Byle było legalnie

12 września, 2010

Do czego doprowadza fetyszyzacja prawa stanowionego przez państwo i budowanie moralności na kryterium zgodności z tym prawem, świadczy wypowiedź pani Miry Suchodolskiej na łamach „Dziennika Gazety Prawnej”, której nie podoba się, że ludzie podejrzewani o terroryzm mogli być torturowani przez amerykańskie służby na terytorium Polski – ale wyłącznie dlatego, że byłoby to niezgodne z ustanowionym prawem. Jej zdaniem „jeśli racja stanu wymaga, aby w uzasadnionych przypadkach odpowiednie służby stosowały tortury – bardzo proszę. Pod warunkiem że zostanie to wprowadzone oficjalnie, poprzez odpowiednią ustawę przegłosowaną przez demokratycznie wybrane Sejm i Senat. (…) Jeśli czegoś potrzeba naszemu państwu, to właśnie tego, aby prawo było przestrzegane absolutnie przez wszystkich”.
Rozumiem, że jeśli demokratycznie wybrane Sejm i Senat przegłosują kiedyś, że racja stanu wymaga torturowania w uzasadnionych przypadkach np. politycznych przeciwników rządu, wrogów klasowych albo rasowych, albo osób winnych „myślozbrodni”, to p. Suchodolska bez mrugnięcia okiem uzna, że to słuszne i powie: bardzo proszę.

Legalizacja

10 września, 2010

Czy jeśli ktoś złożyłby w Sejmie projekt ustawy zakładającej, że każdy, kto chce uprawiać seks będzie musiał pod karą grzywny uzyskać na to odpowiednie pozwolenie w urzędzie (pod warunkiem ukończenia 18 roku życia), a potem płacić z tego tytułu podatki, opłacać składki ubezpieczeniowe oraz regularnie uczęszczać na kontrole lekarskie, to agencje prasowe, gazety i portale podałyby, że ten ktoś chce legalizacji seksu?
Całkiem możliwe. Bo gdy prascy radni chcą złożyć w czeskim parlamencie projekt ustawy zakładającej, że każdy, kto chce parać się prostytucją (zajęciem, które samo w sobie jest obecnie dozwolone), będzie musiał uzyskać na to odpowiednie pozwolenie w urzędzie (pod warunkiem ukończenia 18 roku życia), a potem płacić z tego tytułu podatki, opłacać składki ubezpieczeniowe oraz regularnie uczęszczać na kontrole lekarskie – a jak tego nie zrobi, to nałoży się na niego karę w wysokości 2 milionów koron czeskich – to agencje prasowe, gazety i portale podają, że „Praga chce legalizacji prostytucji”.
I w ten sposób przemyca się do umysłów odbiorców takiej wiadomości sugestię, że legalizacja to regulacja. Że jeśli coś nie jest objęte państwowymi regulacjami, pozwoleniami, podatkami i opłatami nie jest tak naprawdę całkiem legalne, nawet jeśli jest dozwolone. Znaczenie słowa „legalny” w świadomości społecznej powoli zmienia się ze „zgodny z prawem” na „uregulowany państwowymi aktami prawnymi”. Z punktu widzenia naszych władców jest to oczywiście korzystne, bo łatwiej rządzić ludźmi, którzy – jak to ujął główny bohater słynnej książki Roberta Heinleina – oczekują prawa, pisanego prawa, na wszystkie okoliczności.

Oświadczenie człowieka bez przykazań

1 września, 2010

„Według psychoanalityków, każdy z nas ma podobno głęboką potrzebę czynienia zła, nosi w sobie Kaina. I tylko kontekst kulturowy i religijny nam tego zabrania. Nie zdradzamy żon, nie kradniemy ani nie mordujemy, bo są przykazania. Gdyby człowiek był z natury dobry, Pan Bóg nie dawałby mu przykazań, które w lwiej części są systemem zakazów.stwierdził w wywiadzie dla „Gazety Polskiej” dziekan Wydziału Nauk Pedagogicznych Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, prof. Aleksander Nalaskowski.
Rozumiem, że zdaniem pana profesora ateiści, jako osoby nie uznające istnienia Pana Boga oraz religijnych przykazań, nie widzą nic niewłaściwego w mordowaniu i okradaniu swoich bliźnich oraz zdradzaniu swoich żon i mężów. Ponieważ zaś (jak wszyscy ludzie) mają w sobie głęboką potrzebę czynienia zła, to fakt, że nie mordują i nie kradną na potęgę wynika zapewne tylko z karalności takich czynów przez państwo. Natomiast oczywiście muszą w 100% zdradzać swoich małżonków, bo przecież za to żadna kara im nie grozi.
Chciałbym zatem poinformować prof. Nalaskowskiego i ludzi myślących jak on, że mimo iż jestem zdeklarowanym ateistą, to nie tylko nie odczuwam potrzeby mordowania ani okradania innych ludzi, ale też uważam takie zachowania za jednoznacznie złe – również w wykonaniu państwa, czego konsekwencją jest opowiadanie się przeze mnie za libertarianizmem (potwierdzone przez wiele lat szeregiem wypowiedzi i artykułów). Posiadam bowiem o dziwo coś, czego istnienie prof. Nalaskowski zdaje się negować – a mianowicie moralność nie odwołującą się do Pana Boga i religijnych przykazań. (Dodam również, że za złe uważam również zdradzanie żony, męża czy innego partnera, któremu się obiecywało wierność – choć o własnych potrzebach w tym zakresie nie mogę nic powiedzieć, bo żonaty nie jestem).
Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że moje oświadczenie jest g… warte – wszak nie można wierzyć komuś, kto z założenia ma głęboką potrzebę czynienia zła i nie jest hamowany przez ósme przykazanie. 🙂

Złodzieju, okradaj – mnie nie, lecz sąsiada!

30 sierpnia, 2010

Jak grzyby na deszczu pojawiają się kolejne pomysły na to, czym można zastąpić planowaną przez rząd podwyżkę podatku VAT. Wszystkie główne partie poza PO mówią o opodatkowaniu banków, SLD chce pozabierać podatkowe ulgi Kościołowi, doradca rządu prof. Filar proponuje wprowadzić jednolitą „niższą” (ale bez ulg) 19% stawkę VAT na wszystko oraz zwiększenie składki rentowej dla pracowników, a prof. Jan Czekaj chciałby zwiększenia stawki podatku dochodowego dla najbogatszych.
Wszystkie te pomysły sprowadzają się do tego, by rząd zamiast zabrać jednym, zabrał drugim. Ewentualnie, żeby jednym zabierał mniej, a drugim więcej. Przypomina to namawianie złodzieja, by okradł zamiast nas bogatszego lub gorzej zabezpieczonego sąsiada. To, że można sprzeciwić się okradaniu jako takiemu – a choćby tylko zwiększaniu jego rozmiarów – autorom tych pomysłów nie wpadnie nawet do głowy. Bo przecież państwo musi mieć pieniądze dla emerytów, bezrobotnych, szpitali, szkół, policjantów i na to, by budować nam stadiony i autostrady.
I myślę, że nie wpadnie to do głowy większości z nas – a nawet jak wpadnie, to zostanie to uznane za absurd czy oszołomstwo. Wizja utraty „darmowego” leczenia, szkolnictwa, zasiłków i „gwarantowanych” przez państwo emerytur – o „darmowej” policyjnej ochronie nie wspominając – jest dla nas wystarczająco przerażająca, dlatego bardziej identyfikujemy się z interesami złodzieja niż z interesami innych okradanych.
Staliśmy się – a  przynajmniej przytłaczająca większość z nas stała się – ludźmi, „którzy są związani z państwem tysiącznymi potrzebami osobistymi, którzy w każdej sprawie rachują tylko na instytucje biurokratyczne i którzy, wskutek tego, solidaryzują się jak najzupełniej ze wszystkimi interesami państwa i umieją cenić praktyczną wartość obywatelskiego posłuszeństwa władzom”. Tak, jak to przewidywał Edward Abramowski, narastający przez pokolenia etatyzm zmienił ludzkie sumienia.

Gleba, na której rodzi się faszyzm

24 sierpnia, 2010

Zastanawiające, jaką nienawiść w człowieku może budzić wolność innych ludzi.
Oto „Gazeta Wyborcza” zamieściła relację z akcji łódzkiej straży miejskiej, która usiłowała przegonić z ulicy handlujące tam z „pudełek” osoby, próbując zabierać im siłą towar (ciekawe na podstawie jakiego prawa – wszak projekt komisji Palikota przewidujący karę konfiskaty towaru za handlowanie w miejscu do tego nieprzeznaczonym nie wszedł jeszcze w życie?). Akcja zakończyła się niepowodzeniem, bo handlarze, co zrozumiałe, zaczęli bronić swojego dobytku (metodą biernego oporu), a po przybyciu na miejsce policji strażnikom, o dziwo, odeszła ochota na dalsze stosowanie siły.
Pod relacją znajdują się komentarze czytelników. W większości agresywnie i chamsko atakujące handlarzy. Ludzie próbujący w pokojowy sposób zarobić na życie i broniący swojej własności nazywani są bydłem („bydło i na Wawelu rozłożyłoby gumki do majtek i plastikowe wiatraczki, „bo zarabia na chleb””), złodziejami („wygonić to pudełkowe złodziejstwo”), motłochem („i znowu motłoch góruje nad prawem”) i hołotą („widzę hołotę handlującą starymi gaciami i kalesonami”). Padają wezwania do tego, by, „gonić kartoniarzy”, „przepędzić pudlarzy”, „dowalić im maksymalne mandaty, nasłać urząd skarbowy”, „zlikwidować natychmiast”, „skopać im dupę i postawić przed kolegium” (jak widać, piszący te słowa nie zauważył, że kolegia ds. wykroczeń nie istnieją już od 9 lat), „przy pomocy oczekującej obok polewaczki zmyć ich razem z towarem raz i drugi”, „pałą ich i patrzec czy równo puchnie”, „nie zważać na krzyki, aresztować i towar skonfiskować i jeszcze karę finansową nałożyć”, „raz na zawsze zrobić porządek z ludźmi nie przestrzegającymi prawa”, „pozamykać to towarzystwo za obrazę władzy”. Straż miejska krytykowana jest nie za samą akcję, ale za to, że od niej odstąpiła: „skuteczność władzy niesamowita, baba sie położy na chodniku i egzekcja obowiązującego prawa od razu leży”, „kilka bab na targowisku rozpirza straż i policję”, „przed kim dalej będą uciekały z podwiniętymi ogonami nasze służby porządkowe i policja?”, „tuzin wypasionych byków nie moze sobie poradzic z jedna handlara?”. Władzy obrywa się nie dlatego, że ogranicza ludziom wolność, ale dlatego, że tej wolności nie ogranicza: „Polska to jest już nie państwo a groteskowa karykatura państwa. Każdy menel robi co chce a służby państwowe nic nie robią”, „handlują, gdzie chcą, a ci co mają pilnować porządku i przestrzegania prawa, nie potrafią sobie z tym poradzić…”, „co to się porobiło, urzędnicy i służby miejskie nie mają żadnego autorytetu”, „polskie państwo jest słabe – władza nie ma żadnej legitymacji do zaprowadzenia porządku”, „ten kraj stracił już kontrolę nad osobami łamiącymi prawo”, „władza, która nie umie egzekwować przepisów, powinna zrezygnować i nieważne przed czym się kapituluje”, „warcholstwo i anarchia!”. W tym kontekście przywołuje się też sprawę krzyża przed Pałacem Prezydenckim: „jaki jest sens istnienia państwa, które sra w gacie ze strachu przed chorymi psychicznie babciami, rozjazgotanymi przekupami i każdym, kto tupnie, wrzaśnie i/lub wbije w glebę krzyżyk”, „co to do cholery za kraj, gdzie ludzie łamiący prawo – nieważne, tzw. obrońcy krzyża, czy nielegalni handlarze – są w stanie histerycznymi atakami zmusić służby policyjne i miejskie do odwrotu?”, „państwo bezprawia, rozmodlone, rozkrzyżowane – wstyd na cały świat, alleluja i do przodu!”, „w tym kraju potrzebne jest na nowo ZOMO. Rozpędzić swołocz i pałami wybić z tępych głów krzyże i tandetną chińszczyznę!”.
Jeden z komentujących (o nicku jędrula56) posuwa się nawet do tego, że pisze: „Dlaczego Niemcy nie wygrali wojny? (…) Prawo w tym grajdole, bo trudno to nazwać krajem, nie obowiązuje. Każdy może robić co chce. Stawiać krzyże, handlować gdzie i jak popadnie, prowadzić firmę detektywistyczną (…). To ja mam w dupie ten grajdoł. Jak Bismarck powiedział: bękart Traktatu Wersalskiego. Miał rację. To gó… nigdy nie powinno istnieć! Teraz wypije na pohybel polaczkom. Jak ja chciałbym być Niemcem. Albo kimś innym. NORMALNYM!”.

Chodź, pomaluj mój świat… urzędniku

23 sierpnia, 2010

W chwili, gdy to piszę, 91% osób biorących udział w ankiecie na stronach „Gazety Wyborczej” opowiada się za zabranianiem stawiania reklam na prywatnych posesjach, „bo to szpeci przestrzeń”. Najprawdopodobniej odzwierciedla to w jakimś tam przybliżeniu poglądy społeczeństwa, bo, jak można wyczytać w sąsiadującym artykule, rząd planuje wprowadzenie do ustawy o planowaniu i zagospodarowaniu przestrzennym poprawki umożliwiającej gminom wprowadzanie (niezależnie od miejscowych planów zagospodarowania przestrzennego, których uchwalanie idzie bardzo opieszale) tzw. miejscowych przepisów urbanistycznych, które będą „ustalały zasady sytuowania reklam, rodzaj materiałów, z których mogą być wykonane, ich wielkość i możliwość umieszczenia na budynkach”. Projekt można sobie przeczytać na stronach Ministerstwa Infrastruktury. Zgodnie z nim, miejscowe przepisy urbanistyczne będą mogły ustalać także np. kolorystykę obiektów budowlanych oraz pokrycie dachów, rozwiązania detali architektonicznych elewacji, w tym kształtowanie okien i drzwi, jak również minimalną lub maksymalną liczbę miejsc do parkowania (podejrzewam, że dość często będzie ustalane to ostatnie, by zniechęcać ludzi do używania samochodów). A na wypadek, gdyby władze gminy nie miały ochoty dyktować ludziom, na jaki kolor mają malować domy, przez jakiego kształtu okna wyglądać i jakie reklamy sobie na tych domach umieszczać, sejmik województwa będzie musiał uchwalić w tym zakresie wojewódzkie przepisy urbanistyczne.
Projekt i tak nie podoba się zamordystom ze stowarzyszenia MojeMiastoAwNim, którzy woleliby nie ryzykować, że jednym gminom „uda się to lepiej, innym gorzej” i pragnęliby „ogólnopolskiej walki o jakość przestrzeni publicznej”.
A ja zastanawiam się, dlaczego nie powstał projekt ustawy przewidującej możliwość ustalania przez władze gmin kolorystyki prywatnych samochodów i zasad umieszczania na nich reklam, nie mówiąc już o projekcie ustawy dającym radnym prawo ustalania kolorystyki ubioru ludzi na ulicach. Dlaczego projektu takiego nie forsuje „Gazeta Wyborcza”, żadne stowarzyszenie ani osoby tworzące polską kulturę? Wszak to też walka z chaosem, bałaganem i szpeceniem przestrzeni.

Ustawa o bateriach

20 sierpnia, 2010

Państwowe regulacje ogarniają coraz to większe obszary naszego życia. Okazuje się, że od roku mamy w Polsce Ustawę o bateriach i akumulatorach. Ustawa ta definiuje, czym jest bateria i akumulator („źródło energii elektrycznej wytwarzanej przez bezpośrednie przetwarzanie energii chemicznej, które składa się z jednego albo kilku: a) pierwotnych ogniw baterii nienadających się do powtórnego naładowania albo b) wtórnych ogniw baterii nadających się do powtórnego naładowania”idem per idem?), a także np. czym jest elektronarzędzie bezprzewodowe („podręczny sprzęt zasilany baterią lub akumulatorem, który jest przeznaczony do wykorzystania w działalności serwisowej, budowlanej lub ogrodniczej, w tym narzędzia przeznaczone do toczenia, frezowania, szlifowania, rozdrabniania, piłowania, ścinania, wiercenia, przebijania otworów, wykrawania, kucia, nitowania, skręcania, polerowania lub podobnej obróbki drewna, metalu i innych materiałów, a także do koszenia, cięcia i innych prac”). Nakłada rozliczne obowiązki na „wprowadzających baterie lub akumulatory” – czyli przedsiębiorców wykonujących działalność gospodarczą „w zakresie wprowadzania do obrotu baterii lub akumulatorów, w tym zamontowanych w sprzęcie lub pojazdach, po raz pierwszy na terytorium kraju; za wprowadzającego baterie lub akumulatory uważa się także przedsiębiorcę dokonującego importu lub wewnątrzwspólnotowego nabycia baterii lub akumulatorów na potrzeby wykonywanej działalności gospodarczej”: jeśli pan Zenek chce sprowadzić z zagranicy na potrzeby swojej firmy (a już nie daj Boże na sprzedaż) choćby jednego laptopa z zamontowaną baterią, to pod karą grzywny musi zarejestrować się w rejestrze prowadzonym przez Głównego Inspektora Ochrony Środowiska (podając we wniosku informację o rodzaju wprowadzanych baterii lub akumulatorów i oczywiście uiszczając opłatę rejestrową, a w kolejnych latach – jeśli za rok czy dwa planuje sprowadzić następne laptopy – opłatę roczną), prowadzić ewidencję obejmującą informacje o rodzaju, ilości i masie wprowadzanych do obrotu baterii i akumulatorów, przekazać trochę grosza na publiczne kampanie edukacyjne „mające na celu podnoszenie stanu świadomości ekologicznej społeczeństwa w zakresie prawidłowego postępowania z odpadami w postaci zużytych baterii i zużytych akumulatorów”, a także jest odpowiedzialny za zawarcie pisemnej umowy z podmiotem zajmującym się zbieraniem zużytych baterii lub akumulatorów oraz z podmiotem zajmującym się ich przetwarzaniem, osiągnięcie poziomów zbierania określonych w rozporządzeniu (jeśli nie zostaną one osiągnięte, musi zapłacić na rachunek urzędu marszałkowskiego opłatę produktową) oraz składanie marszałkowi województwa rocznych sprawozdań o rodzaju, ilości i masie wprowadzanych do obrotu baterii i akumulatorów, osiągniętych poziomach zbierania oraz o wysokości należnej opłaty produktowej. Mamy też w ustawie zakaz umieszczania zużytych baterii i zużytych akumulatorów razem z innymi odpadami w tym samym pojemniku – teoretycznie grzywnę można dostać nawet za wrzucenie bateryjek z pilota do telewizora do własnego domowego kosza na śmieci, nie mówiąc już o wyrzuceniu zawartości takiego kosza do kontenera na śmietniku. (Oczywiście skontrolowanie, czy ktoś nie popełnia takiego wykroczenia jest trudne – więc tylko czekać poprawki, która nałoży na każdego obowiązek wpuszczania do domu kontroli śmieciarskich lub podpisywania wyrzucanych na śmietnik worków na śmieci).

Państwo a przedłużanie gatunku

17 sierpnia, 2010

Bloger Praworęczny napisał w tekście „Lewackie gusła”, że „państwo powinno oczywiście tolerować związki jednopłciowe jak i zachowania homoseksualne, ale nie powinno ich afirmować. Młody obywatel musi wiedzieć, że to zachowania heteroseksualne są najbardziej pożądane społecznie i biologiczne, bo dają życie i przedłużają gatunek, przez co tworzą się następne pokolenia. Zrównywanie rang par hetero z homo to robienie z par hetero frajerów piorących pieluchy i obniżanie znaczenia prokreacji”.
Moim zdaniem taka argumentacja jest niebezpieczna. Jeśli uznamy, że przedłużanie gatunku i tworzenie następnych pokoleń jest wartością wystarczającą, by w jej imię państwo nadawało ludziom różne rangi (czyli mówiąc „po lewacku” – dyskryminowało ich), to logiczną konsekwencją takiego założenia jest nie tylko przyjęcie, że pary heteroseksualne powinny być faworyzowane względem par homoseksualnych, ale również przyjęcie, że powinny być one faworyzowane względem osób samotnych, czyli jak to się dziś mówi singli. I to nie tylko w postaci uniemożliwienia singlom wspólnych rozliczeń podatkowych z jakimiś innymi bliskimi osobami tak jak jest to obecnie możliwe dla małżeństw, ale również np. w postaci „bykowego” – dodatkowego specjalnego podatku płaconego niejako za karę, że pozostaje się w stanie bezżennym.
Logiczną konsekwencją takiego założenia jest również przyjęcie, że w ramach związków heteroseksualnych państwo powinno preferować i popierać takie zachowania, które prowadzą do przedłużania gatunku. Na przykład w postaci becikowego, akcyzy na środki antykoncepcyjne czy sponsorowanych przez państwo programów promowania wielodzietności. Jak również obowiązkowych lub przynajmniej finansowanych przez państwo lekcji wychowania seksualnego popularyzujących seks bez gumki i obrzydzających wszelkie zachowania seksualne, które nie prowadzą do prokreacji, takie jak seks oralny, analny czy praktyki BDSM.
Ostateczną konsekwencją jest społeczeństwo rodem z „Zamkniętego świata” Roberta Silverberga, gdzie rozmnażanie się podniesione jest do rangi najwyższej cnoty, seks pozamałżeński (sprzyjający wszak rozmnażaniu) jest nie tylko akceptowany, ale wręcz traktowany jako społeczny obowiązek, a „samolubów” fizycznie się likwiduje, by nie przeszkadzali.

12 miliardów i nie trzeba podnosić podatków

14 sierpnia, 2010

Profesor Dariusz Filar, członek Rady Gospodarczej przy Prezesie Rady Ministrów, udowadnia na łamach „Gazety Wyborczej”, że na dzień dzisiejszy, biorąc pod uwagę możliwe zagrożenie wiarygodności Polski na światowych rynkach finansowych, lepiej podnieść podatki niż zmniejszać wydatki z tegoż budżetu. Według tego doradcy premiera możliwe reformy po stronie wydatków albo przyniosą stosunkowo niewielkie oszczędności (np. oszczędności na becikowym, zasiłku pogrzebowym czy wyłączenie najbogatszych rolników z KRUS), albo też przyniosą je dopiero po długim czasie (wydłużenie wieku emerytalnego, reforma emerytur „mundurowych”). Zatem trzeba pilnie szukać dodatkowych wpływów do budżetu i to w wymiarze wyższym niż ten, na który na razie zdecydował się rząd: tutaj prof. Filar proponuje wprowadzenie jednolitej 19% stawki VAT bez ulg – czyli faktycznie podwyższenie tego podatku dla większości społeczeństwa, a najbardziej dla najuboższych (którym na pocieszenie zwiększyłoby się kwotę wolną od podatku dochodowego) – oraz ponowne zwiększenie składki rentowej dla pracowników, przy jednoczesnym zmniejszeniu jej dla pracodawców. Pierwsze rozwiązanie miałoby dać „ponad 10 mld” zysku dla budżetu netto rocznie, drugie – „niespełna 2 mld”.
Argumentacja prof. Filara jest jednak nieprzekonująca. Oszczędności, które bierze pod uwagę, nie są jedynymi możliwymi oszczędnościami w budżecie państwa. Doradca premiera w ogóle nie rozważa możliwości zaoszczędzenia na samym aparacie państwa, czyli przede wszystkim na kosztach administracji – tak centralnej, jak i samorządowej (co pozwoliłoby zmniejszyć subwencje dla samorządów). Można wyliczyć, że nawet bez jakiegokolwiek ograniczania liczby urzędników samo zmniejszenie ich wynagrodzeń w taki sposób, by średnie wynagrodzenie w administracji było równe średniemu wynagrodzeniu w gospodarce ogółem (obecnie jest ok. 1,424 raza wyższe) dałoby w efekcie oszczędności rzędu 9,2 mld zł rocznie. Dodatkowo, sam rząd w ubiegłym roku szacował, że zmniejszenie liczby urzędników  w państwowych jednostkach budżetowych, funduszach i agencjach o 10% przyniosłoby 1,3 mld zł oszczędności rocznie – niestety po zaledwie dwóch miesiącach „opór materii” w postaci krytyki ministrów, członków Rady Służby Cywilnej i związków zawodowych spowodował, że wycofano się wstydliwie z pomysłu.

Niezamierzone konsekwencje

11 sierpnia, 2010

W marcu 2007 roku rząd Jarosława Kaczyńskiego przyjął forsowany przez ówczesnego ministra edukacji Romana Giertycha program poprawy stanu bezpieczeństwa w szkołach i placówkach „Zero tolerancji dla przemocy w szkole”. Program nakreślał ogólną strategię działań państwa w kierunku ograniczenia przemocy wśród młodzieży szkolnej, wbrew nazwie nie ograniczających się jedynie do terenu „szkół i placówek”. Wśród planowanych działań były między innymi:
– wprowadzenie możliwości wprowadzania przez rady gmin „przepisów ustanawiających zakaz przebywania w miejscach publicznych w porze nocnej osób nieletnich bez opieki osoby dorosłej” (czyli godziny policyjnej dla młodzieży);
– wprowadzenie zakazu rozpowszechniania „brutalnych programów i gier komputerowych” (przy równoczesnej ocenie, że stanowią one 85% wszystkich gier komputerowych dostępnych na rynku);
– wprowadzenie obowiązku „stosowania jednolitych strojów w szkołach podstawowych i gimnazjalnych” (czyli przymusowych mundurków); taki ustawowy obowiązek rzeczywiście na pewien czas (do 2008 r.) wprowadzono.