Wojna z e-papierosami
niedziela, 20 września, 2009Ledwo na polskim rynku zaczęły się upowszechniać tzw. e-papierosy (urządzenia służące do inhalowania nikotyny w parze wodnej), to już w Ministerstwie Zdrowia oraz sejmowej Komisji Zdrowia zrodził się pomysł, aby zakazać ich produkcji i sprzedaży. Oficjalnie z troski o zdrowie obywateli (wg rzecznika ministerstwa „elektroniczny papieros nie ma odpowiednich badań i norm bezpiecznego używania. Przyjmowanie niekontrolowanych dawek nikotyny grozi uzależnieniem od tego alkaloidu, a nawet przedawkowaniem”), półoficjalnie (o czym piszą media) z powodu lobbingu producentów gum i plastrów nikotynowych. A nieoficjalnie najprawdopodobniej również z powodu strat, jakie rozpowszechnienie e-papierosów mogłoby wyrządzić przemysłowi tytoniowemu oraz samemu państwu. Bo tak naprawdę sięgają po nie głównie wcale nie ci, którzy chcą odzwyczaić się od palenia (choć i dla tych e-papieros jest lepszy od plastra nikotynowego, bo daje zajęcie dla rąk). Przede wszystkim sięgają po nie ci, którzy chcą nadal uprzyjemniać swoje życie dawkami nikotyny, ale za mniejsze pieniądze oraz z mniejszym zagrożeniem dla zdrowia. Elektroniczne papierosy są bowiem zarówno tańsze (w przypadku nałogowych palaczy koszt zakupu takiego urządzenia zwraca się po dwóch-trzech tygodniach), jak i – wbrew temu, co próbuje w żywe oczy wmówić rzecznik Ministerstwa Zdrowia – dużo mniej szkodliwe dla zdrowia. To, co wdycha „palacz” e-papierosa nie jest dymem tytoniowym i nie zawiera żadnych rakotwórczych substancji takich jak smoła czy węglowodory aromatyczne, tlenku węgla ani związków drażniących układ oddechowy. Zawiera tylko nikotynę, wodę i obojętne substancje tworzące złudzenie „dymu” (glikol propylenowy oraz dodatki zapachowo-smakowe). I chociaż wchłaniany jest tu większy procent nikotyny niż w przypadku tradycyjnych papierosów, to „palacz” może tak dobrać stężenie roztworu służącego do napełniania urządzenia, że będzie przyjmował takie dawki nikotyny, do jakich się przyzwyczaił.