Spadkobiercy bezprawnie wywłaszczonych nie dostaną odszkodowań?

25 czerwca, 2021

Żaden poseł nie zagłosował wczoraj przeciwko uchwaleniu nowelizacji kodeksu postępowania administracyjnego, nakazującej między innymi umorzyć postępowanie w sprawie stwierdzenia nieważności decyzji administracyjnej wydanej przed trzydziestu laty lub wcześniej.
Jeśli ustawa wejdzie w takim kształcie w życie (czeka jeszcze na rozpatrzenie przez Senat i podpisanie przez prezydenta), niemożliwe będzie nie tylko stwierdzenie nieważności takiej decyzji (co ma sens i co jest realizacją wyroku Trybunału Konstytucyjnego z 2015 roku), ale i stwierdzenie przez organ administracji publicznej, że została ona wydana z naruszeniem prawa. Co za tym idzie, znacznie utrudnione będzie uzyskanie odszkodowania – na przykład przez spadkobierców osób, którym komunistyczne państwo odebrało ich własność nawet z rażącym naruszeniem ówczesnego prawa.
Będą musieli starać się o stwierdzenie takiego naruszenia bezpośrednio przez sąd rozpatrujący sprawę o odszkodowanie. Niektórzy prawnicy uważają nawet, że uniemożliwi to uzyskanie takiego odszkodowania. W takim przypadku byłoby to faktycznie zalegalizowanie wszystkich – nawet bezprawnych z punktu widzenia obowiązujących wówczas przepisów – decyzji administracyjnych komunistycznego państwa.
No ale kto by się przejmował byłymi właścicielami i ich spadkobiercami? Przecież to burżuje i Żydzi.

Antykapitalistyczny Cristiano Ronaldo?

18 czerwca, 2021

Lewicowy publicysta Łukasz Moll (ten sam, który zrezygnował z członkostwa w partii Razem po tym, jak oświadczył, że jest komunistą, a partia zapowiedziała w związku z tym postępowanie dyscyplinarne) uznał gest Cristiano Ronaldo, który podczas wywiadu odsunął od siebie butelki z Coca-Colą, za „rękę Mesjasza”, a jego samego za antykapitalistę. Bo według niego „sam gest odsunięcia poza kamerę sponsorowanych produktów na pewnym metapoziomie jest antykapitalistyczny”.
Tyle, że jest zupełnie odwrotnie. Istotą transakcji rynkowej (czyli czegoś, co komuniści uważają za jedną z istotnych cech kapitalizmu) jest jej dobrowolność. Nie ma obowiązku kupowania reklamowanych produktów. Producent przy pomocy reklam i innych akcji marketingowych stara się przekonać potencjalnych konsumentów do ich nabycia, a ci mogą jego ofertę przyjąć lub odrzucić. A zwykle – i w przypadku napojów tak jest – również skorzystać z produktu konkurenta.
Zachowanie polegające na odrzuceniu reklamowanego produktu jest więc w tak zwanym kapitalizmie normą, a nie zakwestionowaniem jego zasad. Nie jest gestem antykapitalistycznym, ale wręcz przeciwnie – gestem podkreślającym prawa uczestnika kapitalistycznego rynku.
Prawa, które niekoniecznie przysługują w tak zwanym socjalizmie. Pamiętam, że w późnym PRL można było dostać (jeśli ktoś nie dysponował dolarami albo nie jeździł za granicę) jedynie jeden gatunek kawy – Extra Selekt (wcześniej, za czasów gierkowskiego „dobrobytu”, były jeszcze Super, Wyborowa i Orient, wszystkie produkowała Poznańska Palarnia Kawy Astra). Nie trzeba było jej reklamować, bo w praktyce każdy, kto chciał pić kawę, był na nią skazany.
A Cristiano Ronaldo wart jest pochwały za inny gest – za to, że próbował uchronić wypracowane przez siebie dochody przed zaborczą ręką państwa, ukrywając je przed hiszpańskim fiskusem. Nie udało się, otrzymał za to karę. Ale przynajmniej pokazał, że nie zgadza się na to, by rząd zabierał mu to, co zarobił.

Kukiz kupuje ustawy na mój koszt

14 czerwca, 2021

Paweł Kukiz zawarł z rządzącą partią porozumienie programowe, w którym zobowiązał się popierać „Polski Ład” – czyli zmiany polegające na między innymi zwiększeniu obciążeń podatkowo-składkowych dla więcej zarabiających pracowników, drobnych przedsiębiorców i osób uzyskujących dochody w oparciu o umowy cywilnoprawne oraz świadczeniach w jeszcze większym stopniu dyskryminujących osoby samotne – w zamian za, jak to określił, „kluczowe zmiany ustrojowe, które naprowadzają Polskę na drogę ustroju w pełni demokratycznego”. Jakie to zmiany?
Ustawa o sędziach pokoju, antykorupcyjna i o dniu referendalnym.
Jeśli chodzi o tę pierwszą, to instytucja sędziów pokoju może, choć nie musi, usprawnić postępowania sądowe w drobnych sprawach. Aczkolwiek obawiam się, że w wersji PiS może ostatecznie oznaczać powrót do czegoś podobnego, jak kolegia do spraw wykroczeń w PRL – urzędników lub politycznych „mianowańców” z prawem do karania ludzi za np. uczestnictwo w zgromadzeniu uznanym przez policję za nielegalne albo otwarcie restauracji wbrew niekonstytucyjnemu rozporządzeniu wprowadzającemu sanitarny „lockdown”. Nawet jednak jeśli nie, to czy będzie to kluczowa zmiana ustrojowa zwiększająca demokrację? W ważnych sprawach, w tym dotyczących przekroczenia uprawnień przez funkcjonariuszy władzy, wszak nadal rozstrzygać będą tradycyjne sądy, a oskarżenia w sprawach karnych będzie wnosić (lub odmawiać ich wniesienia) państwowa prokuratura.
Jeśli chodzi o drugą, to jej projekt już został wniesiony przez m. in. posłów PiS, a zmiany, które wprowadza, nie są zbyt duże – wprowadza zasadę niełączenia stanowisk posła, senatora, wójta czy burmistrza z zatrudnieniem w spółkach z udziałem Skarbu Państwa i samorządowych, rozszerza zakres przestępstw, za które można orzec pozbawienie praw publicznych, wprowadza obowiązek publikowania rejestrów umów przez podmioty publiczne oraz rejestrów wpłat i umów przez partie polityczne. Czy można uznać to za „kluczową zmianę ustrojową”? No i poza tym, skoro projekt został już wniesiony, czemu ma być to przedmiotem politycznego „dealu” między PiS a Pawłem Kukizem?
Jeśli chodzi o trzecią, to bez wprowadzenia zasady, że wynik referendum jest wiążący bez względu na frekwencję, jakiekolwiek „dnie referendalne” będą w praktyce fikcją, nawet jeśli zebranie odpowiedniej liczby podpisów poparcia (np. miliona) powodowałoby, że (jak od dawna chciał Paweł Kukiz) dana sprawa byłaby poddawana pod referendum obowiązkowo. Bo do tej pory tylko raz – w przypadku referendum w sprawie przystąpienia Polski do Unii Europejskiej, które trwało dwa dni – przekroczono wymagany obecnie próg 50% uprawnionych do głosowania. Czy ustawa o „dniu referendalnym” ma to przewidywać?
Nawet, jeśli tak (byłaby to zmiana w największym stopniu „kluczowa ustrojowa” z wymienionych), to wolałbym nie płacić za to zwiększonymi w moim przypadku podatkami, za które jako osoba bezdzietna praktycznie nic nie dostanę. Jeśli głos Pawła Kukiza ma zadecydować o tym, że w najbliższych latach zarobię „na rękę” mniej w zamian za to, że raz na jakiś czas będę mógł oddać – jako jeden z wielu milionów głosujących – głos w referendum w jakiejś sprawie, pod którą ktoś zebrał milion podpisów, a w przypadku popełnienia drobnego przestępstwa lub wykroczenia mieć możliwość stanięcia przed sędzią pokoju (nawet pochodzącym z wyboru), zamiast przed „tradycyjnym”, to jest to zbyt wysoka cena.
Ale Paweł Kukiz już uznał, że mam zapłacić.

Chcą nam zabrać zagranicznych pracowników

8 czerwca, 2021

Rafał Woś, dziennikarz identyfikowany z lewicą, wezwał do wprowadzenia „moratorium migracyjnego”. Jak można wyczytać z jego tekstu, miałoby ono dotyczyć głównie „pracowników niewykwalifikowanych”. Bo w jego wyobrażeniu stały napływ cudzoziemców zgodnie z zapotrzebowaniem rynku powiększa „rezerwową armię pracy” i tworzy „permanentną konkurencję” dla „słabiej sytuowanych grup społecznych”. Które rzekomo przez to zarabiają mniej, mają gorsze warunki pracy, gorszy dostęp do opieki zdrowotnej i muszą więcej płacić za mieszkanie.
Tylko, że to wyobrażenie jest nieprawdziwe. Mimo tego, że w Polsce pracuje ponad milion cudzoziemców, w nisko wykwalifikowanych zawodach nadal widać niedobór rąk do pracy. Z „Barometru Zawodów” na rok 2021 (prognozy zapotrzebowania na pracowników opracowywanej corocznie na podstawie badania zlecanego przez Ministerstwo Rozwoju, Pracy i Technologii, a koordynowanego przez Wojewódzki Urząd Pracy w Krakowie) wynika, że w skali kraju deficyt poszukujących pracy przewidywany jest m. in. wśród robotników budowlanych, robotników obróbki drewna, magazynierów, betoniarzy i zbrojarzy, brukarzy, kierowców autobusów, samochodów ciężarowych i ciągników, murarzy i tynkarzy czy opiekunów osób starszych i niepełnosprawnych. W zawodach takich, jak sprzątaczki i pokojowe, sprzedawcy i kasjerzy, kurierzy, pomoce w gospodarstwie domowym czy pracownicy fizyczni w produkcji i pracach prostych przewidywana jest – mimo możliwości zatrudniania imigrantów – równowaga popytu i podaży. Ale już w Warszawie sprzątaczka, pokojowa, sprzedawca, kasjer czy pracownik fizyczny w produkcji i pracach prostych to też zawody deficytowe.
Czyli nie jest tak, że wskutek napływu cudzoziemców jest nadmiar potencjalnych pracowników „niewykwalifikowanych”, a pracodawcy mogą dzięki temu przebierać w tłumie chętnych i płacić mniej niż gdyby imigrantów nie było. Cudzoziemcy raczej łatają dziury tam, gdzie występuje brak rąk do pracy – często dlatego, że potencjalni pracownicy-Polacy dawno już wyjechali do krajów, gdzie mogą zarobić więcej. Bezrobocie w Polsce jest jednym z najniższych w Europie, a bezrobotni nie są w większości tymi, którzy chcieliby podjąć pracę w nisko kwalifikowanych zawodach.
Owszem, w pewnych szczególnych przypadkach może się zdarzyć, że przy zamknięciu polskiego rynku pracy dla „niewykwalifikowanych” cudzoziemców konkurencja o jakieś stanowiska pracy zmaleje, a płace na tych stanowiskach nieco wzrosną. Może nawet z tego powodu zatrudni się na nich część Polaków pracujących dotąd w innych zawodach. Ale ogólnie rezultatem czegoś takiego będzie kilkaset tysięcy – jeśli nie ponad milion – mniej pracowników na rynku. I co za tym idzie, wyprodukuje się mniej bogactwa – konkretnych dóbr i usług – bo nie będzie miał go kto produkować. Poziom życia w Polsce ogólnie będzie niższy – również dla tych słabiej sytuowanych grup, bo przy mniejszym „torcie do podziału” ich pieniądze będą miały mniejszą wartość – choć może jakaś niewielka grupa pracowników zarobi realnie więcej.
No a Ukraińcy i inni obcokrajowcy, którzy do Polski nie przyjadą, będą mieli gorzej, bo u siebie zarobią jeszcze mniej i będą mieli jeszcze gorsze warunki pracy. Ale dla Rafała Wosia najwyraźniej ich los jest obojętny, choć próbuje wmawiać, że to właśnie taki model migracji, jak obecnie – dający możliwość stosunkowo łatwego ich zatrudnienia w Polsce – jest traktowaniem ich jak „nieludzi”.
Nie jest niespodzianką, że Rafałowi Wosiowi przyklasnął nacjonalista Krzysztof Bosak, pisząc na Twitterze, że „wreszcie ktoś na lewicy zaczyna dostrzegać koszty polityki otwartych granic rządu”. Wszak on i jego partia od dawna byli niechętni imigrantom, a jego komentarze o Hindusie w turbanie dowożącym jedzenie klientom Uber Eats i o tym, czy „polska młodzież nie dałaby sobie rady z tym zadaniem” wywołały swego czasu ostrą dyskusję w Internecie. Krzysztof Bosak wraz z resztą Konfederacji pozuje wprawdzie na wolnorynkowca, ale jak widać z wolnym rynkiem ma wspólnego mniej więcej tyle, co Rafał Woś z lewicowym hasłem, że „żaden człowiek nie jest nielegalny”. Czyli niewiele. I w gruncie rzeczy są bliżej siebie niż pewnie sami myślą, choć jeden mówi o „narodzie”, a drugi o „pracownikach” i „słabiej sytuowanych grupach”.

Szacunek

3 czerwca, 2021

Czerwiec jest od pewnego czasu (zdaje się od deklaracji Billa Clintona w 1999 r.) obchodzony – początkowo w USA, teraz w skali globalnej – jako „Pride Month” najpierw gejów i lesbijek, a teraz lesbijek, gejów, biseksualistów, osób transgenderowych i innych nieheteronormatywnych oraz o odmiennej niż standardowa identyfikacji płciowej (queer). „Pride Month” często tłumaczony jest jako „Miesiąc Dumy”, ale tu nie chodzi o dumę. Chodzi raczej o godność, bo angielskie słowo „pride” ma również takie znaczenie.
I o ile sądzę, że jest absurdalne odczuwać dumę (w sensie poczucia pewnej wyższości) z czegoś, na co się nie ma wpływu – tak samo z orientacji seksualnej czy odczuwanej tożsamości płciowej, jak i z koloru skóry czy pochodzenia, o tyle uważam, że godność każdego człowieka powinno się szanować bez względu na to, jakim językiem mówi, jakiej jest rasy, w co wierzy, jaka jest jego identyfikacja narodowościowa czy płciowa, skłonności seksualne, wygląd, ubiór czy upodobania kulinarne. Chyba, że sam nie szanuje innych – wtedy czasami nawet należy go nie szanować.
To nie znaczy, że należy każdego lubić oraz powstrzymywać się za wszelką cenę od zachowań, które mogą kogoś obrażać. Bo obrażać może wszystko. Wolność słowa i ekspresji nie może być ograniczana dlatego, że ktoś chce, by zwracano się do niego określonym zaimkiem – podobnie, jak nie może być ograniczana dlatego, że ktoś nie chce widzieć na wizerunku Matki Boskiej aureoli w kolorze tęczy. I tej wolności będę bronił.
Ale może świat byłby nieco lepszy, gdyby ktoś, kto nawet uważa to za fanaberię, zwrócił się do osoby transgenderowej zaimkiem takim, jaki jej pasuje, ateista nie wypowiadał specjalnie do katolika słów, o których wie, że zranią jego uczucia religijne, a ludzie nie spotykali się z hejtem.
Jakim ma być człowiek, co miłuje życie
i pragnie dni, by zażywać szczęścia?
Powściągnij swój język od złego,
a twoje wargi od słów podstępnych!
Odstąp od złego, czyń dobro;
szukaj pokoju, idź za nim!”.
(Psalm 34).

Senatorowie (udają, że) nie znają prawa?

28 maja, 2021

Komisja Praw Człowieka, Praworządności i Petycji Senatu RP zdecydowała jednogłośnie (na wniosek jej przewodniczącego senatora Aleksandra Pocieja z Koalicji Obywatelskiej – tego samego, który ostatnio wraz z senatorami PiS zagłosował przeciwko dodaniu preambuły do ustawy wyrażającej zgodę na ratyfikację decyzji Rady UE dotyczącej przyznania środków na Fundusz Odbudowy, a potem tłumaczył się, że zrobił tak przez pomyłkę) o niepodejmowaniu prac nad zgłoszoną przeze mnie petycją dotyczącą zmiany art. 38 i 68 Konstytucji RP, w celu utrzymania tzw. „kompromisu aborcyjnego”. Dlaczego? „Ze względu na fakt, że postulaty petycji dotyczą zmiany Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej, zatem żądanie petycji wykracza poza możliwości działania Komisji”.
Tylko, że nie wykracza. Bo Senat jak najbardziej może przedstawić projekt ustawy o zmianie Konstytucji (art. 235 ust. 1 Konstytucji RP), a postępowanie w sprawie inicjatywy ustawodawczej podejmuje on m. in. na wniosek komisji (art. 76 Regulaminu Senatu). A zgodnie z art. 90d Regulaminu Senatu Komisja Praw Człowieka, Praworządności i Petycji po rozpatrzeniu petycji może złożyć Marszałkowi Senatu wniosek o podjęcie inicjatywy ustawodawczej wraz z projektem ustawy.
Rozumiem, że senatorowie mogą nie zgadzać się z moją petycją, ale niech nie udają, że odmawiają podjęcia prac nad nią dlatego, że wykracza to poza ich możliwości działania. No chyba, że nie znają przepisów Konstytucji i Regulaminu Senatu, i uważają, że tak właśnie jest.
W składzie komisji są m. in. kandydatka na Rzecznika Praw Obywatelskich Lidia Staroń oraz działaczki Kongresu Kobiet Gabriela Morawska-Stanecka i Joanna Sekuła.

Wielodzietni dostaną, samotni zapłacą

18 maja, 2021

No cóż. Cena 33-metrowego, dwupokojowego TBS na przykład w Krakowie-Kurdwanowie to 99 tysięcy, cena 82-metrowego, 4-pokojowego – 220 tysięcy.
Singiel szukający tam mieszkania będzie mógł dostać co najwyżej 5 tysięcy dopłaty, więc z własnej kieszeni będzie musiał zapłacić 94 tysiące. Małżeństwo (nie wiem czy również konkubinat, bo w tej wypowiedzi mowa o małżeństwach) z trójką dzieci będzie mogło dostać jak rozumiem nawet 155 tysięcy dopłaty (100 tysięcy z bonu rodzinnego i 55 tysięcy ze społecznego), więc z własnej kieszeni zapłacą za odpowiednie dla rozmiarów ich rodziny mieszkanie 65 tysięcy – po 32500 zł na każdego.
Oczywiście na dopłaty będą musieli ostatecznie się zrzucać w podatkach wszyscy – single, pary bez dzieci i pary z dziećmi. To znaczy, że w praktyce osoby samotne (czy z wyboru, czy z przyczyn niezależnych od siebie, takich jak mała atrakcyjność) zostaną obciążone kosztami finansowania mieszkań dla tych z dziećmi, a najbardziej tych wielodzietnych, a same nie dostaną właściwie żadnego wsparcia.
No ale przecież z 500+ czy „bonem turystycznym” jest podobnie, więc czemu się tu dziwić. Wprawdzie podobno „wszyscy mają prawo do równego traktowania przez władze publiczne” i „nikt nie może być dyskryminowany w życiu politycznym, społecznym lub gospodarczym z jakiejkolwiek przyczyny” (art. 32 Konstytucji RP), ale to tylko słowa interpretowane zwykle tak, by pasowało to rządzącym.

Polski Ład: zarobię mniej i nic za to nie dostanę

17 maja, 2021

Z planu „Polskiego Ładu” przedstawionego przedwczoraj przez Jarosława Kaczyńskiego i Mateusza Morawieckiego wynika, że wzrośnie wprawdzie do 30 tysięcy złotych kwota wolna od podatku dochodowego, ale za to składka zdrowotna nie ma być już w większości odliczana od podatku, tak jak jest to do tej pory. Zapowiedziano także oskładkowanie „umów śmieciowych” i docelowo wprowadzenie jednego modelu kontraktu pracy.
Oznacza to, że osoby zarabiające na przykład 6500 zł brutto lub więcej zapłacą w rzeczywistości wyższe podatki, lub też przy takim samym jak dotychczasowe wynagrodzeniu ich pracodawcy będą musieli ponieść wyższe koszty. A jeśli ktoś otrzymuje wynagrodzenie częściowo lub w całości w oparciu o „umowy śmieciowe” (zlecenia, o dzieło), to koszty tego wynagrodzenia dla jego pracodawcy lub pracodawców wzrosną już mocno, bo będzie musiał zapłacić dodatkowe składki na ubezpieczenie społeczne.
A najgorzej będą mieli tacy, którzy i zarabiają takie kwoty jak wyżej, i uzyskują jakąś część dochodu w oparciu o umowy cywilnoprawne. Czyli tacy jak ja. Nie wnikając w szczegóły, jeśli miałbym zachować takie same dochody netto, to koszty moich wynagrodzeń wzrosną o 240 lub nawet 1830 zł miesięcznie. Jeśli nie dostanę mniej na rękę, to z pewnością będzie mi trudniej o podwyżkę.
Przypominam, jestem zwykłym pracownikiem najemnym utrzymującym się z własnej pracy.
Na dodatek jeszcze dobitniej państwo ma mi uświadomić, że jako bezdzietny jestem obywatelem drugiej kategorii – oferując, obok „500+”, dodatkowe wsparcie tym, co posiadają więcej niż jedno dziecko. A gdybym jakąś mało prawdopodobną koleją rzeczy miałbym się ożenić i przeprowadzić się do większego mieszkania (mieszkam w małym wynajętym z TBS), to z obiecywanej gwarancji bankowej na wkład własny do kredytu i tak nie skorzystam, bo jestem już na to za stary.
Więc tak naprawdę politycy rządzącej partii obiecali mi, że będę mniej zarabiał i nic za to nie dostanę. Bo w to, że wraz ze wzrostem wydatków na opiekę medyczną polepszy się jej jakość, nie wierzę.
Dziękuję, teraz już na pewno na was nie zagłosuję. I zrobię, co będę mógł, żebyście stracili władzę.

Idee kibucników i idee al-Husajniego

15 maja, 2021

W lipcu 1939 roku grupa polskich Żydów, członków lewicowej organizacji żydowskiej HaSzomer HaCair, założyła na zakupionym na początku lat trzydziestych terenie na pustyni Negew kibuc Negba. Pomimo iż HaSzomer HaCair opowiadała się za wspólnym państwem Żydów i Arabów w Palestynie, a powiązana z nią partia Socjalistyczna Liga Palestyny przyjmowała w swe szeregi również Arabów, to kibuc od początku został zaprojektowany jako osiedle obronne. Przyczyną były powtarzające się od początku lat 20. XX wieku i nasilone zwłaszcza w latach 1936-39 (tzw. Wielka Rewolta Arabska) ataki grup arabskich na Żydów (wskutek tych ataków już w 1920 roku Żydzi powiązani z partią Dawida Ben-Guriona – Achdut ha-Awoda – oraz związkiem zawodowym Histadrut postanowili założyć Haganę – uzbrojoną formację obronną ewoluującą stopniowo w kierunku pełnowymiarowej armii). Ataki te były prowokowane i organizowane przez takich ludzi jak wielki mufti Jerozolimy Muhammad Amin al-Husajni, zwolennik arabskich rządów w Palestynie i przeciwnik żydowskiej imigracji.
Wskutek narastającej wrogości dużych grup ludności arabskiej większość syjonistów nie widziała jednak możliwości wspólnego państwa z arabską większością i opowiadała się za utworzeniem państwa żydowskiego, obejmującego część lub nawet całość Brytyjskiego Mandatu Palestyny, z którego jeszcze w 1921 roku wydzielono emirat Transjordanii. W 1947 ONZ zaproponowała podział tego terytorium na państwo arabskie (z niewielką mniejszością żydowską), żydowskie (z dość dużą mniejszością arabską) oraz Jerozolimę jako wydzielone miasto pod zarządem międzynarodowym. Propozycja ta została przyjęta przez Agencję Żydowską, natomiast odrzucona przez polityków arabskich, którzy w odpowiedzi wywołali wojnę domową. W tej sytuacji 14 maja 1948 roku przywódcy żydowscy ogłosili niepodległość Izraela, deklarując jednocześnie „pełne i równe obywatelstwo” dla Arabów. Następnego dnia – 73 lata temu – armie Egiptu, Transjordanii, Syrii i Iraku, wsparte oddziałami z Sudanu, Jemenu, Arabii Saudyjskiej i Libanu oraz miejscowych Arabów, wkroczyły do Palestyny z zamiarem zniszczenia nowo powstałego państwa.
Kibuc Negba znalazł się na drodze ataku wojsk egipskich. Był bombardowany i ostrzeliwany. Armia egipska (prawie dwudziestokrotnie liczebniejsza od obrońców, z których ponad połowę stanowili sami kibucnicy, w tym kobiety) przypuściła dwa natarcia z udziałem lotnictwa, artylerii i czołgów. Nie udało jej się jednak zdobyć ufortyfikowanego osiedla.
Ostatecznie Arabowie przegrali ten etap wojny. Izrael obronił swoją niepodległość, zajął dodatkowe terytoria w porównaniu z tym, co przewidywała rezolucja ONZ. Kilkaset tysięcy arabskich mieszkańców nie wróciło już do swoich domów. W odpowiedzi państwa arabskie „dały do zrozumienia” miejscowym Żydom, żeby wynieśli się do „swojego” kraju, co też ci w większości zrobili.
Ale wojna trwa tak naprawdę do dzisiaj. Miała jeszcze kilka odsłon, a to, co się dzieje tam teraz, to odsłona kolejna. Miejscowi Arabowie – zwani dziś Palestyńczykami – żyją albo jako mniejszość w państwie rządzonym przez Żydów, albo na wygnaniu w państwach arabskich, które nie przyznały im nawet pełni praw obywatelskich, albo na terenach okupowanych przez Izrael, albo pod panowaniem terrorystów. Miejsce wolnościowego projektu syjonistycznego (tak! – dobrowolne i dobrowolnie finansowane organizacje zajmowały się nie tylko gospodarką, ale i opieką socjalną, zdrowotną, zalesianiem i rekultywacją gruntów, obroną i reprezentacją społeczności na forum międzynarodowym; w dodatku duża część społeczności była zorganizowana w sposób niehierarchiczny) zajęło zmilitaryzowane, etatystyczne państwo. I Żydzi, i Arabowie usztywnili się we wzajemnej nieufności i wrogości, a siły wzywające do pojednania są w mniejszości.
I wszystko to raczej dzięki takim ludziom, jak mufti al-Husajni (który podczas II wojny światowej osobiście rozmawiał z przywódcami III Rzeszy, blokował emigrację niemieckich Żydów do Palestyny i namawiał muzułmanów w Bośni do wstępowania do jednostek Waffen-SS), a nie takim, jak założyciele kibucu Negba.
Gdyby dzisiejszych polskich, europejskich, amerykańskich lewicowców przenieść w tamte czasy do Palestyny, kogo by poparli?

Kurs obsługi smartfona za 11 tysięcy

10 maja, 2021

Myślicie, że pieniądze z unijnego Funduszu Odbudowy pójdą faktycznie na odbudowę gospodarki po epidemii czy inne przydatne nam wszystkim cele?
Może częściowo tak, ale najpewniej w dużej mierze zostaną one zmarnowane, podobnie jak marnowane są obecne fundusze unijne.
Na przykład Wojewódzki Urząd Pracy w Opolu ogłosił teraz nabór do projektu „SMART Senior”, w ramach którego 60 osób w wieku powyżej 50 lat uzyska umiejętność korzystania ze smartfona. Przepraszam: podniesie wiedzę i umiejętności „odnośnie wykorzystania smartfona w codziennym życiu jako narzędzia do załatwiania spraw urzędowych, zakupów, płatności i nowoczesnych form kontaktów z rodziną”.
Koszt tego projektu to 698071 złotych i 50 groszy. Z czego 658211 złotych i 62 grosze pochodzą z funduszy unijnych. Czyli szkolenie jednej osoby w korzystaniu ze smartfona – 20 godzin indywidualnej nauki z trenerem (na przykład w domu lub kawiarni), jednodniowe warsztaty z kompetencji społecznych i trenowanie nabytych umiejętności w wyjściach do kina, teatru i muzeum – będzie kosztowało ponad 11634 zł, z czego ponad 10970 zł da Unia.
Ciekawe, kto się załapie na szkolącego.