Ale robię to coraz rzadziej.
Ponadto – głównie ze względu na swój stan zdrowia, który w dużym stopniu wyklucza z mojej diety rośliny – nie jestem wegetarianinem i jem mięso zwierząt. Z tego też powodu jestem przeciwnikiem delegalizacji hodowli i zabijania zwierząt na pożywienie. Ale chętnie powitałbym powszechne wdrożenie technologii produkcji mięsa z hodowli tkanek, bez zabijania zwierząt i zadawania im cierpienia.

Wszyscy dopłacimy do piłkarskich milionerów

2 lutego, 2022

Ponieważ ostatnio było dość głośno na tematy piłkarskie, w tym na temat możliwych zarobków nowego selekcjonera reprezentacji Polski, warto wspomnieć, że w bieżącym roku zawodowe kluby Ekstraklasy i 1 Ligi, zatrudniające piłkarzy zarabiających nawet sporo ponad 100 tysięcy złotych miesięcznie, otrzymają wsparcie od państwa w wysokości 150 milionów złotych. Wprawdzie nie bezpośrednio na pensje piłkarzy czy trenerów, tylko na rozwój infrastruktury sportowej, ale dzięki temu kluby będą mogły przecież zaoszczędzić więcej pieniędzy na te pensje.
Zresztą kolejne 550 milionów złotych ma być rozdysponowane w latach 2022-2025 między kluby, które w kilku dyscyplinach (między innymi w piłce nożnej) będą kwalifikowały się do europejskich pucharów. I tam nie ma już mowy o przeznaczeniu tych pieniędzy na infrastrukturę.
W przeciwieństwie do niektórych działaczy lewicy nie mam nic przeciwko temu, że piłkarze czy trenerzy piłkarscy zarabiają dużo – ale pod warunkiem, że są to pieniądze dobrowolnie płacone przez prywatnych sponsorów, prywatne stacje telewizyjne czy kibiców chcących ich oglądać i kupujących w tym celu bilety. Tymczasem wygląda na to, że pewna część moich podatków – podobnie jak podatków milionów innych mieszkańców Polski – zostanie przynajmniej pośrednio przeznaczona na ich wynagrodzenia. A bezpośrednio na wsparcie dla klubów, na których stadiony nie chodzę i których mogę nawet nie lubić.
Zastanawiam się, czy kibicom Ruchu Chorzów, który gra w drugiej lidze i tego dofinansowania już nie dostanie, będzie miło ze świadomością, że parę milionów z ich podatków dostanie Legia Warszawa, z którą mają „kosę”?

Terror epidemiczny – testy co tydzień?

27 stycznia, 2022

Według najnowszego projektu posłów rządzącej partii pracownicy (w tym zleceniobiorcy i wykonawcy dzieł), którzy nie będą się poddawać co tydzień testom diagnostycznym na obecność wirusa SARS-Cov2, będą mogli zostać zmuszeni do uiszczenia odszkodowania – w wysokości pięciokrotności minimalnego wynagrodzenia, czyli ponad 15 tysięcy złotych – koledze z pracy, który zakazi się tym wirusem i będzie miał „uzasadnione podejrzenie”, że do zakażenia doszło w miejscu pracy, wskaże ich z imienia i nazwiska, a pracodawca potwierdzi, że ów kolega miał z nimi tam kontakt, a oni nie poddali się testowi w ciągu siedmiu dni poprzedzających zakażenie.
Decyzję w sprawie odszkodowania ma wydawać bynajmniej nie sąd, tylko wojewoda, w trybie decyzji administracyjnej.
Do zapłacenia odszkodowania będzie mógł być zmuszony również pracodawca – o ile nie skorzystał z możliwości żądania od pracownika podania informacji o posiadaniu negatywnego wyniku testu. Ale jeśli pracodawca z takiej możliwości skorzysta, będzie mógł domagać się z kolei odszkodowania od pracowników, którzy nie poddali się testom. O tym też będzie decydował wojewoda, który takie odszkodowanie będzie mógł przyznać w przypadku, gdy na skutek zakażenia pracowników prowadzenie działalności przez pracodawcę „zostało istotnie utrudnione”.
Tak, że nie poddając się cotygodniowym testom, pracownik będzie ryzykował zapłacenie piętnastu tysięcy zakażonemu koledze, z którym miał styczność i dodatkowo piętnastu tysięcy pracodawcy. Choćby nie dowiedziono, że to on zakaził kolegę i że w ogóle sam był wtedy zakażony. Czyli – żegnaj zasado domniemania niewinności.
W praktyce oznacza to obowiązek poddawania się przez wszystkich pracownikom regularnym cotygodniowym testom, za które być może będą musieli oni sami płacić.
Owszem, każdemu pracownikowi mają przysługiwać testy bezpłatne, to znaczy finansowane ze środków Funduszu Przeciwdziałania COVID-19. Pytanie jednak, kto je będzie wykonywał i skąd wezmą się na to pieniądze? Jeśli testom miałoby poddawać się dziesięć milionów pracowników, oznacza to dziesięć milionów testów co tydzień, czyli ponad milion czterysta tysięcy dziennie. A od początku epidemii wykonano jak na razie w Polsce niecałe 30 milionów testów, czyli średnio niecałe 50 tysięcy dziennie. W tej chwili wykonuje się ich niecałe 200 tysięcy dziennie.
A cena testu antygenowego wykonywanego przez komercyjne laboratoria to około 150 złotych. Jeśli faktyczny koszt takiego testu to 100 złotych, oznacza to w takim przypadku miliard złotych tygodniowo, czyli 52 miliardy rocznie.
Oczywiście projektodawcy przewidzieli, że to może być za dużo i dają ministrowi zdrowia prawo do określenia liczby testów finansowanych z Funduszu Przeciwdziałania COVID-19 w danym przedziale czasowym. To oznacza, że być może jednak nie każdy będzie mógł sobie wykonać taki test bezpłatnie. A w razie jego braku nadal będzie mu grozić odszkodowanie na mocy decyzji wojewody. Przypominam – piętnaście albo trzydzieści tysięcy złotych.
Dodatkowo za nieprzestrzeganie zakazów, nakazów, ograniczeń lub obowiązków określonych w przepisach o zapobieganiu oraz zwalczaniu zakażeń i chorób zakaźnych u ludzi, wydanych w związku z epidemią COVID-19, ma grozić grzywna w wysokości do 6000 złotych. Przy czym sąd nie będzie mógł wymierzyć grzywny niższej niż nałożona mandatem przez policjanta.
I to wszystko w momencie, w którym niektóre państwa – mimo fali wariantu omikron – poluźniają ograniczenia związane z epidemią, i pojawia się coraz więcej głosów, żeby traktować COVID-19 jak każdą inną chorobę zakaźną, taką jak grypa.

Djokovic i inni „nielegalni”

16 stycznia, 2022

Najlepszy tenisista świata, Novak Djokovic, będzie deportowany z Australii, gdzie przyjechał na turniej Australian Open. Bo może stanowić zagrożenie dla „zdrowia, bezpieczeństwa lub porządku społeczeństwa australijskiego”.
Nie dlatego, że jest zakażony koronawirusem czy nawet dlatego, że może się nim łatwiej zakazić wskutek braku zaszczepienia.
Dlatego, że – jak powiedział australijski premier – jego obecność w Australii może rozniecić nastroje antyszczepionkowe.
Czyli nawet nie z powodu głoszonych przez siebie poglądów, ale z powodu takiego, a nie innego postrzegania go przez niektórych ludzi, co z kolei odbierane jest przez państwo za potencjalne zagrożenie dla jego celów.
Przypadek Djokovica jest głośny, ale oczywiście nie jedyny. Bo normalną, niekwestionowaną prerogatywą i praktyką państw jest wyrzucanie lub niewpuszczanie na rządzone przez nie terytoria ludzi, których obecność uznają za niepożądaną z różnych przyczyn. Czasami są to ich poglądy lub działalność – i nie musi chodzić tu wcale o działalność przestępczą. Częściej pochodzenie, stan majątkowy – biednych kandydatów na imigrantów mniej chętnie się wpuszcza – czy po prostu chęć ograniczenia liczby nowo osiedlających się na terenie danego państwa ludzi.
Przypuszczam, że wielu z tych, którym nie podoba się teraz deportacja Djokovica z Australii, popierało wcześniej Executive Order 13780 wydany przez prezydenta Trumpa i popiera jak największe zamknięcie granic Polski i całej Europy przed imigrantami z Azji i Afryki. Ale jeśli akceptuje się zasadę, że państwo może nie wpuścić na rządzone przez siebie terytorium nie tylko agresora czy kogoś, kto stanowi bezpośrednie zagrożenie dla czyjegoś życia, wolności lub własności, ale każdego, kto mu się nie podoba, to trzeba zaakceptować to, że może za chwilę na całym świecie osoby krytyczne wobec obecnej polityki szczepień przeciwko COVID-19 – czy jakimkolwiek innym pomysłom rządów – nie będą nigdzie przepuszczane przez granice.
Z drugiej strony przypuszczam, że wielu z tych, którzy głoszą hasło „żaden człowiek nie jest nielegalny” w kontekście uchodźców i migrantów ekonomicznych próbujących przedostawać się przez granicę polsko-białoruską i ogólnie granice Unii Europejskiej, przyklaskuje deportacji Djokovica albo przynajmniej jej się nie sprzeciwia. Bo nie lubią „antyszczepionkowców” i bogaczy. Ale jeśli akceptuje się zasadę, że państwo może nie wpuścić na rządzone przez siebie terytorium każdego, kto mu się nie podoba – na przykład takiego Djokovica – to trzeba zaakceptować to, że może za chwilę bogate państwa zaostrzą kryteria wpuszczania imigrantów z biednych krajów (tak przy okazji – ilu z nich może pokazać dokumenty potwierdzające szczepienie czy negatywne wyniki testów?), albo niemal całkowicie zamkną przed nimi granice.
Jeżeli nie chce się, by zamykano granice przed takimi jak Djokovic – albo jeżeli nie chce się, by zamykano granice przed uchodźcami czy biedakami pokojowo migrującymi z przyczyn ekonomicznych – trzeba sprzeciwić się samej tej zasadzie. Na przykład przyjmując libertariańskie stanowisko, że przemocą można powstrzymywać jedynie kogoś, kto bezpośrednio zagraża czyjemuś życiu, wolności lub własności. I domagając się przyjęcia go od rządów.
Novak Djokovic powinien mieć takie samo prawo wjazdu do Australii czy gdziekolwiek indziej, jak pokojowo zachowujący się imigranci z Iraku, Afganistanu czy Jemenu do Polski – czy gdziekolwiek indziej.